Żeby była jasność: to wyczerpuje moją dzisiejszą aktywność tekstowiskową. Łatwo zauważyć, że wyraźnie Pani przyśpieszyła mój proces odwieszania. Albo zaburzyła. Zobaczy się.
Pani ostatnio pisze tak, że człowiek nie bardzo wie, czy się zgodzić, czy nie.
Z argumentami łatwo się zgadzać. Natomiast ze stanowiskiem, które powiada: ja tak to widzę i już, a inni niech się zajmują samymi sobą, to zgodzić się trudniej. Bo niby czym się różni waga pani wypowiedzi od wagi wypowiedzi tych, z którymi Pani polemizuje?
A u Pani się jedno z drugim miesza.
Ale nie będę się czepiał zanadto, bo zasadniczo się z Panią zgadzam, jak rzadko kiedy.
Pięć rzeczy tylko napiszę, pięć kwestii wybranych poruszę. Proszę to potraktować, jako zwrócenie uwagi, a nie jako krytykę.
Pierwsza rzecz jest prywatna (w tym sensie, że osobista, subiektywna i nieuogólniona) i dotyczy Pani krytyków. Mam głębokie, choć całkowicie subiektywne wrażenie, że wątpliwości, co do granic mają głównie Ci, którzy nigdy nie usłyszeli od kobiety zdania, zaczynającego się od _ Czy mógłbyś wreszcie mnie…_. Jak się czegoś nie słyszało, to można łatwo przyjąć, że tego nie ma, prawda?
Druga rzecz jest półprywatna. Czy naprawdę, odnosząc się do dezawuujących określeń, charakterystycznych dla przedstawicieli niektórych subkręgów kulturowych i pokazujących ich sposób mówienia o kobietach i zwracania się do kobiet pod adresem kobiet, musi się Pani posługiwać taką samą metodą? Zawsze dziwią mnie ci, którzy formą swojej wypowiedzi obniżają rangę swoich argumentów. I proszę mi nie pisać, że chciała Pani trafić do określonego kręgu odbiorców. Być może się to Pani nawet udało. Ale ja miałem wątpliwości, czy warto się w tym miejscu wypowiadać. Czy aby na pewno chodziło Pani o taki efekt? Na Pani szczęście (albo nieszczęście) uważam ten temat za ważny nie od dziś.
Trzecia kwestia jest półmerytoryczna. Kiedyś, trochę dla prowokacji, a trochę, żeby z nudów nie usnąć, i trochę jeszcze z innego powodu, próbowałem z gronem młodych ludzi przyjrzeć się problemom, które stają na drodze empirycznemu poznaniu zjawiska molestowania seksualnego w pewnym środowisku. Takie tam wprawki metodologiczne i narzędziowe. Nic wielkiego.
Wiele z tego nie wyszło, ale zapamiętałem to doświadczenie metodologiczne z kilku powodów. Po pierwsze, nauczyłem się, że warto czasem uzgodnić, o czym się mówi, zanim zaczniemy wrzucać różne formy agresji seksualnej do jednego worka. Po drugie, warto dostrzegać zjawiska odwrotnie skierowane (możemy je sobie tutaj łagodnie nazwać prowokacją seksualną, choć młodzi ludzie sugerowali ostrzejsze określenia). Nie po to, żeby usprawiedliwiać molestowanie, ale aby zrozumieć jego naturę kulturową. Bo kopaniem w jaja gwizdujących nic Pani nie załatwi.
Przypomniała mi się historyjka. Prawdziwa. Znałem kiedyś pewną młodą kobietę, która czasem zakładała bardzo obcisłe body. Na nie zakładała luźny, wszystko kryjący sweter, więc niby wszystko było ok. Tyle tylko, że ona czasem ten sweter (i tylko sweter dodajmy, bo niektórzy mogliby coś sobie opacznie zrozumieć). Zależało jej, jak mi się zdaje, żeby ktoś zobaczył jak wygląda bez swetra. I już. Zakładała sweter z powrotem.
Oczywiście nie twierdzę, że prowokacja usprawiedliwia molestowanie (co by to słowo nie znaczyło). Wolę to powtórzyć, bo czytanie jest trudniejsze niż pisanie. Nie mam Pani na myśli, Pani Gretchen.
Czwarta rzecz jest merytoryczna. Otóż, twierdzenie, że nie jest granicą, jest – mówiąc najdelikatniej – nadzwyczaj łagodnym widzeniem rzeczywistości. Więcej nawet, dla wielu agresorów seksualnych będzie wytłumaczeniem. Bo nie protestował. Mogła krzyczeć, czy coś, nie?
Dwa przykłady pozwoli Pani. Pierwszy – łagodny. Agresja seksualna nie jest znaczna. Nie ma charakteru fizycznej opresji. Kobieta zakłada dobrą wolę agresora, albo niezrozumienie, albo dopuszcza myśl, że jakieś jej zachowanie nie zostało zrozumiane. Wycofuje się. Bez nie. A potem słyszy, że przecież nie protestowała, a jej dystans, wycofanie, wynikają z jej niczym nieusprawiedliwionych fochów. Być może doświadczy podobnych upokorzeń, może granica agresji się przesunie.
Drugi przykład jest poważniejszy. Kobieta znajduje się w sytuacji, w której skłonna jest dla utrzymania pracy znieść nawet bardzo poważną agresję seksualną. Bo tak widzi świat. Bo wyobraża sobie (zazwyczaj słusznie), że to ona zostanie uznana za winą. Bo brakuje jej na chleb dla dzieci. Takie te. Nie umie, albo nie chce powiedzieć nie. Czy to coś zmienia? Założenie asertywności, które Pani wypisała sobie na sztandarze, wiele mówi o Pani, ale w gruncie rzeczy świadczy o niezamierzonym wyobrażaniu sobie, że wszystkie kobiety mogą sobie pozwolić na asertywność. Otóż nie mogą i to jeszcze bardziej komplikuje sytuację. Czyni ją gorszą. Dodam, że to nie jest wina tych kobiet, że nie mogą. Ofiara nigdy nie jest winna. Dlatego nazywamy ją ofiarą.
Piąta, ostatnia już, kwestia jest stanowcza. Pisząc jedynie o molestowaniu kobiet, grzeszy Pani seksizmem i to podwójnym. Po pierwsze nie dostrzega Pani, albo świadomie pomija, to, że mężczyzna może być ofiarą. Po drugie, w istocie rzeczy, uznaje Pani, a priori, kobiety za słabsze. To, że kobiety są częściej ofiarami, nie wynika z istoty mechanizmu agresji seksualnej, a z kulturowego obrazu ról seksualnych.
W powyższym tekściku przyjąłem Pani konwencję językową, ale pozwalam sobie zaznaczyć wyraźnie, że nie ma znaczenia ani płeć agresora, ani ofiary. Co więcej, wcale nie muszą się one różnić.
Trochę więcej otwarcia na innych Pani Gretchen bym sugerował. Znaczy: jeszcze trochę więcej.
Przepraszam za poważny wtręt w tę lekką, jak widzę, dyskusję o pierdołach i pozdrawiam, zasadniczo zgadzając się z resztą wywodu Pani, co mam nadzieję jest dostrzegalne
Pani Gretchen,
dzisiaj północ będzie prawie w południe. Bo tak.
Żeby była jasność: to wyczerpuje moją dzisiejszą aktywność tekstowiskową. Łatwo zauważyć, że wyraźnie Pani przyśpieszyła mój proces odwieszania. Albo zaburzyła. Zobaczy się.
Pani ostatnio pisze tak, że człowiek nie bardzo wie, czy się zgodzić, czy nie.
Z argumentami łatwo się zgadzać. Natomiast ze stanowiskiem, które powiada: ja tak to widzę i już, a inni niech się zajmują samymi sobą, to zgodzić się trudniej. Bo niby czym się różni waga pani wypowiedzi od wagi wypowiedzi tych, z którymi Pani polemizuje?
A u Pani się jedno z drugim miesza.
Ale nie będę się czepiał zanadto, bo zasadniczo się z Panią zgadzam, jak rzadko kiedy.
Pięć rzeczy tylko napiszę, pięć kwestii wybranych poruszę. Proszę to potraktować, jako zwrócenie uwagi, a nie jako krytykę.
Pierwsza rzecz jest prywatna (w tym sensie, że osobista, subiektywna i nieuogólniona) i dotyczy Pani krytyków. Mam głębokie, choć całkowicie subiektywne wrażenie, że wątpliwości, co do granic mają głównie Ci, którzy nigdy nie usłyszeli od kobiety zdania, zaczynającego się od _ Czy mógłbyś wreszcie mnie…_. Jak się czegoś nie słyszało, to można łatwo przyjąć, że tego nie ma, prawda?
Druga rzecz jest półprywatna. Czy naprawdę, odnosząc się do dezawuujących określeń, charakterystycznych dla przedstawicieli niektórych subkręgów kulturowych i pokazujących ich sposób mówienia o kobietach i zwracania się do kobiet pod adresem kobiet, musi się Pani posługiwać taką samą metodą? Zawsze dziwią mnie ci, którzy formą swojej wypowiedzi obniżają rangę swoich argumentów. I proszę mi nie pisać, że chciała Pani trafić do określonego kręgu odbiorców. Być może się to Pani nawet udało. Ale ja miałem wątpliwości, czy warto się w tym miejscu wypowiadać. Czy aby na pewno chodziło Pani o taki efekt? Na Pani szczęście (albo nieszczęście) uważam ten temat za ważny nie od dziś.
Trzecia kwestia jest półmerytoryczna. Kiedyś, trochę dla prowokacji, a trochę, żeby z nudów nie usnąć, i trochę jeszcze z innego powodu, próbowałem z gronem młodych ludzi przyjrzeć się problemom, które stają na drodze empirycznemu poznaniu zjawiska molestowania seksualnego w pewnym środowisku. Takie tam wprawki metodologiczne i narzędziowe. Nic wielkiego.
Wiele z tego nie wyszło, ale zapamiętałem to doświadczenie metodologiczne z kilku powodów. Po pierwsze, nauczyłem się, że warto czasem uzgodnić, o czym się mówi, zanim zaczniemy wrzucać różne formy agresji seksualnej do jednego worka. Po drugie, warto dostrzegać zjawiska odwrotnie skierowane (możemy je sobie tutaj łagodnie nazwać prowokacją seksualną, choć młodzi ludzie sugerowali ostrzejsze określenia). Nie po to, żeby usprawiedliwiać molestowanie, ale aby zrozumieć jego naturę kulturową. Bo kopaniem w jaja gwizdujących nic Pani nie załatwi.
Przypomniała mi się historyjka. Prawdziwa. Znałem kiedyś pewną młodą kobietę, która czasem zakładała bardzo obcisłe body. Na nie zakładała luźny, wszystko kryjący sweter, więc niby wszystko było ok. Tyle tylko, że ona czasem ten sweter (i tylko sweter dodajmy, bo niektórzy mogliby coś sobie opacznie zrozumieć). Zależało jej, jak mi się zdaje, żeby ktoś zobaczył jak wygląda bez swetra. I już. Zakładała sweter z powrotem.
Oczywiście nie twierdzę, że prowokacja usprawiedliwia molestowanie (co by to słowo nie znaczyło). Wolę to powtórzyć, bo czytanie jest trudniejsze niż pisanie. Nie mam Pani na myśli, Pani Gretchen.
Czwarta rzecz jest merytoryczna. Otóż, twierdzenie, że nie jest granicą, jest – mówiąc najdelikatniej – nadzwyczaj łagodnym widzeniem rzeczywistości. Więcej nawet, dla wielu agresorów seksualnych będzie wytłumaczeniem. Bo nie protestował. Mogła krzyczeć, czy coś, nie?
Dwa przykłady pozwoli Pani. Pierwszy – łagodny. Agresja seksualna nie jest znaczna. Nie ma charakteru fizycznej opresji. Kobieta zakłada dobrą wolę agresora, albo niezrozumienie, albo dopuszcza myśl, że jakieś jej zachowanie nie zostało zrozumiane. Wycofuje się. Bez nie. A potem słyszy, że przecież nie protestowała, a jej dystans, wycofanie, wynikają z jej niczym nieusprawiedliwionych fochów. Być może doświadczy podobnych upokorzeń, może granica agresji się przesunie.
Drugi przykład jest poważniejszy. Kobieta znajduje się w sytuacji, w której skłonna jest dla utrzymania pracy znieść nawet bardzo poważną agresję seksualną. Bo tak widzi świat. Bo wyobraża sobie (zazwyczaj słusznie), że to ona zostanie uznana za winą. Bo brakuje jej na chleb dla dzieci. Takie te. Nie umie, albo nie chce powiedzieć nie. Czy to coś zmienia? Założenie asertywności, które Pani wypisała sobie na sztandarze, wiele mówi o Pani, ale w gruncie rzeczy świadczy o niezamierzonym wyobrażaniu sobie, że wszystkie kobiety mogą sobie pozwolić na asertywność. Otóż nie mogą i to jeszcze bardziej komplikuje sytuację. Czyni ją gorszą. Dodam, że to nie jest wina tych kobiet, że nie mogą. Ofiara nigdy nie jest winna. Dlatego nazywamy ją ofiarą.
Piąta, ostatnia już, kwestia jest stanowcza. Pisząc jedynie o molestowaniu kobiet, grzeszy Pani seksizmem i to podwójnym. Po pierwsze nie dostrzega Pani, albo świadomie pomija, to, że mężczyzna może być ofiarą. Po drugie, w istocie rzeczy, uznaje Pani, a priori, kobiety za słabsze. To, że kobiety są częściej ofiarami, nie wynika z istoty mechanizmu agresji seksualnej, a z kulturowego obrazu ról seksualnych.
W powyższym tekściku przyjąłem Pani konwencję językową, ale pozwalam sobie zaznaczyć wyraźnie, że nie ma znaczenia ani płeć agresora, ani ofiary. Co więcej, wcale nie muszą się one różnić.
Trochę więcej otwarcia na innych Pani Gretchen bym sugerował. Znaczy: jeszcze trochę więcej.
Przepraszam za poważny wtręt w tę lekką, jak widzę, dyskusję o pierdołach i pozdrawiam, zasadniczo zgadzając się z resztą wywodu Pani, co mam nadzieję jest dostrzegalne
yayco -- 23.11.2008 - 12:53