Rysa

Często zastanawiałem się, jakim byłbym człowiekiem, gdybym przyszedł na świat 20-30 lat wcześniej. Gdybym nie dostąpił łaski późnego urodzenia i, tak jak moi rodzice, wchodził w dorosłość na przełomie lat 60-tych i 70-tych.
Jałowe. Zawsze było to jałowe i fałszywe. Czego bym nie wymyślił i tak pozbawione to było śladów choćby prawdopodobieństwa. Ot, takie pokłosie młodzieńczych buntów i rozliczania wyborów starszego pokolenia.
Duża jest w tym wina moich rodziców. Nie potrafili przekazać mi czym był PRL, czym było codzienne życie bez nadziei na zmianę pracy, bez nadziei na zmianę mieszkania, bez nadziei na jakąkolwiek zmianę, bez informacji o bożym świecie, w upodleniu codziennej gonitwy za artykułami pierwszej potrzeby…
Ale czy rzeczywiście mogę za to winić moich rodziców? Jak mogli przekazać mi coś, czego sami nie potrafili nigdy nazwać, określić, zdefiniować? Jak zdefiniować żal za życiem, które minęło w kołchozie, ale jednak było niepowtarzalne, własne, pełne uczuć i przeżyć?

Ich doświadczenie jest nieprzekładalne, niepowtarzalne. Zabiorą je ze sobą do grobu. Nie jesteśmy powołani do zrozumienia tego doświadczenia, nawet do jego usłyszenia. Nie jesteśmy w stanie go pojąć...

Obejrzałem „Rysę” Michała Rosy, bo bardzo lubię filmy o pamięci. Pamięci o życiu przede wszystkim. To, jak radzą sobie z przeszłością państwa i społeczeństwa, zawsze przecież zależy jak tą przeszłość odczuwają poszczególne jednostki. Fakty, owszem, są niezwykle ważne, ale ja potrzebuję empatii, żeby sobie uświadomić, jak szaleństwo dnia codziennego było możliwe, jak dużo człowiek jest w stanie znieść i kim się w efekcie staje. Czy człowieczeństwo gdzieś się kończy? Czy może przeciwnie, wtedy dopiero można to człowieczeństwo odnaleźć?

To jest film, który wiele mówi o pokoleniu moich rodziców. Nareszcie, mogę choć trochę zbliżyć się do tego, czego nie potrafili, a może nie chcieli nazwać. Zobaczyć z czym wyszli z PRL-u, co on w nich zniszczył, co zbudował, czym obciążył.
„Rysa” to film o PRL-u. Ale niech to nikogo nie zniechęca, żadne wspomnienia, żadne rozliczenia tym bardziej. To nie jest film o lustracji, o jej słuszności lub zgubnym wpływie na relacje społeczne. „Rysa” to film o ludziach, którzy w PRL-u żyli… i nie potrafią żyć już nigdzie indziej.

Wszystko rozgrywa się na początku naszego wieku w Krakowie. Zgodne i kochające się małżeństwo 60-letnich inteligentów obchodzi w gronie przyjaciół imieniny. Wśród prezentów pani domu odnajduje kasetę wideo, którą natychmiast włącza. Nagrano tam fragment jakiegoś programu publicystycznego, gdzie pewien esbek opowiada redaktorowi o metodach pracy resortu. Podaje jako przykład historię pewnego małżeństwa: ona córka wybitnego opozycjonisty, on współpracownik SB, podstawiony jej w studenckich czasach z zadaniem wejścia do rodziny i donoszenia na teścia. Operacja zakończona całkowitym sukcesem. Resort otrzymywał kompleksowe meldunki dotyczące figuranta, aż do jego śmierci.

Orientujemy się, że chodzi o tych dwoje z Krakowa. Reagują jednoznacznie, bez wielkich emocji. On (Krzysztof Stroiński) kontynuuje sprzątanie, metodycznie wkłada naczynia do zmywarki. Ona (Jadwiga Jankowska-Cieślak) jest oburzona, że takie pomówienie poszło w telewizji. Chce iść do sądu. On wzrusza ramionami, argumentuje, że tylu ludzi już obrzucili błotem, nie ma się czym przejmować. Nic właściwie nie burzy ich spokoju.

Ona jednak nie daje za wygraną. Wyciąga z telewizji namiary esbeka i jedzie do niego. Okazuje się, że stał się „nawróconym” historykiem. Pisze książki o agenturze SB. Widział dokumenty dotyczące jej męża. Ale nie ma kopii. Ma swoje notatki. Właściwie tam nie było nazwiska, tylko imię. Nie zna wielu szczegółów. Ona orientuje się, że to wszystko funta kłaków nie warte. Zdenerwowana zbiera się do wyjścia, zapowiada proces. I wtedy esbek podaje je jakiś świstek. To jest napisane ręką agenta – mówi. Na świstku prośba o dostarczenie do celów operacyjnych materiału na sukienkę... Struna drży po raz pierwszy…

To jest ten moment, kiedy wszystko zaczyna się powoli osuwać. Reżyser z wielkim wyczuciem uchwycił sedno sprawy. Mozolne gromadzenie faktów, ich analiza, rozstrzyganie o ich istnieniu lub też nieistnieniu staje się nieważne wobec jednej, jedynej chwili, gdy nasz obraz świata zostaje podważony. Gdy malutkie ziarenko niepewności dostaje się między doskonale dopasowane tryby naszego dotychczasowego życia jesteśmy wobec tego bezsilni. Zaskakujące, pozornie błahe, ale nieubłaganie logiczne, do bólu logiczne i nie poddające się żadnej próbie racjonalizacji. Takie jest zdarzenie, które zaczyna lawinę.

Ona, wychowana w kulcie prawdy ponad wszystko, będąca kolejnym pokoleniem ceniącym prawdę, honor, uczciwość ponad własne życie, broni się. Nie chce pozwolić, żeby u kresu wszystko okazało się jedynie wytworem chorej wyobraźni oficerów prowadzących. Nie może odmówić zaufania pokładanego od lat w mężu.

Ale wszystko osuwa się coraz bardziej i to jej wewnętrzne rozdarcie, ten brak oparcia w czymkolwiek powoduje depresję i utratę smaku. Przychodzi na myśl „Wstręt” Polańskiego. Szczególnie wtedy, kiedy ona brzydzi się jakiegokolwiek kontaktu z mężem i zakłada gumowe rękawiczki, żeby posprzątać jego talerz po obiedzie. Potem wyciera spirytusem wszystkie klamki…

On ściąga na pomoc córkę z rodziną. Przyjeżdżają ze Stanów zaniepokojeni. Córka energicznie sadza rodziców razem na kanapie i zaczyna tłumaczyć, że tak nie można, że mama nie ma prawa, że takie oszczerstwa, że ojciec był najwspanialszy…

I tu zrozumiałem, że ona ma prawo. Zrozumiałem, że wszyscy ludzie, których zdradzono lub którzy czują się zdradzeni maja prawo odwracać się z odrazą od swoich zdrajców, nie podawać im ręki, przechodzić na drugą stronę ulicy, nie przebaczać. Mają takie prawo, bo nikt i nic nie może ich zmusić, żeby przekroczyli samego siebie, swoje uczucia, które im na to nie pozwalają. I nikt inny nie może wybaczyć w ich imieniu.

Ona wyprowadza się do wynajętej kawalerki. Depresja trwa, nic się nie zmieniło. Je byle co, ubiera się byle jak. Nic jej nie obchodzi. W mieszkaniu jest jeszcze jeden pokój, zamknięty na klucz przez właścicielkę. Ona rozbija szybę w drzwiach, odsłuchuje wiadomości nagrane do nieznajomej na automatycznej sekretarce, ogląda jej zdjęcia, przymierza jej ubrania. Nawet zaczyna chodzić w nich po ulicy.

Szuka innej tożsamości, bo swoją już zupełnie zakwestionowała. Dociera do mnie, że moi rodzice, ich znajomi, w ogóle wszyscy, którym przyszło żyć w PRL-u musieliby zakwestionować swoją tożsamość, przewartościować wszystkie swoje wybory, przeorać wszystkie swoje życia, gdyby zdecydowali się spojrzeć na nie według naszych, współczesnych realiów. Przypomina mi się teraz genialne „Życie na podsłuchu” Floriana Henckel-Donnersmarck’a i postać niemieckiego ubeka, który świadomie wybiera całkowite zerwanie ze swoim dotychczasowym życiem w Stasi i zaczyna egzystować na marginesie, co otwiera mu bramy prawdziwej wewnętrznej wolności.

W tych scenach ostatecznie żegnam się z mitem, że możliwa jest jakaś racjonalizacja PRL-u, jakieś włączenie tego doświadczenia w fabułę życia poszczególnych ludzi. Okazuje się, że było to tak niszczące doświadczenie, że praktycznie nie ma na to sposobu. Jednak film zdaje się podkreślać, że tak radykalne wnioski mogą dotyczyć tylko i wyłącznie jednostki. Przecież uderza w nim to, że nie ma żadnych odwołań do politycznej dyskusji o lustracji. Reżyser chce nam pokazać, co „życie na podsłuchu” (a może tylko psychoza wywołująca zanik zaufania na poziomie zupełnie podstawowym) zrobiło z pokoleniem moich rodziców.

Nie wiemy czy oskarżenia są prawdziwe i w gruncie rzeczy nie jest to najważniejsze. Taka wiedza głównej bohaterki nic jej nie da, bo emocje nie żywią się faktami i dowodami. Te można poza tym łatwo zakwestionować w sytuacji, gdy nie istnieją kompletne archiwa. Emocje, bo one odgrywają tu zasadniczą rolę, rodzą się dzięki wyobraźni i są przez wyobraźnię podtrzymywane. A co może sobie wyobrażać człowiek, który żył w PRL-u? Można chyba w tym miejscu zacytować Timothy Garton Ash’a, który w swojej książce „Teczka” plastycznie nakreślił, co się dzieje w wyobraźni „żyjącego na podsłuchu”:

“Siadam przy małym stoliku z plastikowej imitacji drewna w ciasnym pokoju Frau Schulz w Urzędzie Federalnego Pełnomocnika ds. Materiałów Państwowej Służby Bezpieczeństwa byłej NRD: w ministerstwie akt. Gdy otwieram teczkę, przypomina mi się pewien osobliwy moment z mojego życia w NRD.
Pewnego wieczoru w 1980 roku, gdy mieszkałem jako student w Berlinie Wschodnim, wróciłem z dziewczyną do pokoju mieszczącego się w odrapanej kamienicy z epoki wilchelmińskiej w dzielnicy Prenzlauer Berg. Był to pokój z widokiem – ale z widokiem w głąb niego. Duże oszklone drzwi wychodziły wprost na balkon i, gdyby nie firanki, mieszkający naprzeciwko mogliby zaglądać do środka.
Gdy obejmowaliśmy się na wąskim łóżku, Andrea nagle odsunęła się zrzuciła resztę ubrania, podeszła do okna i rozsunęła firanki. Włączyła oślepiające główne światło, po czym wróciła do mnie. Gdyby to było, powiedzmy, w Oxfordzie mógłbym być nieco zaskoczony jasnym światłem i rozsuniętymi firankami. Ale to był Berlin, więc nie myślałem o tym więcej.
To znaczy nie myślałem do chwili, kiedy dowiedziałem się o teczce. Przypomniałem sobie wówczas ten moment i zacząłem zastanawiać się czy aby Andrea nie pracowała dla Stasi i czy rozsunęła firanki, by można nas było sfotografować z przeciwnej strony ulicy.
Być może fotografie te czyhają w tej teczce, która przeglądała już Frau Schulz. Co takiego powiedziała? – Ma pan bardzo interesujące akta.”

Wyobraźnia to miejsce, w którym teraz działa SB. I nie może być inaczej, nie da się tego zmienić.

Po dłuższym czasie ona zaczyna czuć smak, zapach. Katatonia mija, wyciera nawet plecy swojego męża, który po zawale leży w szpitalu. Ale reżyser nie zostawia nas z nadzieją. Znowu błahe zdarzenie, struna drży ponownie. To pokolenie jest stracone (zdradzone) i nic (nikt) nie może mu pomóc. Odejdzie prześladowane przez swoje demony, których istnienia nawet nie jesteśmy w stanie się domyślić.

Michał Rosa zrobił film, który pomógł mi zrozumieć pokolenie moich rodziców. To dla mnie bezcenne. Nie jest łatwo go oglądać. I nie chodzi tu o parę głównych aktorów, którzy zapisali jeden z najlepszych rozdziałów swojej zawodowej kariery. Ta trudność polega na przejmującej pewności, że tysiącom (może milionom) ludzi zmarnowano życie przez systematyczne niszczenie zaufania do kogo lub czegokolwiek…

Średnia ocena
(głosy: 0)

komentarze

RafalB

Nie ogladalem filmu, a PRL znam na tyle na ile moglem go doswiadczyc majac aktualnie 40-tke z malym kawalkiem. Ale jest jedna rzecz, ktora mnie w tym wpisie (i filmie) uderzyla.
Wyprowadza sie Ona. Wg. Niego nic takiego sie nie stalo, zycie dalej sie toczy. To Ona zaczynac musi wszystko od nowa. Niczego Wam to nie przypomina?

Jakos tak kojarzy mi sie to z ludzmi, ktorzy poswiecajac to co mieli najlepszego, pozniej musieli zaczynac od nowa. A niektorzy z tego dolka nigdy nie wyszli. Tymczasem On(PRL), zyje sobie nie niepokojony przez nikogo, w swoim dawnym mieszkaniu. Czasami tylko ktos probuje obrzucic Go blotem, ale dla takich ma wzruszenie ramion.


Rollingpol

Ciekawy trop. Rzeczywiście coś w tym jest… Nie widziałem tego z tej strony.
Ona rzeczywiście jest osobą, która rzuca wszystko na szalę (albo jest do tego zmuszona przez swoje uczucia, kto wie).

Ale nie mogę powiedzieć, żeby on był na pewno winien. Nie dam sobie ręki uciąć. I właśnie to jest najgorsze, że chyba nigdy już się nie dowiemy. Nic już nigdy nie będzie klarowne…

Tytułowa rysa to chyba przede wszystkim jej obraz przeszłości, obraz zniekształcony przez zupełny brak punktów zaczepienia…

Pozdr


Rafale

filmu niestety nie znam, ale twój tekst zachęca do obejrzenia.

Pozdrówka.


Witaj Grzesiu

Odzyskałem głos :)

Cieszę się z powrotu i ostrzę pióro, bo przecież jesień to najlepsza pora roku na pisanie.

Pozdr


Zgoda z tą jesienią,

choć ja wenę straciłem.
Ale czytać i odnosić się do tekstów dobrych zamierzam, więc pisz:)


autor

Swietny tekst, zal ze nie moge natychmiast obejrzec tego filmu.

pozdrawiam


Rafale

Czapka z głowy. Tekst przedni, acz domknięty… Moge jedynie powiedzieć, że bardziej mnie zachęciłeś do obejrzenia Rysy, niż wszystkie dotychczas czytane recenzje…

Pozdrawiam i czekam na kolejne wpisy.


Ja już oglądałam,

ale ta recenzja (co tam recenzja – niemal esej) jest znakomitym uzupełnieniem. Parę rzeczy mi dało do myślenia.
Niektóre decyzje głównej bohaterki wydawały mi się dziwne. Trudne do zrozumienia. Zresztą Jankowska-Cieślak mówiła później, że uległa reżyserowi, bo sama inaczej by poprowadziła tę postać.
Ale ta scena, kiedy córka zaczyna na nią krzyczeć, jest rzeczywiście przełomowa. I wtedy widz zaczyna utożsamiać się z jej uczuciami. Przynajmniej ja tak miałam.
Choć z drugiej strony, całe życie, to wszystko, co on jej wylicza… nawet jeśli rola, to maska zrosła się z twarzą.

Prawda was wyzwoli?

Cóż jest prawda?

Ten kult, o którym piszesz, to w pewnym sensie jej przekleństwo. Bo czego można się dowiedzieć z esbeckich notatek i majaczeń starego pryka, niegdyś towarzysza broni, który pamięta już tylko, jak chciał przelecieć żonę przyjaciela?

Straszne to wszystko, zusammen do kupy, że tak mało odkrywczo stwierdzę.
I dziękuję Bogu za przywilej późnego urodzenia.

PS. Szkoda, że nie pokusiłeś się jeszcze o interpretację żółwia. Czuję, że żółw był ważny.

:)


Griszeq

Obejrzyj film koniecznie.
Dzięki za odwiedziny!

Pozdr


Pino

He he.

Żółwia właśnie nie mogłem rozgryźć :)

Zapraszam ponownie i pozdr


Subskrybuj zawartość