Ostrożnie z tradycją

Z cyklu “Bajki krakowskie”.

Panu Yayco w pamiętniku zapisane.

Oto mamy zacnego Mikołaja Wierzynka, który tak naprawdę Nicolausem Wirsingiem się zwal. Mieszkal sobie pan Nicolaus/Mikolaj w mieście królewskim Krakowie i dobrze mu się powodzilo. Tak dobrze nawet, że gdy w roku Pańskim 1364 król Kazimierz, nazwany potem przez wdzięcznych Polaków Wielkim, urządzil zjazd koleżeński, pozwolil sobie władców na ucztę zaprosić.

Ucztę tę nasz Nicolaus Wirsing w swej kamienicy przy Rynku urządzil. Trwala ona dni parę, a na jej zakończenie ucztującym podarowano drogocenna zastawę, na której spożywali dary Boże serwowane przez pana Nicolausa. Malo tego – królowi nasz rajca dar wspanialy przeznaczyl: 100 tysięcy florenów, jak to potwierdzil Jan Długosz. Skąd pan Wirsing tyle kasy miał, tego już Jan Długosz nie napisal.

Sądząc po nazwisku, pan Nikolaus Żydem nie był, a raczej Niemcem, i to nader obrotnym. Oczywiście pomógl mu też fakt, że Kraków miastem członkiem Hanzy był. Niemieckiej Hanzy. O czym naturalnie w późniejszych latach skrzętnie zapomniano.

Uczta tak zapadla w umysłach Rodaków, że niemal patriotycznym wydarzeniem ją okrzyknęli. Boć w końcu naszego króla, a i potem mieszczanina i rajcę krakowskiego śmietanka ówczesnej Europy nawiedzila: od cesarza Karola przez Duńczyka po króla Piotra z dalekiego Cypru. I chętnie na królewski, a raczej mieszczanina koszt ucztowala. Nie dziwi więc, że pan Wirsing dochody niezle czerpal z żup wielickich czy też bocheńskich, który to przywilej od króla oczywiście otrzymal. Nie pamiętam tylko, przed ucztą to było czy dopiero po niej.

Niemniej ludkowie ucztę po wsze czasy zapamiętali i gdy Ojczyzna w potrzebie stanęla, do pomyslu pana Wierzynka powrócili. Było to latach niesławnego i słusznie zapomnianego reżimu, który nie dość, że na brak dewiz cierpiał, to i pochwalić się w Krakowie specjalnie nie miał czym przed obcokrajowcami z niesłusznych krajów. No, może poza światowym mistrzostwem w produkcji lokomotyw i wydobyciu węgla, który nam do dzisiaj sporo kłopotów przysparza.

Dumano więc i dumano, jak Krakowowi i władzom słusznie zapomnianym splendoru przysporzyć. Aż kucharz pewien (ten Kraków to miał cholerne szczęście – jak nie szewc to kucharz), z restauracji hotelu „Cracovia” (też zabytek po dziś dzień straszący), na pomysl pewien wpadl. Trzeba w kamienicy Wierzynka restaurację otworzyć, i to w miejscu, gdzie królów europejskich ponoć przyjmowal. Nic to, że kamienica przymala, a dworek Wirsinga na Łobzowie stal (w czasie przeszłym). Nie take rzeczy my ze szwagrem po pijanemu ludziom wmawiali, rzekli decydenci i dalej legendę w życie obracać.

Przekuto przejście do sąsiedniej kamienicy (o co do dzisiaj spory dawnych właścicieli idą), sale ozdobiono półpancerzami jak najbardziej praktycznymi (skąd, do czarta, takie rzeczy mialy się znaleźć wówczas w domu kupca, któremu wówczas zgodnie z prawem miecza nosić nie wolno bylo – nie wiadomo), kelnerów i kucharzy najęto i dalejże zagranicznym VIP-om wodę z mózgu robić. Ale nie tylko zagranicznym.

Spróbujcie dzisiaj tłumaczyć zwiedzającym Kraków gościom, że ponura przedwojenna knajpa dorożkarska tuż po wojnie jadlodajnią ludową nr 6 była, a z Wierzynkiem tyle wspólnego miala, co hejnalista z Wieży Mariackiego Kościoła z Tatarami. Nawet Krakusy stare (takie, co to się po ’60 roku urodzily) święcie w te legendę wierzą.

I kto powiedział, że legendy muszą być stare. Równie dobrze mogą być wymyślone przed kilkudziesięciu zaledwie laty i już się cieszą zaslużoną slawą. Niektórzy (tu można się spierać co do liczby tychże) nie w takie rzeczy w owych czasach uwierzyli i do dzisiaj jeszcze wierzą. Nawet by się pokroić na kawalki dali, że to najświętsza prawda była i jest. Inni z kolei wierzą w legendy przed niewielu laty powstale. I co? I nic! Legendy mają się przeważnie dobrze, żyją swoim życiem, szacunku od obywateli domagając.

A jak było naprawdę? Czy to ważne? Ważne jest, żeby się turystom i ludowi podobalo. I profit z tego odpowiedni był.

Średnia ocena
(głosy: 0)

komentarze

Mnie nie musisz

tłumaczyć. Bo ja po uczcie w tym przybytku, służbowej, nieźle rzygałem.
Ale teraz to co innego, zrobiliśmy kolejny krok w kierunku przepaści.
Na wet te floreny już nie chcą smakować.

Podobno rabacja idzie?
Chętnie się dołączę, od hipokryzji & obłudy nadal mam wymioty.
Igła


No i co

z tego wynika Panie Lorenzo, poza waszym zmysłem do szemranych interesów?

Zresztą, mnie Pan nie zaimponujesz. Słynna w Warszawie (nie tylko prawobrzeżnej) cukiernia Misianka, znana z tortów smacznych, ulokowana jest w pięknych okolicznościach przyrody, a mianowicie w Parku Paderewskiego.
Letnią porą elegancka publika z Saskiej Kępy (sławionej przez poetow i Pana Igłę) gęsto obsiada ławeczki stoliki.

I tylko zrzędzący starcy, jak ja czują opór w sobie i jakoś nie potrafią słodyczy w bywszym publicznym szalecie kupować.


Lorenzo

kiedyś w dobrych czasch mój ówcesny szef z nudów i “turystycznego lenistwa” zaprosił nas do tejże restauracji. Jadło tam było nienajprzedniejsze, panny nienajpiękniejsze i nienajmłodsze, alkohole nienajstarsze a ceny kiepskie, po prostu. Po dzień dzisiejszy dziwilem się co ludzi tam ściąga- dzieki za lekturę która to cenną nauka była.
pozdrawiam
Prezes , Traktor, Redaktor


Szanowny Iglo

Na razie się czolga. Trzeba przeczytać Panajackowe doniesienia z Karczmy. Z wesela. A nad ranem, prawie o świtaniu, Jaśka z wiciami wypatrywać.

Pozdrawiam


Tradycja, Panie Yayco

o tradycję mi szlo. A interesy nie szemrane, ale w ciszy zalatwiane sa najlepsze. Gdyby nie ja – zdrajca – to przecież dalej żylbys Pan w nieświadomości, legendą piekną się kontentując. I o to mi szlo, Szanowny Panie Yayco. Lepiej więc tę legendę-tradycję zdradzać, ludziom prawdę mówić czy też... A najgorsza, Panie Yayco drogi, to ta niepewność.

Pozdrawiam Pana serdecznie


Ja proszę pana Yayco

tylko trotuary opisywałem.
A pan jak zwykle kompleksy praskie leczysz, na dodatek nie zrozumiałe dla poddanych ck monarchii.
Igła


Przyznam się, po cichu,

Panie Lorenzo, że o tym Wierzynku, to troszkę już wiedziałem wcześniej, choć bogactwem szczegółów, jak zawsze, zostałem dobity.

A co do tradycji, to niczym mnie Pan nie zaskoczy. Tak jak pisałem u siebie: to obraz przeszłości, żyjący współcześnie.
A Wierzynek był? Był.
Bufet z ciepłymi zakąskami trzymał? Trzymał.
Królom łapówki dawał? Dawał

A Pan się niesprawiedliwie czepia dorożkarzy.

A u nas jak facet, imieniem Bazyli, co drób na handel trzymał na bliskim Powiślu, raz wyłupiastymi oczami na żonę spojrzał i wskutek tego, co zobaczył od zdrowia ona odeszła (bo jej ręcznie wytłumaczył, że nie powinna jajek kurzęcych swoim gachom rozdawać), to się z tego zrobiła legenda o Bazyliszku


ładny przykład współczesnego produkowania tradycji

to Galindia na Mazurach. Dla turystów wyprodukowali starożytnych Galindów, pan prezes przebrał się w skóry i z maczugą gości po ośrodku ganiał, a teraz już główna mazurska atrakcja. Autokary z wycieczkami zajeżdżają, okoliczni przywożą dzieci i dziadków, żeby im pokazać jak drzewiej bywało.
A potem przychodzi taki historyk i radość ludziom psuje. A kto mi powie po co?


Ostrożnie z tradycją...

...zwłaszcza, jeśli rodzi się “nowa, świecka tradycja”...
:)


A którąż to, Panie Joteszu Szanowny

“nową, świecka tradycję” ma Pan na myśli? Bo my tu mamy m.in. Emaus, Wianki, Gonienie Dziada w Zapusty, Karmienie Smoka, a dla szczególnie upierdliwych Spoźywanie kolacji w Zwierzynku.

Pozdrawiam serdecznie


A cóż ja mogę...

...o krakowskich tradycjach, oprócz tych z lektur szkolnych…

Dwa lata temu, wracając z Krynicy, zatrzymałem się na dwie godziny pod Wawelem, i oblatałem Rynek z okolicami. Śliczny! Jestem dumny. Prawie tak ładne okolice jak nasza wrocławska starówka.
:)


Jest jeszcze

Lejkonik przebity tatarską strzałą ( w celu przerobienia na kebab ).
Jet Tygodnik Powszechny, gdzie pajęczyny są takie, że ryby można w nie chwytać, są barany w piwnicy, jest ul. Grodzka, tylko nie wiem czy ona z grodu na Wawel czy z Wawelu do grodu?
I jest zahir.
Igła


Szanowny Joteszu

Niestety, nie mogę się zreważować podobnym komplementem. Jeździłem ci ja po tym Wrocławiu, w dziury wpadałem, gubiłem się na mostach i w końcu wylądowałem… w Karczmie Krakowskiej, tuż obok, a właściwie już na terenie Brasco czyli dawnego Polmosu:))

Pozdrawiam serdecznie


Signore Lorenzo Magnifico!

Poruszyłeś nader delikatnie drażliwy dla wrocławian temat dziur. Jako mieszkaniec Oporowa jestem od dłuższego czasu odcięty od normalnej, nawet jak na nasze polskie warunki, komunikacji drogowej. Pięknie to podsumowała kilka dni temu Gazeta Wyborcza (uwielbiam tak pisać ten tytuł...) iż “Oporów został odcięty od Wrocławia!”

Na całym Oporowie nadrabia się właśnie niemal stuletnie zaniedbania inwestycyjne. Unia sypnęła grosiwem i decydenci, by nie stracić funduszy, zdecydowali, by wszystko robić naraz! Dziury, błoto, objazdy, korki, wkurzenie, spóźnienia to nasz oporowski chleb powszedni. Nie wywołuje to nawet oporu, bo mamy cierpliwą nadzieję, że za kilka miesięcy, no pół roku z hakiem, może już będzie jak w cywilizowanym świecie.

A mostów we Wrocławiu mamy za mało. Są plany ale bardzo kosztowne, więc poczekamy…
:)


Panie Joteszu

faktem jest, co Pan pisze.

Dla mnie to stres podwojny, bo już dwa razy zabładziłem w tym (moim rodzinnym) mieście. Rodzina się ze mnie śmiala, że nawet GPS mi nie może pomóc.

Ale po cichu powiem, że z Wrocławskim rynkiem nic się w Rzeczypospolitej równać nie może!


Jajco Kryształowe!

Wrocławski Rynek to najznakomitszy przykład zjawiska wywołanego rzuceniem kamienia do stawu. Fale rozchodzą się wokół i coraz dalej. Podoba mi się taki renesans bruków granitowych w moim mieście, jaki został wywołany znakomitą realizacją podłogi architektonicznej Rynku i Placu Solnego.

Sam to uczciłem, własnoręcznie wykładając moje niewielkie atrium (3m x 3m) dwubarwnymi brukowcami. Przypominałem sobie, jak to robili kamieniarze, widywani w dzieciństwie. Kłopot był tylko z kupnem młotka brukarskiego ale i to mi się udało!
:)


Państwo Szanowni

co byliście łaskawi zaglądność i skomentować tekst Pana Lorenzo Szanownego,dotąd przeze mnie uważnego za człowieka statecznego i wielkiej mądrości Krakusa.

Tak było do dzisiaj,bo dzisiaj moi drodzy PSW Lorenzo przekroczył swoim zaraźliwym,dowcipnym tekstem i jeszcze bardziej swymi komentami tu i u innych szanownych blogowiczów normy unijne i światowe w satyrze na ośmiu kółkach i dwudziestu czterech zaworach.

Dosyć tego,basta powiem!

Nie mam siły już się śmiać.Żona doma wróciła i mnie zaraz wałkiem przez krzyże potraktuje.Oczywiście za to,ze śmieje się jak głupi i przed okienkiem,a nie do niej..

Odpowiadać będziecie ze stopy wolnej za naruszenie moich prywatności małżeńskich i obrazy cielesnej niezawinionej.

Byćta już poważne i satyrycznego kabaretu tu nie róbta i mojemu imennikowi Zenkowi Laskowikowi chleba nie odbierajta.


Osobliwe życie legend

Niklas Werzing (bo i taki spotkałem zapis nazwiska) spolszczony Sas, lepszym się okazal Polakiem od rodzimych łyków, a za wierność Łokietkowi w czasie buntu krakowskiego, król nagrodził go mnogimi przywilejami, w tym okresowo żupnictwo wielickie i bocheńskie (stąd szmal na ucztę dla Władysławowego królewskiego następcy, Kazimierza) . Postać kapitalna! Kraków zawdzięcza mu prezbiterium Koscioła Mariackiego, i wyposażenie paru innych.
Jestem jego fanem. Knajpy nie, bo sie tam moi znajomi Holendrzy deczko przytruli.
Pewnie, że nie na Łobzowie!
A i Rynek zupelnie nie tak wyglądał. ale co komu legenda szkodzi?

tarantula


...

...


Szanowna Magio

Niejaki Gicgier, Tadeusz zresztą, urodził się był w mieście Łodzi, skąd raczej mu daleko było do C.K. Krakowa, i był pod wpływem innego zaboru, a więc i tradycji. Być moźe utrzymywał jakieś kontakty z krakowską diasporą, ale pewniej ze Szmulkami w mieście Warszawie.

Nasza dzielnica, a dawniej podmiejska dzielnica wypoczynkowa dla ówczesnych bogaczy (i nawet królów), nazywa się Łobzów.

Choć ptaszki w niej różne pewnie też występowały. Na ten przykład sępy.

A krowy, jak Pani zapewne pamięta, to się u nas na Błoniach pasły i wbrew robiły władzom słusznie zapomnianego reżymu.

Pozdrawiam serdecznie


Subskrybuj zawartość