O czym pisać?

O czym pisać? – czyli efekt rozmyślań nakierowanych na znalezienie weny a poczynionych na obczyźnie

Pustynia twórcza i próżnia inwencji są od czasu do czasu bolączką każdego artysty. Kiedyś lekarstwem na nie mogło być otaczanie się podobnie myślącymi pisarzami czy poetami, tudzież przynależność do grupy literackiej albo chociaż prowadzenie stosownego trybu życia (oczywiście wraz z ponoszeniem jego konsekwencji, jak ukazał to Puccini w swojej operze „La Boheme”). A dzisiaj? Co ma zrobić twórca w dobie indywidualizacji i technizacji egzystencji, gdzie szukać Muzy i o jakie rady Ją prosić?

Można zaryzykować śmiałe stwierdzenie, że w XXI wieku nie istnieją de facto stowarzyszenia literackie w swojej formie pierwotnej. Zniknęły „Żagary”, nie ma już „Zwrotnicy”, „Skamandra” pokrył kurz – wszystkie te czasopisma zakończyły swoje życie, to samo stało się z ludźmi wokół nich skupionymi, ergo z kołami kulturalnymi o tych samych nazwach. Nie oznacza to jednak, że na polskim rynku prasowym i wydawniczym uważny czytelnik nie znajdzie magazynów poświęconych szeroko rozumianej Sztuce. Jest przecież „Twórczość”, w tej chwili już kultowa, istnieją „Akcent” i „Akant”, a także czasopisma uniwersyteckie, jak warszawski „Przegląd filozoficzno-literacki” czy krakowski, antropologiczny „Barbarzyńca”. Spuścić zasłonę milczenia należy na ich odbiór, popularność czy wreszcie sytuację finansową, w jakiej się znajdują, nie ta kwestia stanowić ma punkt rozważań. Czy można bowiem mówić, że publikują w nich stale ci sami twórcy, reprezentujący jednolity, homogeniczny i spójny program teoretycznoliteracki?

Świat jest paradoksalny – unifikacji towarzyszy postępujący rozpad utylitaryzmu – liczy się „ja” i „moje” doświadczenia, „my” i to, co „nasze” odchodzi na plan dalszy. Dotyczy to także pisarzy i poetów. Pracują oni na swój rachunek i swoją „markę”, dlatego też w wymienionych wyżej magazynach często przewijają się te same nazwiska, oscylujące wokół poszczególnych tytułów – dzieło Pana X jednego dnia znajdziemy w Piśmie „Z”, innego zaś w Piśmie „W”. I nie ma w tym nic dziwnego. O „programach literackich” czy „manifestach” też trudno już mówić. Możliwe jest zaliczanie poszczególnych artystów do „nurtów”, ale podziały nie są jasne i klarowne, zwłaszcza, że sami twórcy poddają się tematycznym fluktuacjom. Stwierdzenie, że Manuela Gretkowska reprezentuje prozę feministyczną, podczas gdy Olga Tokarczuk czerpie z idei postmodernizmu będzie raczej tezą stworzoną na potrzeby danej pracy interpretacyjnej, ułatwiającą umiejscowienie dzieł obu pisarek na tle tradycji kulturowej, ale nie mającą charakteru wiążącego, jako że twórczość tychże pań ma raczej charakter eklektyczny. Jak większość współczesnych. Czy oznacza to jednak, że dzisiejsze literatury, te belles lettres, utknęły w martwym punkcie? Że pozostaje im już tylko odgrzebywanie starych motywów, symboli i archetypów wobec własnego pasywizmu i niemożności stworzenia czegokolwiek nowego?

Pytanie na pozór retoryczne, o odcieniu katastroficznym wręcz. Być może jednak gdzieś w historii literatury czai się na nie odpowiedź. Poczucie wyczerpania tematów i urodzenia się „za późno”, nie „w tych czasach” miały praktycznie wszystkie pokolenia literatów na pewnym poziomie twórczego rozwoju. Stawały zawsze w obliczu dylematu epistemologicznego, który dla potrzeb tego szkicu może zostać sprowadzony do płytszego „oko czy serce?”, co wiązało się albo z kontynuowaniem dokonań epoki poprzedniej, albo ze sprzeciwem jej osiągnięciom (da się bowiem zauważyć pewną „sinusoidalność” dominanty tematycznej i stylistycznej poszczególnych epok), ergo przyjęciem albo światopoglądu racjonalistycznego, klasycznego, albo metafizycznego, nastawionego na zgłębianie duszy i podświadomości. Oczywiście nawet w obrębie jednej epoki zdarzały się wyjątki, twórcy wyłamujący się z ogólnego nastroju lub zwiastujący jego zmianę w tonie charakterystycznym dla epoki następnej. Egzemplifikacją niech będzie epigon romantyzmu w pozytywizmie – Adam Asnyk, choć i jego twórczość była zmienna w czasie. Co ciekawe, właśnie on, jako jedyny w tak wyraźnym stopniu, zasygnalizował tendencję poetów do przekreślania dorobku poprzedników (w wierszu „Do młodych”). Obydwa te nurty, światopoglądy wykształciły odmienne poetyki. Z punktu widzenia pisarza współczesnego ważne będą prądy scjentystyczne. Charakterystycznym rodzajem prozy dla sztandarowego przykładu epoki z nimi związanej – pozytywizmu – były: powieść realistyczna i naturalistyczna. „Powieść powinna być zwierciadłem przechadzającym się po gościńcu”, jak to stwierdził Stendhal, autor między innymi dzieła „Czerwone i czarne”. Cytat to nazbyt często używany, dobrze jednakowoż obrazujący ideę zastosowania realistycznej perspektywy. Problem w tym jednak, co zauważają badacze literatury pozytywistycznej (np. Henryk Markiewicz), iż całkowity realizm jest nieosiągalny na polu twórczości pisarskiej. I jasnym jest, dlaczego. Przedstawienie pełnego i obiektywnego obrazu wydarzeń jest awykonalne ze względu na postać narratora, jakże przecież ważną w dziełach realistycznych. Narrator poprzez wybór wydarzeń, jakie opisuje, wpływa na ukształtowanie sposobu odbioru i przenikania świata przedstawionego przez czytelnika, a więc tym samym subiektywizuje jego obraz.

Panaceum na niedociągnięcia tej poetyki byłoby przytaczanie tylko i wyłącznie dialogów bohaterów z minimum niezbędnego komentarza, co jednak niebezpiecznie zbliżyłoby prozę do dramatu, który, jak każdy czytelnik wie, realistyczny być nie musi. Bo co to w ogóle znaczy „realistyczny? Zgodny z realiami świata, w jakim żyje twórca? Prawdopodobny? Jeśli nawet, to prawdopodobny tylko w wyobraźni pisarza, zgodny z jego przewidywaniami, doświadczeniami, które przecież wynikają z wychowania, środowiska, w jakim ów się obraca, prywatnym światopoglądem itd. Daleką supozycją z tego wnioskowania byłoby przypuszczenie, że dwa sztandarowe hasła pozytywizmu – determinizm i realizm (w odniesieniu do osoby twórcy i jego dzieł) wzajemnie się wykluczają. Ale nie o tym w tej rozprawie. Po co jednakowoż autorka zadała sobie trud zaplecenia takiej rozbudowanej dygresji?

Otóż, wydaje się, że XXI wiek jest epoką jak najbardziej naukową, scjentystyczną, dobą wielu odkryć naukowych, pośrednio więc czasem tryumfu racjonalizmu nad myśleniem metafizycznym, rzec by się chciało – romantycznym. Należałoby się spodziewać, iż współczesna proza obfitować będzie w bohaterów zaangażowanych w rozwój świata i myśli, tworzących nowe utopie itd., itp. A tymczasem jest zupełnie odwrotnie. Gros wydawanych dzisiaj dzieł jest silnie zmityzowanych, jeszcze niedawno niezwykle popularna była proza typu science-fiction (by wspomnieć chociażby Terry’ego Pratchetta), na księgarnianych półkach pojawiają się reedycje dzieł Tomasza Manna, Borgesa, Marqueza, Eco, twórców zaangażowanych w nurt postmodernistyczny czy ewokacyjny. Można ten fakt rozpatrywać jako próbę ucieczki współczesnych czytelników od świata, a więc w kategoriach sprzeciwu wobec nowoczesnego trybu życia, metafizycznego buntu, o którym w „Człowieku zbuntowanym” pisał Albert Camus. Bo, podczas gdy dawniej twórcy opisywali swoje czasy (jak chociażby robili to twórcy realizmu), dzisiaj wskrzeszają oni czasy dawne, uciekają w metarzeczywistości, w mit, w „dzieje minione”.
Ton przeszłości święci triumfy także wśród polskich twórców – „Madame” Antoniego Libery (przeżywająca powtórną młodość) czy „Romans licealny” Adama Zaremby to dwie niezwykle popularne ostatnio książki pisane niejako w praesens historicum, cofające odbiorcę w młodość bohaterów, porte parole pisarzy. Taki nastrój nowoczesnej prozy powodować może, że młodzi twórcy poczuć mogą, iż czasy, w których żyją, są artystycznie jałowe, nudne, nieciekawe. Owszem, powstały przecież powieści na wskroś współczesne (jak: „Kobieta i mężczyźni”, „Lubiewo”, „Nagrobek z lastryko”, „Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną”), ale jak długo można pisać o tematach z zakresu gender i queer, homoseksualizmu, socjologii blokowiska? Przecież te kwestie są wyczerpywalne, trudno dostępne dla przeciętnego czytelnika, który nierzadko w ucieczce przed tempem życia sięga po grafomańską, ale obiecującą mu lepszy świat i ciekawsze życie, prozę „pisarzyn” pokroju Katarzyny Grocholi. Wyrwa pomiędzy obydwoma rodzajami twórczości literackiej jest wielka, ale istniała od zawsze, więc autorka nie będzie tutaj tej kwestii roztrząsać. Wniosek jest jeden – w epoce „historycznej” zwanej szumnie „Współczesnością” ewokuje się przeszłość, w czasach scjentystycznych z racjonalizmem wygrywa poetyka romantyzmu i symbolizmu, w dobie płodnej literacko brak jakiegokolwiek określenia na całokształt jej dorobku literackiego (swoistą „łatkę” przypną jej pewnie przyszłe pokolenia, mniejsza o jej charakter, choć pewnie będzie to coś na kształt „Odnowy” lub po prostu „Postmodernizmu”).

O czym więc pisać?

Wydaje się, że mądry twórca powinien spróbować wypełnić lukę „naukową” i pisać w duchu technicyzacji i postępu. Może to być jednak równie mało inspirujące, jak i nudne, ponieważ prawdopodobnie żaden czytelnik nie chciałby czytać o czymś, co otacza go na co dzień (chyba, żeby „dorobić” do tej poetyki program, ideologię i misję). Czy dzisiejszy świat, opisany w sposób realistyczny, może być ciekawy literacko bez jakiejkolwiek najdrobniejszej mityzacji? Z perspektywy współczesnego odbiorcy zapewne nie do końca, choć w dużej mierze recepcja każdego tematu zależy od kunsztu literackiego autora, który go „przetwarza”, co wydaje się być potwierdzeniem słynnego frazesu, iż „tematy leżą na ulicy, wystarczy po nie sięgnąć”, zwłaszcza rozpowszechnianego przez osoby, które same nigdy nie zajmowały się działalnością literacką. Nie każdy twórca może bowiem pisać o danej kwestii czy problemie – każdy czuje się lepiej w „swojej” poetyce, czerpie chętniej z danej tradycji czy kręgu kulturowego i tym samym lepiej realizuje się w jednej, może kilku, sferach. Artysta wszechstronny to idea, ponieważ pisanie zakłada, iż wykonawca tej czynności posiada a priori pewną wiedzę o zjawiskach, które stara się opisać, tudzież przeanalizować na kartach swojego dzieła – mądrość płynącą albo z życiowego doświadczenia (empiryczną), albo z przeczytanych książek (przyswojone wiadomości teoretyczne). Ta pierwsza przydaje się w szczególności w przypadku dzieł nacechowanych biograficznie, gdy narrator porusza się w sferze własnego „ja”, druga natomiast w przypadku, gdy autor pisze o wydarzeniach całkowicie abstrakcyjnych, a narrator przyjmuje postawę trzecioosobowego, zdystansowanego obserwatora (co nie wyklucza form pośrednich).

Z tegoż dyskursu wynika jeden wniosek – osoba pisząca o czasach współczesnych musiałaby posiadać wiedzę z zakresu techniki, informatyki, medycyny i innych rozwijających się dzisiaj dziedzin nauki, ergo mogłaby być fizykiem lub chemikiem (pisarzem-hobbystą) lub twórcą zawodowym, jednocześnie będącym pasjonatem którejś z wyżej wymienionych gałęzi wiedzy. Dlaczego więc rynku wydawniczego nie zalały powieści, których autorami są specjaliści w wąskich sferach? Z prostej, pragmatycznej przyczyny – nie mają oni czasu na tak „bezproduktywne” czynności, poświęceni całkowicie swojej pracy zawodowej. Czy to dobrze, czy źle – nie autorce tego szkicu to oceniać.
Na pewno kwestią pozytywną jest fakt, iż literaci, a więc do pewnego stopnia humaniści, nie zajmują się na siłę problematyką nanotechnologii, tudzież nadprzewodnictwem. Nie oznacza to jednak, że wśród polskich autorów nie znajdziemy takich, którzy z powodzeniem łączą pracę naukową z twórczą, wystarczy posłużyć się przykładami Andrzeja Szczeklika czy ks. Michała Hellera. Ale są też przykłady mniej chlubne, jak w przypadku Janusza Wiśniewskiego, autora „Samotności w sieci”. Tak, jak pisarzy przytaczanego już dwudziestolecia międzywojennego, tak i współczesnych twórców rozliczą dopiero przyszłe pokolenia i pewnie uznają one ich dzieła za niezwykle niespójne – autorzy dzisiaj, niespętani programami czy misjami, mają bowiem tak wiele swobody, że dane jest im pisać, o czym i jak chcą, byleby tylko byli tego świadomi i rozważnie dobierali słowa, bazując na wcześniejszym przygotowaniu.

Problemem dzisiejszych czasów jest nie tylko poszukiwanie tematów, tudzież zbyt częste sięganie po przeszłość, ale także niskie zainteresowanie publiki krytyką literacką. Prawdopodobnie jedynym źródłem recenzji książek, z którymi spotyka się statystyczny Polak, są krótkie teksty publikowane w prasie politycznej – „Newsweeku”, „Wprost”, „Kulturze” (dodatku do „Dziennika”) i innych – które często pisane są przez osoby nieprzygotowane merytorycznie do zadań krytyka literackiego i przez to bazujące tylko na subiektywnym wrażeniu estetycznym, które stało się ich udziałem. Prace krytycznoliterackie są albo publikowane w nieczytanych przez ogół pismach (np. w „Twórczości”), albo wydawane nakładem uniwersyteckim przez pracowników naukowych, brak natomiast rzetelnej debaty krytyków na temat współczesnej literatury, brak dialogu między nimi, brak wreszcie osób pokroju Kazimierza Wyki czy Artura Sandauera (czy chociażby niedawno zmarłego Jana Błońskiego), na tyle widocznych w życiu publicznym, by mogły mieć wpływ na kształtowanie ogólnonarodowego zmysłu literackiego.

Warto bowiem zauważyć, iż dobra, rzetelna i konstruktywna krytyka pozwala nie tylko odróżnić chwasty od kwiatów, ale także działa motywująco i mobilizująco na samych pisarzy, jeśli oczywiście odrzucić wzajemne, personalne animozje oraz politykę. Problemem jest też brak zainteresowania twórców zagadnieniami literackimi i teoretycznoliterackimi, o ile bowiem kiedyś wielu poetów i prozaików zajmowało się publikowaniem szkiców krytycznych czy interpretacyjnych (jak Miłosz, Tuwim czy wciąż żyjący, wspaniały i niezwykle wszechstronny humanista – Stanisław Barańczak), o tyle dzisiaj wielu z nich nie interesuje nic ponad wydaniem kolejnej, seryjnej książki, zgarnięciem wynagrodzenia oraz pilnowaniem, by w miesiącu nie dać się naciągnąć na zbyt wiele spotkań z czytelnikami. Nie mówiąc już o wchodzeniu w relację z innymi piszącymi. Do przeszłości należą chociażby dysputy epistolograficzne pomiędzy Witkacym a Schulzem lub Gombrowiczem a Witkacym. A szkoda.

Polskie życie literackie zeszło „do podziemi”. Zapewne da się to jeszcze zmienić, ale pewnie zanim nadejdzie mityczny „40 i 4”, trochę czasu upłynie. Tymczasem jednak trzeba, zaopatrzonym w odpowiednie narzędzia badawcze, wyruszyć na spotkanie Muzy i inspiracji. Więc czynię to i ja, żegnajcie!

Średnia ocena
(głosy: 7)

komentarze

Pani Cierniu!

Tekst jest tak długi, że nie udało mi się go przeczytać w jednym kawałku. Niemniej przeczytałem i nie wiem o co Pani chodzi w nim. Czy o teoretyczne rozważanie na temat pisarstwa współczesnego, sytuacji współczesnej krytyki literackiej, czy sytuacji materialnej zaplecza polskiej kultury. Każdy temat interesujący, prowokujący do ciekawej dyskusji, ale nie sposób dyskutować na 3 tematy na raz.

Pozdrawiam


Pszę Panią

O niczym….
Polecam wpisy Grzesia, któren generalnie, jak sam, twierdzi pisze & jest do kitu oraz nie ma nic do powiedzenia.
Choć ma.

Co do wymienionych przez panią, na wstępie, tytułów prasy inteligencko/literackich, to one generalnie były miejscami do dyskursu nad literaturą, że tak powiem….
A nie nad Masłowską.

Ja lubię i czytam Eustachego Rylskiego, czy pani słyszała te miano?
I czy mi jest potrzebny do nieho, jaki recenzent?


Rylski

Owszem, znam, Panie Igło. Recenzent Panu niepotrzebny, jeno dobry krytyk, którzy wskaże drogi interpretacyjne. Bo co innego czytać dla siebie, a co innego potem zapoznać się z podejściem fachowym.


Oooo, dopiero teraz odkryłem ten tekst:)

i komentarz Igły, który jak zwasze się tu mnie czepia,Iigła, nie komentarz.

JKak tekst przeczytam, to się wypowiem pewnie bardziej merytorycznie:), acz nie gwarantuję, no.

A tymczasem idem czytać tekst nowy.


Przeczytałem,

długi, na poważn y temat, momentami trudno się mi czyta (ale pewnie przez moje zmęczenie i slęczenie przed komputrem)

Ja napiszę krótko, znaczy zahacze o kilka spraw, o których piszesz.

Zacznę od tej krytyki, fakt, brak i dobrej krytyki literackiej i filmowej (mówię o takiej nie niszowej, nie uniwersyteckiej krytyce), w ogóle brak przecież pisma kulturalnego, jakiegoś tygodnika, który by w przystepny, ciekawy ale i ambitny sposób poruszał sprawy kultury.

Zauważyć się da brak też zainteresowania kultura, literatura, filmem w świecie blogerskim, a jeśli ono jest, to przynajmniej nie na jakichs popularnych portalach (o wielkich portalach w stylku onet czy interia nawet nie wspominam, bo to żałość w ogóle:)

Co do zaś wspólczesnej polskiej literatury, ja odczuwam brak dobrej powieści realistycznej, obyczajowej (taka Iris Murdoch np. w Polsce by się przydała , moim zdaniem)

Brak też dobrej literatury popularnej (nie mówię o literaturze kobiecej czy epigonach albo Bridget Jones albo Nicka Hornby’ego)

Brak np. dobrego horroru (ale tu w sumie tradycji nie mamy zupełnie), nie za bardzo możemy też się pochwalic powieścią sensacyjną czy szpiegowską (z kryminałami jest lepiej, acz troszkę ten Krajewski np. mi się przereklamowany wydaje)

Pozdro i pisz częściej:)


Panie Grzesiu!

A co Pan powie o Joannie Chmielewskiej?

Pozdrawiam


Panie Jerzy,

fakt, lubię i doceniam, acz czytałem dawno temu.

Ale myślę, że to jest dobra literatura popularna.

Choc jak ostatnio czytałem “Romans wszechczasów” to pod koniec już mnie nudził.


Panie Grzesiu!

To nie jest moja ulubiona autorka, ale znam całkiem spore grono jej fanów i wiem, że fabułę kryminałów potrafiła pożenić z humorem.

Pozdrawiam


Panowie!

Mówicie Panowie, że warto? Ja jakoś jestem sceptyczna w stosunku do polskich współczesnych pisarek…trauma po Grocholi…nie wytrzymałam nawet 5 stron.


Jest Sapkowski

Mistrz w swojej konwencji.


Pytasz o Chmielewską?

ja czytałem dawnom temu, znaczy gdzieś w liceum, całkiem zabawne i fajne to było, ostatnio tak sobie mnie zachwyciła.

Z polskiej literatury wspólczesnej to niewiele znam i niewiele moge polecić, czasem coś podczytuję, ale nazwiska zpaominam nawet czy tytuły.

Gretkowskiej kilka rzeczy czytałem dawno temu, Stasiuka (warto, acz na dłuższą metę też nudzi), Masłowskiej “Wojne polsko-ruską” przeczytałem.
Miałem się wziąć za coś Mirosława Nahacza, ale jeszcze się nie wziąłem.

Ostatnio czytałem coś jakiegos młodego polskiego pisarza, którym nawet się zachwycali bardzo, nie pamietam, kto to był, a juz wiem, Maślanka Mariusz, książka zaś nazywa się “Na imię mam Jestem.”

Z trudem przebrnąłem i omijałem fragmenty liczne, nudne, męczące, mało strawne, dziwaczne.
Nie dla mnie chyba polska literatura więc:)

Do czytania to ja ci polecam wszystko jak leci iris Murodch, a szczególnie np. “Zielonego rycerza” czy “Dylemat Jacksona”, może nawet kiedyś napiszę tekst o jej prozie, bo uwielbiam.


Panie Igło,

Sapkowskiego nie znam niestety, choć duzo osób mnie do niego bardzo namwiało, ale moja znajomość fantasy ogranicza się tylko do Tolkiena.

Jeszcez gorzej jest w sumie z SF:)

jedynie na gruncie klasycznej fantastyki grozy, powieści gotyckiej czy horroru jako tako jestem wyedukowany.

Pozdrawiam.

P.S. Cierniu, Grocholi to ja nic nie czytałem, ale np. z lajtowych rzeczy sobie ostatnio podczytuję czy Nicka Hornbyego czy Johna Farella czy troche z innej pólki Fannie Flagg i sprawia mi to przyjemność.

A taką “Bridget Jones” tez przeczytałem z zainteresowaniem:)


Fantastyka

Sapkowski nie jest moim książkowym idolem, zdecydowanie nie. Dla mnie wzorem w fantastyce jest Tolkien. I kropka.


Pani Cierniu!

John Ronald Reuel Tolkien był bardzo sprawnym pisarzem, ale jako wzór, to jest kiepski. Pisanie tylko po to, żeby pochwalić się maestrią słowa, to coś co mnie zupełnie nie bierze. Z fantastyki, to proponuję Ursulę Kroeber Le Guin. „Czarnoksiężnik z archipelagu” bije na głowę „Władcę pierścieni” o produkcji pani Joanne Murray (J. K. Rowling) nie wspominając.

Andrzej Sapkowski jest całkiem niezły, choć nie czytałem wszystkiego.

Pozdrawiam


>grzesiu

“Zacznę od tej krytyki, fakt, brak i dobrej krytyki literackiej i filmowej (mówię o takiej nie niszowej, nie uniwersyteckiej krytyce), w ogóle brak przecież pisma kulturalnego, jakiegoś tygodnika, który by w przystepny, ciekawy ale i ambitny sposób poruszał sprawy kultury.”

kiedy ostatni raz byłeś w empiku? że nie wspomnę o poszukaniu w necie … pism poświęconych kulturze (papierowych i online i do pobrania w pdf czy innych cudach) jest multum od pop do wyrafinowanej sztuki…

imo tygodnik kulturalny to przeżytek. były takie i padały szybko. tą rolę pełnią teraz dodatki łikendowe dzienników. miesięcznik wsparty witryną w necie to jest zupełnie wystarczająca forma promocji jakiegoś wycinka kultury i takie są. tylko trzeba poszukać



W Empiki całkiem niedawno,

nawet se płyte Armii kupiłem i “Deutsch aktuell”

Okej, pism kulturalnych pewnie trochę jest, ale jakoś żadne mnie nie przyciąga.

Ale fakt, może zrzucam winę ze swojego lenistwa na innych?

A że miesięczniki sa, wiem, ale np. weźżmy pod uwage kino, “Cinema”-komercyjne i nieciekawe, “Film” -w miarę ujdzie, acz się skiepścił, “Kino”-jakoś dla mnie zbyt hermetyczne, ambitne , nudnawe.

Wybredny chyba jestem:)

Po prostu.

pzdr


"może zrzucam winę ze swojego lenistwa na innych?"

może na pewno.

wiesz. ja mam dość odległe od mejnstrimu upodobania kulturalne i nie narzekam. poza tym ja wyznaję zasadę jeśli ktoś ci czegoś nie daje to zrób to sam. od koncertu po zina. DIY to się nazywa … Adam Słodowy … mówi to panu coś? :)

cały czas odkrywam nowe obszary, media, artystów… najbardziej mnie boli to że ja już tego nie ogarniam… a cały czas chce się więcej

wiesz, ja pamiętam jak pod koniec lat 80. celebrowało się każdy winyl zdobyty, każdą przegraną kasetę, każdego zina czy to muzycznego, czy artzina (w tamtym czasie zaczął się mój już 20 letni prawie “związek” z Lampą, wtedy PDW wydawał na xero Iskrę Bożą, potem tak raz na kwartał/albo na rok Lampę i Iskrę Bożą) ...

pisało sie listy z ludźmi z całej Polski. ze świata. miałem full papieru i masę winyli, których nie było już gdzie upchać ... a dziś? to pikuś. masz wszystko. trafiasz w necie na coś zajebistego, zamawiasz i masz.

wtedy to był tape trading, mail art. to jest i dziś ale to nisza w niszy …

analogowa kultura. warto do tego wracać...

i wracam. wczoraj kupiłem sobie radziecką Leicę, czyli Zorkę 4 :)



Pisma kulturalne

O, jest tego całkiem sporo – od literackich: “Twórczości”, “Akcentu” i “Akantu” do różnego rodzaju przeglądów kulturalnych i teatralnych.

Co do fantastyki – dla mnie bynajmniej Rowling wzorem nie jest, zwykła komercha i tyle. Natomiast Tolkien, nawet Lewis, to jest coś i nie egzagerowałabym, że starali się oni tylko popisywać “maestrią słowa”, zabrzmiało to tak, jak gdyby robili to w sposób sztuczny i wymuszony, a to nieprawda. Tolkien był bardzo wykształconym człowiekiem, napisanie “Hobbita” czy “Władcy pierścieni” (w mojej opinii gorszych jednak od “Silmarilliona”) poprzedził dokładnym przygotowaniem, badaniami kultury anglosaskiej – na staroangielskim wzorował się chociażby, tworząc język elfów. Dlatego na sagę pierścienia nie należy patrzeć li tylko jak na dzieło literackie, ale jak na kreację świata ex nihilo. I w mojej opinii Tolkien jest jedynym autorem, któremu taka kreacja się powiodła. A że fabuła czasem niedociągnięta…cóż, w porównaniu z Rowling to i tak “niebo literackie”. :)


Burn out

Tja problem, byc moze znak czasu ? ze wiecej jest piszacych -czekajacych na swoje odkrycie -jak czytajacych ? Moim zdaniem postepujaca pauperyzajca zycia intelektualnego jest spowodowana przesytem informacjynym, a nie kazdy w tych trudnych czasach moze sobie pozwolic na abstrakcyjny odlot od brutalnej rzeczywistosci zanuzajac sie w fikcyjnej lekturze o Stasiu i Nell.

Moim zdaniem srodowisko powinno sie uspokoic,isc na medytacje do klasztorow -jak to grzes slusznie mowi, czasami milczenie jest zlotem, dlatego tak popularne dla sfustrowanych “chcialbym_byc_iluminarrzem_i_artysta” sa kursy new age,a potem no coz – Wladca Pierscieni,czy Kod Leonardada Vinci. Czy grzes tyz czytal ? bo ja mysle,ze on przeczytaljuz nawet to co nie wydane.

-wz


zły wasylu

każdy orze jak może. a pisarzy mamy owszem bez liku, a tych internetowych od zajebania … na wyciągnięcie ręki, rzut beretem … nawet moherowym



@Pan docent Stopczyk

niestety i z pewnym smutkiem-musze Panu przyznac racje,choc jest mi niezmiernie przykro -relacje sie odmienily – w sumie tworcy i iuminarze beda musileli placic odbiorcom za czytanie ich dziel.

szczere pozdrowienia

-wz


moja stawka godzinao wnie jest wygórowana

41.66 netto + setka wódki



Doc, to ty z aczytanie chcesz więcej

niż ja z agodzinę w szkole językowej biorę:)

I tam wódy nie dają, tylko wode za darmo:)

Cierniu, Tolkiena uwielbiam wszystko, ale najbardziej “Władcę pierścieni”, “Hobbit” to jednak bajeczka w sumie (znaczy baśń), “Silmarilion” to taka mitologia dla mnie, brak tam fabuły i tej epickości, co jest we “Władcy…”

Rowling nie znam, choć do czytania 9ale po niemiecku) “HP” mnie namawianao nieraz.

W ogóle w fantasy jestem nieoblatany, choć za Sapkowskiego i “Narnię” Lewisa wziąć się od dawna zamierzam.

Pozdrówka.


Panie Grzesiu!

Nie jest to fantasy tylko since fiction ale za to polskie – Marcin Przybyłek.

Ponadto:
Olga Gromyko, Joseph Delaney i David Eddings to autorzy czytani przeze mnie podczas (przed)ostatnich wakacji – polecam.

Pozdrawiam


Panie Jerzy,

dziekuję z apolecankę:0, zakonotuję sobie, jeszcze wcześniej leGuinn pan wspomniał, o niej chociaż słyszałem acz nie czytałem nic.

Z tych zaś wymienionych przez pana w ostatnim komentarzu nie znam nikogo.

pzdr


Panie Grzesiu!

Ja też ich nie znałem, ale dziecko wzięło trochę książek, to poczytałem.

Jeśli chodzi o Davida Eddingsa, to czytałem trylogię „Diamentowy tron”, „Rubinowy rycerz” i „Szafirowa róża”.

Josepha Danleya czytam cykl o stracharzu.

Olga Gromyko pisze o „Zawodzie: wiedźma”.

Pozdrawiam


>grzesiu

Lema se poczytaj, albo Zajdla. a nie jakieś pierdoły o smokach, wiedźmach i rycerzach. :)

albo nie czytaj czytaj. i włącz sobie jako sandtrak Ronniego Jamesa DIO :P



E tam, fantasy

tyż jest fajne.
A do SF muszę dojrzeć:), bo nie znam się też.

W sumie i o SF i o fantasy to ja się naczytałem trochę ale rzeczy literaturoznawczych różnych, więc teorie znam, praktyki nie.

A Ronnie James Dio, jakos nigdy go nie lubiłem w sumie.


Panie Grzesiu!

Różnica między fantsy a since fiction jest taka, że w pierwszym facet wsiada na latający dywan, a w drugim na latający skuter. Poza dekoracjami, różnicy nie ma…

Pozdrawiam


dobre

“Różnica między fantsy a since fiction jest taka, że w pierwszym facet wsiada na latający dywan, a w drugim na latający skuter. Poza dekoracjami, różnicy nie ma”

grzesiu, zapytaj Maciejowskiewgo, czy czytał kiedykolwiek coś z nurtu zwanego fantastyką socjologiczną ... pojechał skrótem po bandzie jak nie przymierzając pomocnik Gargamela w najlepszych czasach

nie ma to jak spłycać. w fantasy i SF jest cała masa nurtów, ale o tym Maciejowski nie musi wiedzieć przecież. wystarczy załadować do głowy schemacik i jazda



Panie doc.!

Jeśli Pan nie rozumie podanego przykładu, to nie musi się Pan tym chwalić. Myślenie na prawdę nie boli. :)

Pozdrawiam


>Maciejowki

zaiste rewelacyjny przykład. już bardziej spłycić się tego nie dało. gratulacje.

“w pierwszym facet wsiada na latający dywan, a w drugim na latający skuter”

od biedy może to być duecik heroiczna fantasy – space opera, ale tylko od biedy.

zarówno fantasy jak i SF nie da się ując w takie prostackie ramy “dywan-skuter”. ciekawe jak do tego wiekopomnego porównania odnieść np. opartą na mitologiach fantasy R. Zelaznego i socjal fiction np. Zajdla czy Wnuka-Lipińskiego?

banalne, płytki, upraszczające i trywializujące to jest…



Panie doc.!

Wie Pan co to jest inteligentny idiota? To człowiek mający często ogromną wiedzę i nie potrafiący z niej sensownie skorzystać. Wie Pan czemu akurat Pana o to pytam? Może źle mi się skojarzyło…

Pozdrawiam


>Maciejowski

posadziłeś babola i nie chcesz się przyznać tylko wykręcasz kota ogonem i sugerujesz, że to ja jestem idiotą podczas kiedy to ty jesteś zwykłym ignorantem w temacie, który został tu ruszony… ale co mnie to obchodzi …

trwaj w swoim przekonaniu, że “w [fantasy] facet wsiada na latający dywan, a w [SF] na latający skuter”. nie masz pojęcia o obu gatunkach i ich złożoności więc upraszczasz. i to w sposób śmieszny po prostu… nawet żałosny.

napisałem, że takie odkrycie jak powyżej może pasowac jako tako do “heroic fantasy – space opera”, ale oczywiście jaśnie pan Maciejowski ma to w dupie, bo i tak wie lepiej i zamiast się do tego jakoś odnieść woli zawoalowanie przyjebać idiotą. ale czego wymagać od takiego “znafcy”

jeśli do innych dziedzin podchodzisz w taki sposób to musisz być bardzo prostym i nieskomplikowanym człowiekiem. co czasami bywa zaletą...



Panie doc.!

Ja rozumiem, że Pan mnie nie zrozumiał i teraz czuje się Pan urażony. Trudno, życie to nie bajka…

A dzielenie włosa na czworo i chwalenie ile gatunków w obrębie fantsy czy since fiction się zna jest piękne tylko nie na temat. I proponuję, żeby Pan podał swoją definicję różnicy między wspomnianymi nurtami. Zobaczymy, czy nie okaże się ona tożsama z tą, którą zacytowałem.

Jak Pan ma ochotę, to może Pan nawet walnąć cały post na temat różnic między poszczególnymi podgatunkami obu nurtów, tylko proszę nie zapomnieć o podaniu sposobu rozróżnienia fantasy od since fiction. :)

Pozdrawiam


>Maciejowski

dalej owijasz w bawełnę ... jak mi się zechce to napiszę ... ale raczej mi się nie zechce

EOT



Różnicy jednej nie ma

równie dobrze, można powiedziec, że w fantasy to smoki a w SF roboty, ale to de facto jest uproszczenie i to duże.

Bo jakiejś jednej różnicy tak naprawdę nie ma, ich jest wiele, acz są przykłady dzieł, które łączą elementy obu nurtów.

Sami literaturoznawcy się w tym gubią.

Podobnie jak np. w literaturoznawstwie nie ma jednej idealnej definicji fantastyki.

Jakies 2,3 lata temu trochę w tym siedziałem, więc bym napisał więcej, teraz niewiele pamiętam:)

Luknąłem właśnie do swojej magisterki i wyczytałem, że niektórzy literaturoznawcy fantasy jako podgatunek SF np. traktowali, więc z tymi różnicami to różnie bywa.

Ale jakbym miał tak dualistycznie do sprawy podejść, to tak:

fantasy vs SF
czyli
baśniowość Vs utopijność
przeszłość vs przyszłość
magia vs technika
alternatywność nierealność vs racjonalność (lub pozory racjonalności)
morał vs poszukiwanie

Oczywiście to też wszystko uproszczenie:), ale dokładam do dyskusji, by się panowie tu nie pozabijali, tylko teraz razem rzucili się na mnie:)


Panie Grzesiu!

Trzecia linijka Pańskiej definicji, to jest to samo co ja przytoczyłem, tylko innymi słowami. Moim zdaniem, „naukowość” sf jest mocno przereklamowana.

Rzeczywiście, sf najczęściej dzieje się w przyszłości, zaś f w przeszłości, choć niekoniecznie.

Baśniowość i utopijność, to zupełnie ine wymiary. Z drugiej strony, baśnie są z reguły utopijne.

Pozdrawiam


Panie Jerzy,

z tą naukowością SF to zależy, sa podgatunki silnie stechnicyzowane, gdzie ta nauwkowość i technika główną rolę gra i gdzie “science” ma być więcej niż “fiction” o fantasy (czyli fantastyce) nie wspominając.

Ale SF kreuje utopie, wizje utopinych światów odległych różnych.

Fantasy kreuje światy nie tyle utopijne co fantastyczne.

Utopijność to nie koniecznie fantastyczność.

Trochę zamotałem:)

P.S. Autorkę i pana (acz i innych) zapraszam do edukacyjnego Hyde Parku u mnie:)


>grzesiu

“sa podgatunki silnie stechnicyzowane, gdzie ta nauwkowość i technika główną rolę gra”

tzw. hard SF (Asimov, Clarke).



Doc, no wiem:)

ale nie chciałem się chwalić i nazwami sypać.

Co do Aasimova, to ja znam z niego tylko książkę teoretyczną, znaczy felietony (może nawet trza by to nazwać esejami) o SF i Fantasy pt. “Magia i złoto’, fajna rzecz i można ciekawych rzeczy o gatunkach tych się dowiedzieć i dobrze się czyta.

Niestety komuś pozyczyłem i nie wróciło do mnie.

pzd


Sapkowski w NF pisywał ciekawe eseje

pt. “Na przełęczach Bullshit Mountains” gdzie wyłapywał różne bzdury w SF j fantasy … Oramus napisał też bardzo ciekawy tekst o grzechach polskiej fantastyki …



Panie Grzesiu!

„Since fiction”, to po polsku nie „fantastyka naukowa”, tylko beletrystyka naukowa. Fiction po angielsku oznacza wszelkie książki, nie będące opisem faktów. Zatem polskie rozumienie terminu „since fiction” odbiega od znaczenia oryginalnego. :)

Na gatunkach prozy się znam jak widać umiarkowanie, ale angielski znam nie najgorzej.

Pozdrawiam


„Since fiction”

“Na gatunkach prozy się znam jak widać umiarkowanie, ale angielski znam nie najgorzej.”

Wątpię ... jak ktoś nie umie poprawnie napisać po angielsku “fantastyka naukowa”, to zna się jak kura na pieprzu … a może to nowy gatunek to “since fiction”?



Panie doc.!

Ma Pan rację co do ortografii. Powinno być „science fiction”. To nawet Pan mógł znaleźć w słowniku. Natomiast „fiction” w odniesieniu do książek to nie fantastyka. Tego to Pan pewnie w słowniku nie znajdzie. Na tym polega znajomość języka w odróżnieniu od znajomości ortografii.

Ciekawe, czy tym razem zrozumiał Pan co napisałem?


niepotrzebnie się tłumaczysz

ignorancja wychodzi z każdego niemal postu



Panie Jerzy,

ale ja nie napisałem, że “fiction” to fantastyka, zresztą nie docenia mnie pan, tłumacząc to mi:)

Zresztą napisałem [przecież: “ gdzie science ma nbyć więcej niż “fiction” o fantasy (czyli fantastyce) nie wspominając.”

Tyle że to nie zmienia faktu, że pomimo znaczenia dosłownego SF i w Polsce i w krajach angielskojęzycznych oznacza ten sam gatunek, mający te same cechy i wyróżniki, tyle, że u nas nazywa się to fantastyka naukową właśnie.


P.S.

Istnieje w fantastyce też podgatunek (a właściwie centralny gatunek) zwany weird fiction, i choć w angielskiej nazwie też nie ma słowa “fantastyka” a nazwę można przetłumaczyć jako “niesamowita fikcja” (więc książki nie będące literatura faktu, z elementami niesamowitymi), to jednak żaden literaturoznawca np. Marqueza czy Kafki do weird fiction nie zaliczy, a np. Edgara Allana Poe już tak, bo werd fiction to po prostu fantastyka grozy po naszemu lub tylko fantastyka (ale w wężśzym rozumieniu, bez fantasy i SF)

Pozdrawiam.


Panie Grzesiu!

Dziękuję za wyjaśnienia. Nadal myślę, że polski termin fantastyka naukowa, to wynik błędnego tłumaczenia terminu angielskiego. Konkretnie jest to kalka językowa, taka jak „ikonka” zamiast „znaczka” na monitorze komputera.

Natomiast dla mnie książki, podobnie jak muzyka, dzielą się na dwie podstawowe kategorie: dobre i złe. Reszta, jest szalenie ważna dla teoretyków literatury, czy sprzedawców, ale nie dla mnie.

Pozdrawiam


Dobre i złe książki

Jednakowoż to, czy książka jest dobra, czy nie, to jest bardzo subiektywne, personalne odczucie. A, że de gustibus non disputandum, trudno o tym spokojnie dyskutować. Nie sądzę zresztą, czy da się obiektywnie spojrzeć na dzieło literackie/muzyczne.

“Nie dawaj kobiecie żadnej rady, bo ona ze złem sama sobie poradzi”, Menander


Panie Jerzy,

z ta fantastyka jest w ogóle wielki galimatias pojęciowy, sama definicja fantastyczności/fantastyki to już jest problem poważny i jest mnóstwo.

Inna terminologia też była choićby w dawnym bloku wschodnim, inna w krajach anglosaskich.

Zresztą w lkiteraturze to częsta rzecz jest, np. w literaturoznawstwie niemieckim mało kto zalicza Goethego i Schillera do romantyków, u nas zaś oni służą (a i w literaturoznawstwie innych krajów) za sztandarowe przykłady romantyków niemieckich.

Choc oczywiście to uproszczenie totalne jest.

A o ksiązkach słusznie pan prawi, nie wiem czy pan zna sentencję Oskara Wilde’a:

“Nie ma książek moralnych lub niemoralnych. Są książki napisane dobrze lub źle.”

Pozdrawiam.


Będę upierał się

przy Sapkowskim.
Facio po prostu dobrze pisze, można do niego wracać, przerywać (lekturę), cieszyć się językiem i być z dala od codziennych odniesień.


Panie Igło,

jak taki malkontent jak pan tak zachęca do Sapkowskiego, to się daję przekonać, niedługo się wybiorę więc do biblioteki i pożyczam, tylko oid czego mam zacząć, kto wie?

A w sumie czytałem z nim kilka wywiadów i sprawił wrażenie ciekawej osobowości, więc mam nadzieję, że i książki takie są.

Pozdrówka.


Cierniu,

“Nie sądzę zresztą, czy da się obiektywnie spojrzeć na dzieło literackie/muzyczne.”

ale jednak jakieś obiektywne kryteria oceny są, choć fakt, każdy stosuje inne te kryteria chyba:)


Grzesiu

Opowiadania, Czworoksiąg o Wiedźminie i Trylogia Śląska.
W zasadzie wszystko daje się czytać od środka do końca i od końca do początku.
Nie mówiąc, że od początku tyż..

Trza sie wgryźć w język i zaakceptować gwałtowne zmiany akcji.
Potem leci.


Panie Grzesiu!

Właśnie skończyłem 4. tom sagi o wiedźminie. Parę lat temu czytałem tom 5. i podobał mi się. Poza tym część historii o wiedźminie znam z komiksu i widziałem serial. Serial z tego wszystkiego jest najsłabszy, choć Michał Żebrowski zadziwiająco dobrze wypadł jako wiedźmin.

Zachęcam do czytania.

Pozdrawiam


Grzesiu

Ach, jakieś pseudoobiektywne zasady oceny zapewne istnieją. :) Podobno to zależy od “szkoły” analizy teoretycznej dzieła. To, że dla mnie proza Grocholi jest słaba, nie znaczy, że jest ona obiektywnie zła – całkiem możliwe, że ktoś na cześć tej pani wypisuje peany…trzeba to uszanować, niekoniecznie się zgadzać.

“Nie dawaj kobiecie żadnej rady, bo ona ze złem sama sobie poradzi”, Menander


Subskrybuj zawartość