17 września


 

Z dzieciństwa, z 1945 roku pamiętam Moskali. Najpierw czołgi pędzące polem. Czarne na tle śniegu, wielkie, grzmiące silnikami, przerażające. Potem bajcow. Obdartych i charakterystycznie śmierdzących. Życzliwie traktujących dzieci ale odpychających wonią. Zastrzelili Lorda, owczarka alzackiego, poważnego i pełnego rozwagi towarzysza moich dziecięcych eksploracji. Sprawiedliwie rzecz biorąc próbował się dobrać do ich gardeł. Kilku oficerów usiłowało mnie poczęstować mięsem, które sami usmażyli. Dziwili się, że nie chciałem jeść. Było spalone na kość. Jakiś sołdacki dobroduszniak wystrzelił na moją niebaczną prośbę z karabinu w niebo. Wątpiłem, czy toto strzela. Strzelało. Cholernie głośno. Długo mi dzwoniło w uszach.

Potem, już latem i jesienią wycofujące się rzesze zwycięzców. Długie szeregi furmanek. Z pociągu, który przed zamkniętym semaforem beznadziejnie utkwił na nasypie kolejowym widziałem drogi po horyzont. Wszystkie były tymi furmankami zapchane. Także poprzeczne. Nie udawało się wyodrębnić kierunku, który by dominował. Wtedy nabrałem przekonania, że Moskale poprzez bałagan mnożą liczbę swoich wojsk.

Były też samochody. Czasem wielkie, amerykańskie. Starsze chłopaki nazywały je dżemsami. I mniejsze. Zis piać, z góry jechać, pod górę pchać. Były jednak nieliczne. Ale kilku chłopaków rozjechały. Mnie nie ale jeden Moskal chciał mnie zastrzelić za to, że się uwiesiłem na osi przyczepy, którą ambitnie za sobą taki zis ciągnął. Ze swojego dziwacznego karabinu. Wiedziałem już, że ten wynalazek potrafi strzelić. Zatkałem więc sobie uszy.

Potem oglądałem Moskali w koszarach, kiedy wierciliśmy na ich zlecenie studnie. To czasem było nawet zabawne. Przyjeżdżało się i powiadało komandirowi, że się ma zlecenie na wiercenie. Gdzie wiercić? – pytaliśmy uprzejmie. – Nu kak że, ty fachowiec, ty znajesz – padała odpowiedź. – A, ładna. Kuda u was prąd, woda i droga jednocześnie. – Nu tam – pokazywał komandir. – To tam będzie studnia. – No tam nasze ustrojstwa – wołał przerażony. – Przesuniecie, plan, to plan. Po ich ustąpieniu na lotnisku w Chojnie znaleźliśmy sześćdziesiąt siedem studni. Przeważnie moich. W różnych miejscach.

Potem ich wyjazd. Poprzedzony ekologicznymi kontrolami na ich obiektach. Które sam ordynowałem a potem wyniki ogłaszałem w prasie. Piekło było ogólnopolskie. Równolegle opłacani szansoniści klecili piosenki o tym, jak to fajnie i bezpiecznie mieć Moskali u siebie. Doszło do “opcji zerowej“. Moskale wyjadą, szkody my usuniemy.

Wyszli. Też siedemnastego września.

Średnia ocena
(głosy: 0)

komentarze

Ano wyszli

i mieć trza nadzieję, że nie wrócą już.

pzdr


Grześ

Miejmy nadzieję.


Fajne wspomnienia...

...ale wnuki i prawnuki niech tylko takie czytają...
:)


Jotesz

To jak z tą szklanką. Ale, jak się po latach na czasy młodości patrzy, to się okazuje, że z faktu, że się istnieje wynika też, że się wygrało.


Kiedyś,

znajomy powiatowy sekretarz Partii ( tak trzeba pisać, z dużej litery ), z którego synem chodziłem do jednej klasy, w przypływie szczerości opowiedział tak.
A miał wtedy, kiedy to się działo kilkanaście lat.

- Najpierw szły szwabskie kolumny, ze wschodu na zachód, ze strachem spoglądające na boki i w niebo.

- Potem nadleciały sowieckie samoloty i zaczęły walić w szkopów z czego popadło.

- Potem, jak ucichło, wyszedłem z piwnicy i poleciałem na drogę. Z chłopakami.

- A tam trupy.

- Najpierw wziąłem se pistolet, a potem buty, wywalając drewniane trepy.

- Następnego dnia szli już Ruscy, znowu poleciałem z chłopakami na drogę, w nowych saperkach.

- Z kolumny wyskoczył taki jeden, z nałożonym sztykiem i pokazując na moje, nowe buty powiedział – machniom (?).

- Co miałem robić? – Zezułem. Choć zima była.


Igła

Typowe.


Subskrybuj zawartość