Opowieść pod drzewem na polu garncarza

Nie nie — to się tak nie może skończyć.
Nie po to przyciągnęliśmy Go do stolicy.
Jak wjeżdżał — tłumy wiwatowały. Witano go jak króla! I — do cholery — miał nim zostać!
A teraz chciał się stąd cichaczem zmyć. Jasne. Narobił tego dymu w świątyni. A radziłem, nie zadzierać z kupcami. On nawet nie przeczuwał, jakie ci kramarze mają układy. I z klerem. I ze strażą świątynną. I z siepaczami okupanta. I w mieście są lubiani.
To już nie jest jeden celnik, którego się urzeknie — i cały twój… Mówiłem, ostrzegałem, ale mnie się nie słucha. Już prędzej tych ryboli. Jeden z drugim wyciągnięty z łodzi, do dziś rybami zalatuje, pisać nie umie nawet — ale w mistrza wpatrzony jak w obrazek, bezkrytycznie. I fanatycznie.
No i co miałem zrobić? No co?
Już się do drogi naszykował, nawet seder paschalny kazał szykować na dzień wcześniej, wedle zapisu dla podróżnych… Miałem patrzeć na jego klęskę? Jak wraca jak niepyszny, cichaczem, do tej zapyziałej Galilei? I co dalej? Pochodzi jeszcze sezon, dwa po okolicy — aż do wszystkich dotrze, że g… z tego.
Jeszcze się wahałem. Do ostatniej chwili. Ale sam mnie sprowokował. Wprost dał do zrozumienia, że o wszystkim wie. Kazał iść, robić swoje. No to poszedłem.
Ci kretyni z Rady myślą, że jak chłopek z prowincji, to srebrników na oczy nie widział. Myślą, że jakimś groszem można mnie kupić. Idioci. Ja trzymam kasę Jego i Dwunastu. Ta sumka nie robi na mnie wrażenia. Ale w sumie nieźle się zamaskowałem. Nic nie skapowali, że to podstęp.

No i — trzeba przyznać — plan był przedni. Bo że On jest prawdziwym przywódcą, w to nie wątpię. Tylko za dobry jest. Ale — myślałem — jak przyjdzie co do czego, choćby we własnej obronie, stanie do walki. Ci rybole przecież poszliby w ogień na jedno jego skinienie. Tylko trzeba Go sprowokować.

No i nie wiem. Nie rozumiem. Dlaczego?
Dlaczego nie podjął wyzwania? Wiedział przecież, co jest grane.
Tę tępaki co go mieli pojmać przecież w gacie robili na samą myśl o cudach.
Chłopaki, chociaż zaspani, rwali się do bitki.

A On — kazał Szymonowi oddać broń. Oddać broń! A sam dał się prowadzić jak jakiś... baran. Taa… To dobre określenie. Jak baran na rzeź.
Dlaczego?

I potem — konsekwentnie. Przed Radą. Przed królem. Przed procuratorem.
Swoją drogą — co za tchórze. Wiedzieli, że nic na niego nie mają — i tak go sobie wzajem podtykali. Każdy bał się podjąć jakąkolwiek decyzję. Po co ci z Rady go wysyłali dalej? Mało to ludzi kazali ukamienować? A tu — do procuratora, że niby nie mają prawa wydać wyroku śmierci… Cholera, odkryli w sobie nagle miłość do rzymskiego prawa i sprawiedliwości.
I co on? Znowu. Przecież mógł się jednym gestem, znakiem wybronić. Królowi wystarczyło sztuczkę jakąś pokazać — co to dla Niego. Procurator do końca Mu sprzyjał — psia jego mać, tchórz jeden.
Ale ten Grek z Pontu nic nie czai naszych ludzi. Dał wybór: Jego lub Barabasza. Cholera. Po tym wszystkim, ludziom dał do wyboru o-mało-co przywódcę, który zawiódł nadzieje, lub dziarskiego chłopa, który nadstawiał realnie karku w ruchu oporu? To jakiś był wybór?
Ale pewnie z zasranej perspektywy procuratorskiego stołka jeden był niewinnym filozofem, a drugi bandziorem.

No zawiódł. Cholernie zawiódł. Miał taką sytuację, do ostatniej chwili mógł poderwać ludzi. A on nic. Milczał. Zrobił z siebie… Głupca. Ofiarę. Barana u rzeźnika.
Co ja z tym barankiem. Pewnie przez tą Paschę mam skojarzenia.
Czemu milczał? Nawet jak go bili. Matko, jak Go skatowali. Pijane żołdactwo. Nie wrzeszczał, to bili dalej. Mocniej. I oni nas zwą barbarzyńcami…

Przecież próbowałem to odkręcić! Zaraz, jak na Radzie zobaczyłem co się święci, że on nie stawia oporu, że się daje — pomyślałem, że wszystko diabli wzięli. Byłem u tego Kajfasza. Prosiłem go. Tłumaczyłem — co za upokorzenie — że to pomyłka, że przecież widzą, on im nie zagrozi, że nie o to chodziło. Rzuciłem im w twarz te pieniądze!

Czego on chce. Dlaczego tak głupio wszystko zmarnował. Dlaczego milczał. Jak tak, to się burzył na każdą niesprawiedliwość. Wołał o hipokryzji i w ogóle. A tutaj — pozwolił sobie robić... to wszystko…
Mi też pozwolił...

Jak ja Mu spojrzę w oczy…

Ale skonał. A więc — to koniec.
Więc dobrze, niech będzie i tak.
Koniec.

Po co mi było.
Wytrzyma? Wytrzyma.
Gałąź też.

Koniec. Już.

...to się nie może tak skoń...czyć...

Średnia ocena
(głosy: 0)

komentarze

Hm, przeczytałem,

ale nie mam nic mądrego do powiedzenia, więc nie mówię.

Wszystkiego najlepszego z okazji Śiąt Wielkiej Nocy.

Pozdrówka


ciekawą klamrą spina się to

z tekstem Jacka.

pozdrawiam

Prezes , Traktor, Redaktor


Grzesiu

Tobie również — dobrych świąt.

PS. Ja w sumie też nic mądrego nie miałem, a popatrz, całe wypracowanie wyszło…


Maksie

Jacka tekst był... hmm… katalizatorem.


Odysie

Wszystkiego najlepszego dla Ciebie, Penelopy i całej bandy.
I tak trzeba, trzeba ożywiać i cały czas patrzeć jakby od nowa. Tak było i tak musi być aby ludzie czytali i patrzyli na swoje wewnętrzne ekrany.
Pozdro


...

Mocne.


Jacku, Łyżeczko & wszyscy

Chrystus zmartwychwstał.
Prawdziwie zmartwychwstał.

Postawa dwunastego apostoła jest mi czasem przerażająco bliska.
Ale to się nie może tak skończyć. I się tak nie kończy.
Pozdrawiam wszystkich.


To najważniejsze,

że sie nie kończy.
Bo jest Zmartwychwstanie.
Przeczytałąm tój tekst już dawno, koło Wielkiej Soboty, ale zabrakło mi słów.
Przestarszyłam się sama tego, co odkryłam w mojej głowie ;).
To najlepsze podsumowanie – że to się tak nie kończy!


Subskrybuj zawartość