Spóźniona relacja - OPEN'ER - Maraton

Czwarty i ostatni dzień festiwalu to dla nas największe wyzwanie. Koncerty na Main Stage to, jeden po drugim, nasze typy. Kłopot w tym, że ostatni zaczyna się o 2 w nocy. Na razie obowiązuje wersja: na zakończenie dotrwamy do końca, choćbyśmy mieli na pysk padać.

Na lotnisku jesteśmy o 19. Bardzo szczęśliwie. Na World Stage trwa koncert Buraka Som Sistema, portugalski projekt dwóch dj’ów, na który przed festiwalem zwracano już uwagę i polecano. Młody w życiu nie widział portugalskich muzyków, więc jest szalenie zainteresowany. Pyta co oznacza nazwa. Ja bez namysłu wypalam: Buraki Są Systemem. Bierze to za dobrą monetę.

Jesteśmy na koncercie jakieś 20 minut. Już po 5 tańczymy. Chłopaki są nie do zdarcia. Biegają po scenie, przekrzykują się a za plecami wspiera ich klawiszowiec, najprawdziwsza perkusja i dj skreczujący na adapterze. Jak wygląda ich muzyka? Połączcie „Firestarter” Prodigy i dodajcie wyraźny refren z „Fight for Your Right” Beasty Boys. Zabawa na sto dwa! Kolejny utwór zaczyna się znanym riffem AC/DC z „Thunderstruck”. Poza tym chłopaki każą nam wszystkim przykucnąć (jakieś 1-2 tys. ludzi) i w odpowiednim momencie wszyscy na sygnał podskakujemy w górę. Jak ich nie lubić?

Ale musimy już iść kupić seksowną, okolicznościową koszulkę dla żony, bo potem nie będzie już czasu i siły. Tzn. plany są takie, żeby koszulki dostali wszyscy, ale na miejscu okazuje się, że zasoby są już totalnie przebrane, a poza tym ceny tak astronomiczne, że wybór pada właśnie na tę koszulkę. Żona wygląda świetnie. A ja w duchu cieszę się, że to ostatni dzień festiwalu…

Wracamy znowu na World Stage (kolejny kilometr w nogach). Jest po 21 i mamy jeszcze do koncertu Kings of Leon sporo czasu. Postanawiamy zobaczyć słynną Santigold (ładne pseudo, prawda?). mamy trochę szczęścia, bo koncert miał obsuwę i jesteśmy na jego samym początku. Poza wcześniejszymi doniesieniami trójkowymi nie mam pojęcia o tej artystce żadnego. I wiecie co? Po raz pierwszy po wysłuchaniu dużej części koncertu mam uczucie, że chciałbym mieć jej płyty. A właściwie płytę, bo zdążyła wydać jedną.

Santigold wygląda trochę jak młoda Whitney Huston (duży plus), ma ładny, wysoki, czysty i mocny głos (duży plus) i czerpie w swojej muzyce ze wszystkich kultur znanych Ameryce Płn. (ogromny plus). Ja dosłyszałem w jej rytmicznych, dość dynamicznych utworach wpływów arabskich, indiańskich, afroamerykańskich, afrykańskich, hinduskich. Coś świeżego, coś nowego podanego w atrakcyjnym sosie delikatnej elektroniki, soulu, bluesa. Naprawdę polecam i zachęcam. Przekonała mnie. Poza tym bardzo ciekawa oprawa koncertu. Spory zespół (chyba z 5 czy 6 muzyków), dwie tancerko-chórzystki po obu stronach sceny, które w czarnych okularach poruszają się lub śpiewają jedynie w ściśle określonych partiach występu. Poza tym stoją nieruchomo z kamiennymi twarzami wpatrzone gdzieś w dal, jak roboty. Kamerzyści wychwycili to od razu i dość często gościły na telebimach. Bardzo ciekawy efekt.

Ruszamy już jednak, tam, gdzie ciągnie znów nieprzebrana rzesza ludzi. Dzisiaj jednak znacznie młodszych, niż wczoraj. Idziemy na koncert Kings of Leon, bożyszcza nastolatek. I, moim zdaniem, niezwykle ciekawego zespołu, który odnawia stare, amerykańskie tradycje muzyczne. Cóż może być bardziej amerykańskiego niż rodzinne muzykowanie a właśnie takie są korzenie Królów. To trzej bracia i ich kuzyn z pochodzącej z Tennessee rodziny Followill’ów. Po prostu chłopcy nie mieli co robić i zaczęli muzykować na amerykańskim, przepraszam za wyrażenie, zadupiu. Jaki jest efekt? No właśnie, sam chciałbym wiedzieć. Dlatego tu jestem. Płyty coraz lepsze, coraz więcej fanów, a szczególnie fanek, zachwyt krytyki i pierwsze przeboje. Ale jak radzą sobie na żywo?

Znów cholerny ścisk. Już wiemy, że będzie dużo różnych świateł, że oprawa będzie „na bogato”. Jeszcze chwilka i punktualnie chłopcy wychodzą na scenę wśród ogólnego tumultu. No cóż. Czuję, jak moje męskie poczucie wartości pikuje. Bo cóż mogę wobec młodych amerykańskich drwali z gitarami. Na dodatek wokalista, Caleb, ma brodę i wąsy rodem gdzieś z wojny secesyjnej a głos tak zwierzęco zmysłowo zachrypnięty, że…

Grają właściwie single z wcześniejszych trzech płyt i dużo kawałków z ostatniej Only by the Night. Rzeczywiście, światła przebijają nawet Faith No More. Chłopaki są świetnie zgrani, Caleb na żywo śpiewa rewelacyjnie. Dziewczyny obok mnie, gdyby mogły, pobiegłyby na oddaloną o 150 m. scenę. Coś jednak jest nie tak. Cholera, ja ich przecież bardzo lubię. Ja uwielbiam taką muzykę. Ale coś jest nie tak…

Wiem już! Chłopaki odgrywają po prostu utwory tak jak na płycie, bez improwizacji, bez zmiany tempa. Nie ma tam życia. No dobra, ale jaki jest powód? O co chodzi? Caleb dwa razy (!) przedstawia w czasie koncertu zespół: We are Kings of Leon. Śmiać mi się chcę, bo tłum szaleje i spija wszystko z ich ust od pierwszych taktów. Ogromna rzesza ludzi śpiewa utwory od początku do końca. Co jest grane?

Wszystko wyjaśnia się mniej więcej w połowie setu, po 30-40 minutach. Muzycy wyraźnie się rozluźniają, Caleb zaczyna rozmawiać z publicznością: Nie wiedzieliśmy czego się spodziewacie. Nie mieliśmy pojęcia, że wiecie kim jesteśmy. Jesteście wspaniali! Ot i piękna ilustracja tego, jak ważne jest doświadczenie w tym biznesie. Chłopcy wciąż są młodzi i wiele przed nimi zanim zaczną panować od początku do końca nad publicznością, zanim zaczną się z nią bawić wspólnie podczas swoich utworów, zanim będą mieli siłę, żeby jej coś narzucić. Wczoraj pokazał to Mike Patton i spółka. Ale on jest ciut starszy…

Od tego momentu wszystko idzie ku dobremu. Muzycy zaczynają prezentować większy wachlarz swoich umiejętności, schodzi z nich stres a ja słyszę po raz pierwszy na festiwalu muzykę, którą tak kocham: amerykańskiego, szczerego rocka, który korzeniami sięga gdzieś do epoki Woodstock albo i do delty Missisipi. Prostota brzmienia, bez wirtuozerii gitar za to z totalnym, mocnym wokalem i blues-rockowym rytmem perkusji. Szczere emocje, emocje i pragnienia prostych chłopców z jakiejś dziury gdzieś w Stanach. Na koniec zachwycony Caleb krzyczy: Najlepszy koncert na trasie! Wrócimy, na pewno!

Młody się cieszy, żona rzuca powłóczyste spojrzenia wychodzącym amerykańskim drwalom a ja trzymam Followill’ów za słowo. Bo dla mnie udowodnili, że nie są produktem zręcznego marketingu tylko realną nadzieją amerykańskiej muzyki.

Tylko 30 min. przerwy, bo w kolejce czeka Placebo. Młody kocha ich na zabój i od dawna. Ja się tego koncertu po prostu boję. Dla mnie są wyraźnie na opadającej fali: coraz słabsze albumy, nie ma już porywających, dynamicznych przebojów, odszedł perkusista. Ale też jestem bardzo ciekaw, bo nigdy ich na żywca nie widziałem.

Na samym początku smaczek: projekcja w tle sceny! Tego jeszcze na festiwalu nie widzieliśmy, przynajmniej ja. Muzycy wchodzą jak cienie, w tle stroboskopowe pasy przesuwające się z lewej na prawą i z powrotem. Plus, duży plus. Kamera łapie Briana Molko, już z założona gitarą i ustami przy mikrofonie. Dobrze wygląda, spoważniał przez te 15 lat, czarne włosy zebrane w kucyk, pekaesy. Zaczynają utworem z ostatniej płyty. I wiem już, że nie będzie źle. Brian ma taki głos, że żadna słaba piosenka mu nie zaszkodzi. Tym bardziej, że on sprawia wrażenie człowieka, który doskonale wie po co przyjechał. Nowy perkusista, Steve Forrest, to jest dynamit! Z każdym soczystym uderzeniem przekonuje do siebie publiczność. Stefan Olsdal góruje nad publicznością i zdaje się mówić: znam was a wy mnie znacie, czuję się jak w domu (Placebo koncertuje dziś w Polsce po raz piąty w ciągu ostatnich 8 lat!).

To wszystko doskonale odbija się w muzyce, całkowite skupienie, dynamizm, świadomość swoich założeń, zero paniki, pełen profesjonalizm. No i zaskakuje na plus przygotowanie lepszych wersji piosenek z nowego albumu. Są bardziej dynamiczne, jakby w starym stylu. Już nie ma tam jakiegoś dziwnego wygładzania. Jest za to pulsująca perkusja i riffy, takie placetowe ma się rozumieć. No pięknie grają, widać, że chcą też przywołać sny o dawnej wielkości. Pojawia się Every You Every Me z niezapomnianego albumu Without You I’m Nothing ( ja mam łzy w oczach, studiowałem gdy ta piosenka podbijała listy przebojów), jest Special Needs ze Sleeping With Ghosts. No i na bis jest też tytułowy Meds z poprzedniego albumu, na który czekał młody. Teraz tak się wydziera, że stojące obok Angielki z uznaniem podnoszą kciuki do góry.

Kończy się 70 minutowy koncert. A ja jestem spokojny o ten zespół. Może zdarzyć im się gorsza płyta, ale niezmiennie stanowią jeden z bardziej oryginalnych zespołów ostatnich nastu lat. Rewelacyjnie przemyślana muzyka, scenicznie świetni, głos Briana Molko na listę UNESCO. I ta pewność, że wiedzą co robią. Zdobyli publiczność. Steve wybiega zza perkusji, zbiega do publiczności, przyklepuje piątki na lewo i prawo. Brian stoi na scenie i z lekkim uśmiechem przygląda się temu. Są u siebie, to pewne. Cała trójka kłania się nisko i schodzi ze sceny.

O matko! 1.30 a młody jest niezdrowo pobudzony i chce czekać na Prodigy! Narobiło się. Ale to już ostatni akord festiwalu i żal byłoby nie zostać chociaż na początku koncertu tych wariatów. Ja młodemu puściłem The Fat of the Land jakieś dwa tygodnie temu dopiero. Ale tak go trafiło, że koniecznie chciał ich zobaczyć.

Pomimo późnej pory tłumy ludzi. Ostrzeżenie o podwyższonym poziomie bitów na ekranach. Cofamy się trochę do tyłu. Nadchodzi 2 w nocy. Feria świateł! Scena po prostu eksploduje! Maxim i Flint wbiegają na scenę, kawałek z nowej płyty. Gdy się kończy Maxim zadaje retoryczne pytanie: Are you fucking ready? Let’s start! I rozpoczyna się Breathe! Nie spodziewałem się, że o tej porze będę miał jeszcze siłę, żeby wpaść w prawdziwy taneczny trans. Ta muza po prostu nie daje szansy na ucieczkę. Młody też podskakuje. Tylko moja żona niestety już na nic nie ma siły. Dzisiaj to ona zakończy wieczór i zmusi nas do odwrotu przez puste pole lotniska. Z oddali żegna nas jeszcze Firestarter. Odwracamy się i widzimy Main Stage oświetloną wszystkimi kolorami tęczy, jak statek kosmiczny. Na telebimach sympatyczna, obkolczykowana twarz Flinta. Dotrzymali chłopaki słowa. Miało być zakończenie z wielką pompą. I było.

Docieramy na kwaterę już za dnia, po 4. Koniec pięknego maratonu.

Średnia ocena
(głosy: 0)

komentarze

Do tej Santigold

to mnie zachęciłeś, aż posłucham sobie jutro jak znajdę ją w necie.

No i zazdroszczę Placebo, szczególnie “Special needs” na żywo i kilku jeszcze utworków.

pzdr


Grzesiu

Tak. Santigold to jest dla mnie odkrycie festiwalu.

A Placebo? Obronili się. Były obawy a oni je rozwiali w najlepszym stylu. Stawiam ten koncert na równi z Faith No More a przed Gossip i dalej Kings of Leon.

Podobał mi się szczególnie ten rodzaj skupienia dojrzałego już artysty, jakim jest Molko i bardzo poważne potraktowanie publiczności. Wszystko chodziło w tym koncercie jak w zegarku.

Jedź Grzesiu, jedź za rok ;)


@

Dodam tylko, że dla mnie ostatnia płyta jest akurat odbiciem po “Meds”. Nie dorównuje świętej trójcy: “Without You”, “Black Market” i “Sleeping with Ghosts”, ale jest bardzo solidna i ma kilka wręcz genialnych momentów. Słyszałeś jak zabrzmial “Battle for the sun”? No killer normalnie. Szkoda, że nie zagrali “Speak in tongues”, ale..
Zajebisty koncert.

pzdr


Co do Placebo,

to trójca moja święta:) to te trzy utworki:

No jeszcze kilka innych genialnych jak “Pure morning” czy “Every You Every me” bym znalazł.

Eh, zazdroszczę wam tego koncertu:)


Futrzaku

Powiem tak, płyta średnia, ale utwory zabrzmiały dla mnie znacznie lepiej niz w studio. Wersje były mniej wygładzone, dynamiczne, ostre. To chyba ten perkusista!

Grzesiu, jest czego zazdrościć, fakt ;)

Pozdr


Subskrybuj zawartość