Dla MarkaPl. Dla Marka, Kamila, Błażeja i AdrianaPl. (3)

„Wy musicie wyglądać na głupszych” – podpowiedziała im życzliwa pielęgniarka, „Profesor nie lubi mądrze wyglądających rodziców, bo z nimi największe kłopoty”.

Spróbowali więc wyglądać głupio, i chyba na chwilę wyszło, bo warujący mąż został dopuszczony przed oblicze po raz drugi. Ona szczęśliwa wbiegła do gabinetu, a Profesor zniesmaczony jej brakiem wychowania znów ich wyrzucił. „Porozmawiam z wami dziś wieczorem albo jutro rano. Albo wcale z wami nie będę rozmawiał”- powiedział Profesor na odchodne i roześmiał się szyderczo, a ona ledwie powstrzymała męża, który jeszcze kilka lat temu trenował boks.

Dziecko dostawało tylko relanium i przeciwbólowe – „na żądanie” , co w praktyce oznaczało: „na błaganie”. Błagali więc jak mogli. W tym czasie dziecko miało temperaturę, krwiomocz, niekończącą się biegunkę. Piło tylko wodę z przemycaną przez niego w papierkach po Zozolach glukozą.

Towarzyszami ich, jak i swojej własnej niedoli byli rodzice Jasia i Sebusia. Jaś kiedyś dostał przez pomyłkę morfinę, choć jego mama też nie odstępowała łóżka, Sebuś został zoperowany nie wiadomo na co, bo działo się to podczas nieobecności rodziców…
To do nich zwrócili się po poradę miętoląc w kieszeni cenne skierowanie. „Ależ! – oburzyła się mama Jasia, pielęgniarka – Miasto wojewódzkie, klinika dziecięca, dziecko pod opieką znanego Profesora!! Cierpliwości trochę”. „Noooo nie wieeeeeem” – powiedziała mama Sebusia z przerażeniem patrząc na czerwony od krwi cewnik.

„Pani Doktor, proszę do mojego syna”– to do pediatry przechadzającej się po korytarzu z pielęgniarką pokazującą nowiuśki wisior z korala. Usłyszała o sobie, że jest bezczelną egoistką myślącą tylko o synusiu, pewnie jedynaczku, kiedy tu tyle cierpiących dzieciątek bez matek. A w sali zaś, że: „Tu jak zwykle burdel, jakieś papierki po cukierkach, (był w jej zamkniętej torebce schowanej w szafce przy łóżku). Koleżanki ostrzegały, że z wami będą problemy!!!!

„Dość”- powiedziała, przeżegnała się, znak krzyża nakreśliła na czółku dziecka, i na poniedziałek umówiła prywatną karetkę. Wypis zaplanowali w niedzielne popołudnie, aby maksymalnie uniknąć sensacji, gdyż największą obelgą dla autorytetu Profesora X było zabrać mu dziecko.

„Synku, nie umieraj, błagam… Matko Boska, jeszcze nie wiem, jak to jest być matką. Ty miałaś Syna 33 lata, ja – niecałe trzy tygodnie, pomóż, wstaw się…Ty byłaś przy umierającym jako i ja jestem, ale ja mogę swojego uratować z Twoją pomocą, pomóż..., wstaw się... nie spała już trzecią dobę trwając w modlitwach aż do granic wytrzymałości.

„Nigdy jeszcze nie miałem do czynienia z takimi durniami!!! – to reakcja Profesora na hiobową dla niego wieść – nie widzicie, co się dzieje??? W tym stanie nie oddam wam dziecka!!!

Więc zadzwonili po policję i zagrozili telewizją.

Rzucił im pod nogi wypis, „WON!”- krzyknął na pożegnanie, kiedy po dwóch godzinach czekania zainterweniował lekarz wynajętej karetki.
„Może nie przeżyć drogi” – powiedział do kierowcy, a ona usłyszawszy to wzięła dziecko na ręce. „Zostaw…” – powiedział lekarz kierowcy udzielającego wskazówek co do sposobu transportu, a ten włączył sygnał.

A za nimi samochodem jechał on.

Bądź wola Twoja, bądź wola Twoja, Bądź wola Twoja… powtarzali razem nie umawiając się wcześniej na te słowa.

Średnia ocena
(głosy: 0)

komentarze

Doświadczaliście

tej serdeczności i tego bezinteresownego zaangażowania lekarzy – czy takich można tym mianem nazywać? – od samego początku.
Dobrze, że Wam się udało.

Pozdrawiam


Marek

Ale gdzieś w tle byli normalni ludzie. Oni głównie szeptali na ucho, bo gdyby ktoś się dowiedział, to straciliby pracę na folwarku, a i poza nim, bo macki Profesora X długie są...

Ale dzięki podszeptom właśnie Marcel żyje…
One były jednak bardziej słyszalne :)


Subskrybuj zawartość