Powrót do szkoły

Powrót do szkoły – brzemię Syzyfa ucieka od pseudoodpoczynku

Pierwszy września to data przepełniona katastrofizmem i frenetyzmem nie tylko ze względu na jego historyczną konotację, ale także ze względu na tę całkiem przyziemną, zwyczajną, pragmatyczną i kulturowo wyznaczoną (wręcz) przyczynę. Bo tego dnia wszystkie dzieci w wieku od lat 7 do 18 odkurzają swoje plecaki, torby, tornistry i pełne optymizmu wyruszają w swoją 10-miesięczną drogę krzyżową, usianą ofiarami starć zeszłorocznych, nasączoną krwią i potem, które poleją się jeszcze niejeden raz w okresie od ciemnego września do jasnego, błogosławionego czerwca.

XVIII-wieczna tendencja do matematyzowania i przedstawiania wszystkich zjawisk jako konsekwencji innych, mających swe usystematyzowane miejsce w przyrodzie, postępująca racjonalizacja i nieprzypadkowość nakazywałyby następujące przedstawienie roku szkolnego – niecałe 40 tygodni (mistycy zapewne zwróciliby uwagę na symbolikę liczby „40” funkcjonującej przecież jako określenie pokuty lub kary), co daje 200 dni „roboczych” na 365 (jak blado wypada przy tym troszkę ponad 61 dni wakacji) i 1600 godzin lekcyjnych, co, przy założeniu, że standardowy licealista (autorka celowo pomija lżejszych towarzyszy niedoli – uczniów gimnazjów i podstawówek) spędza dziennie w ławie szkolnej 8 godzin lekcyjnych, daje 72000 minut, a więc 4320000 sekund pracy, nie licząc oczywiście wkładu własnego, czyli nauki domowej do wszelkiego rodzaju sprawdzianów, klasówek i kartkówek. Przeciętny, aktywny uczestnik życia szkoły średniej spędza więc w swoim „zawodzie” nie mniej czasu niż typowy „pracownik umysłowy”. Dodać należy, iż robi to bez wynagrodzenia, bez przysługującego płatnego urlopu od pracy i świadczeń ZUS-owskich, bez urlopu macierzyńskiego i wychowawczego (chociaż fantazja młodych panien w ciąży jest naprawdę zadziwiająca), mając w perspektywie jedynie długi, ciągnący się niczym przemówienie przejmującego się erudyty, kierat ciężkiej pracy.

Dobrze, że chociaż obejmuje go ubezpieczenie i oczywiście te marne dwa miesiące wakacji.

I podczas gdy nawet najbardziej „biały” spośród wszystkich white collar workers może wyjść na lunch, pobuszować w trakcie pracy w Internecie, wyławiając co bardziej intelektualistyczne przedstawicielki płci pięknej na naszej-klasie, typowy uczeń, nie dość, że ma nienormowany czas pracy, to jeszcze jest przez wiele godzin dziennie odcięty od Sieci, odcięty więc nie tylko od źródeł informacji (nieosobowych, w przeciwieństwie do wcześniej analizowanej grupy zawodowej), ale także od doznań estetycznych w postaci, ot, chociażby, współczesnego kanonu kobiecej urody. Czyż to nie jest nieludzkie?

Pod uwagę, a zadaniem każdego rzetelnego eseisty jest pisać prawdę i rozpatrywać ją pod każdym możliwym aspektem, wziąć należy także fakt zdrowotny – w dobie światowych epidemii uczniowie są w szczególności narażeni na ataki wirusów, nie tylko tych standardowych w rodzaju A/H1N1, ale też tych szczególnie groźnych i zmutowanych, jak FIZ1A, czy CH2YM1IA, które, jak udowodnili naukowcy z prestiżowej amerykańskiej uczelni MIT pod wodzą znanego profesora o polskich korzeniach – Pana Jamesa Poronyon’ego – szczycą się zachorowalnością wyższą od sezonowej grypy i objawami o tak szerokim spektrum, jak: nudności, bóle głowy, bezsenność, omamy, tachykardia i bladość skóry, powodując, iż stan zdrowia polskich uczniów drastycznie pogarsza się wraz z nastaniem pierwszych sprawdzianów, a więc już na przełomie września i października, czego efektem jest odwapnienie kości, awitaminoza organizmu, depresja oraz ogólny defetyzm.
Pamiętać należy, iż rzadko który młody adept nauki zapada li tylko na którąś z tych chorób, najczęściej ich udziałem stają się schorzenia kombinowane – chorobom zakaźnym towarzyszą skrzywienia kręgosłupa, wahania nastroju, złamane serca, nerwice oraz krótkowzroczność. Żaden z nich nie myśli jednak o wystąpieniu o odszkodowanie, czując, iż taki jest właśnie los osoby uczącej się, iż niegodna jest ona nawet ubiegania się o rekompensatę, tudzież wyrównanie krzywd. A niesłusznie i autorka głęboko wierzy, iż w niedalekiej przyszłości niejeden prawnik zarobi duże pieniądze na podobnych casusach.

Życie ucznia nie jest egzystencją łatwą, bo niełatwym jest obserwowanie pięknej pogody, gdy jest się zagrzebanym w tomiszczach książek przygotowujących do matury i innych egzaminów podobnej maści. To, czego doświadcza wtedy typowy uczniak nazywane bywa w filozofii dualizmem ciała i duszy – to pierwsze jest zbyt umęczone, by podnieść się z krzesła i zbyt blade by narazić się na atak jasnych promieni słonecznych, ta druga wyrywa się natomiast na zieloną trawkę, marząc o chwili metafizycznego relaksu. Jakże rozdzierającym wewnętrznie musi być ból, będący efektem tego dysonansu! Niechybnie prowadzi on do rozstroju nerwowego, krwawiących serc oraz rozległych uszkodzeń narządów wewnętrznych, czego rezultatem może być nagłe pogorszenie wyników w nauce. Nie zawsze więc słabsze oceny są oznaką lenistwa lub niedostatecznego przykładania się do pracy, bywa, iż są one rezultatem działania czynników zewnętrznych, niezależnych od woli młodego studenta, ergo nie można go za nie obwiniać, wykorzystując przeciw jego rozchwianej emocjonalnie naturze jedno z wielu drastycznych narzędzi przymusu, do których zalicza się na przykład osobiste spotkanie z jednym ( w ekstremalnym przypadku: z obojgiem ) z rodziców, co kończy się znowuż ciężkimi represjami, tak natury prawno-obyczajowej, jak i finansowej. A że sama brać uczniowska często ma niejedno za małżowinami usznymi – cóż, takie są odcienie młodości. Bo jest ona porównywalna z drzewem, które młode i giętkie daje się łatwo manipulować podmuchom wiatru, na starość jednak zyskuje stabilność i mocne ukorzenienie, kształtowane przecież także w „dzieciństwie”.

Życie ucznia pełne jest niespodzianek, radości, ale i nieprzyjemnych spotkań, czy mocnych upadków i takim właśnie trzeba je przyjąć – ze wszystkimi jego niedociągnięciami i słabostkami. I z perspektywą ewentualnej odnowy biologicznej w tle. Ale to dopiero za dziesięć miesięcy…

Średnia ocena
(głosy: 4)

komentarze

Wow, jak zwykle smaczny tekst:)

szkoda że nie umiem nic w równie dobrym stylu napisać o doli nauczyciela:)

Pozdrówka.


Nauczyciel

Grzesiu, napisz coś, chętnie poczytam, bo bardzo lubię Twoje teksty :) To byłaby fajna “intertekstualność” i korespondencja tekstów :D :D


Pani Cierniu!

Szkoła nie musi być utrapieniem. Co więcej dzieci chcą się uczyć. Dopiero jak pójdą do tej szkoły, jaką wciska im państwo, to uczą się tę szkołę obchodzić szerokim łukiem.

Jest prosty sposób na uczniowskie bolączki. Wystarczy zlikwidować obowiązek szkolny. Uczniowie będą przychodzić do szkoły tylko wtedy, dgy będą ją lubili, a nauczyciele będą musieli dbać o swojego klienta – ucznia.

Co do spotkań z rodzicami, to muszę zapytać dzieci, ale wydaje się, że raczej oczekują przyjazdu rodzica, a kontakty z rodzicielką tolerują, choć nie muszą być zachwycone. To kwestia dojrzałości rodziców. :)

Pozdrawiam


Pani Cierniu!

Wpisał mi się dwa razy komentarz. Sorry.


Cierniu

A’propos “zielonej trawki”.
Jestem wielką zwolenniczką zmykania na nią kiedy w sali lekcyjnej/wykładowej wieje nudą.
Uskuteczniałam ten model już od szkoły średniej, zapisując rekord w jej annałach. Do tej pory nie pobity, jak na ostatnim spotkaniu pomaturalnym mi doniesiono.
Nawet w pracy, jednym z warunków jakie preferowałam, ponad wszystko inne, był brak “dupo-godzin”.
Nic tak nie odstręcza od nauki i szkoły, jak smęcący głodne kawałki nauczyciel czy wykładowca.
Dla kogoś, kto chce się uczyć a jednocześnie nie chce marnować życia na wysłuchiwanie jakiegoś pajaca, jedynym wyjściem jest “Homeschooling”.

Pzdr.

p.s. Fajny tekst.


Magia, na zielona trawkę też w ramach lekcji można

wychodzić:)

http://chetkowski.blog.polityka.pl/?p=812

A co do wagaraów to np. pamiętam jak głosił, zresztą świetny gość, mój ksiądz od religii (opisany i na TXT nawet przez leszka.sopota http://tekstowisko.com/leszek-sopot/59072.html ) z liceum, czasem na wagary trza iść, znaczy powinno się.

Np. po seansie kinowym klasowym, wracanie jego zdaniem do szkoły nie miało sensu, bo każdy powinien sam przem yśleć film i mieć czas na refleksję:)

Pozdro.

P.S. Panie Jerzy, moim zdaniem to nie takie proste, to że cos jest obowiązkowe, wcale nie powoduje że człowiek się nie chce uczyć.
Np. na jednych obowiązkowych lekcjach człowiek się uczy, na innych nie, u jednego nauczyciela, u drugiego nie.

Gdyby było tak jak pan twierdzi, że to jest czynnik decydujący, to uczniowie, co wybierają np. dobrowolną i nieobowiązkową naukę języka w szkole językowej czy prywatnie byliby orłami, a wcale nie są.

Np. miałem porównanie w jednym roku jak uczyłem sie englisza na państwowej uczelni i prywatnie, na uczelni był o wiele wyższy poziom, była o wiele przyjaźniejsz aatmosfera i pod każdym względem te obowiązkowe i państwowe zajęcia były lepsz eniż prywatne i wybrane dobrowolnie przeze mnie.

Zresztą niedługo szykuję tekst o edukacji, to się z panem pokłócę:)


Panie Grzesiu!

Ja nie mówię o wyjątkach tylko o prawidłowościach.

Człowiek inteligentny jest w stanie wynieść coś z każdej sytuacji. Znany jest przypadek psychoanalityka, który rozwijał teorię przebywając w obozie koncentracyjnym. To nie znaczy, że obóz koncentracyjny jest idealnym miejscem do rozwijania teorii psychologicznych.

Problem polega na tym, że obecnie głównym zadaniem szkoły jest wprowadzić dziecko w rolę poddanego państwa. Nauczanie jest skutkiem ubocznym tego procesu.

Niemniej chętnie podyskutuję z Panem.

Pozdrawiam


Panowie!

Ja osobiście mialam zawsze wiele szczęścia do szkół i wyniosłam z nich raczej tylko wrażenia pozytywne, ale osobiście uważam, że zniesienie obowiązku szkolnego nie jest dobrym pomysłem. Niestety, obawiam się, że spowoduje to, iż większość uczniów pospolicie “zdezerteruje” z zajęć. Zresztą, kiedy uczeń mialby możliwość wyboru? W wieku siedmiu lat i tak decydują rodzice, w okresie buntu nastoletniego zawsze robi się wszystko “przeciw” “starym”, co sugeruje, że część młodych ludzi nieodpowiedzialnie wyrzekłoby się dalszej edukacji. Coż, jakoś tego “nie widzę”.

Dzięki, Magio! :) Miło mi :)


Pani Cierniu!

Proszę bardziej wierzyć w ludzi i rozsądek dzieci.

Pięciolatek jest w stanie podejmować odpowiedzialne decyzje. Wiem to, bo mam dziecko starsze niż 5 lat, a decyzje potrafiło już wtedy podejmować. W wieku lat siedmiu drugie dziecko chciało zrezygnować ze szkoły, bo „ciągle uczyli się tego samego”. (Dziecko nauczyło się samo czytać mając 5 lat.) Ja bym nie zmuszał dziecka do pozostania w szkole, gdyby nie „przymus oświatowy”. Ono samo by wróciło tam po krótkim czasie. Dowodem jest takie właśnie zjawisko zaobserwowane w szkole w Summerhill. W szkole tej nie ma obowiązku uczestnictwa w zajęciach, a mimo to, uczniowie w nich uczestniczą. Trafiając tam z innych brytyjskich szkół, z reguły mają 2 ÷ 3 miesiące wagarowania, a potem zaczynają się uczyć. Sami z siebie. Skrajny przypadek to była dziewczynka przez dwa lata unikająca lekcji. Niemniej to jest dowód na patologię w szkole z jakiej została przeniesiona, a nie o słabości systemu edukacji dobrowolnej.

Pozdrawiam


Panie Jerzy,

prosze uważać i nie pisać nic o Summerhill, bo niejaki KjWojtas z zaprzyjaźnionego portalu niepoprawni.pl zaraz będzie pana od pedofilów wyzywać.

Pozdrawiam.


Panie Grzesiu!

Mnie już o takie rzeczy oskarżano, że pedofilia będzie drobiazgiem.

Pozdrawiam


Panie Jerzy!

Dobrze, a więc wierzę. Wierzę, choć jeszcze nie stuprocentowo. Może łatwo mi się ocenia z punktu widzenia osoby, która lubi(ła) chodzić do szkoły…faktem jest, że pierwsze klasy podstawówki to trochę nudy, ale jeśli nauczyciel potrafi dobrze poprowadzić lekcję, to i urozmaicić ją jakoś będzie potrafił.


Pani Cierniu!

Są dzieci, co mogłyby robić 3 klasy w rok. One na prawdę się nudzą nawet na teoretycznie urozmaiconych lekcjach. Po prostu nie to tempo. Dla takich dzieci trzeba zupełnie innego tempa nauczania, ale nie można bo „to by było getto”. Natomiast szkoły specjalne dla dzieci uposledzonych gettami nie są. :)

Pozdrawiam


re: Powrót do szkoły

tez uwazam, ze to dobry tekst z duza doza fatalizmu, chociaz osobiscie odczuwam swoisty brak watku romantycznego i happy endu, ze jednak ciezkie zycie uczniaka, konczy sie kiedys gdy kwitna kasztany….i byc moze przechodzi na wyzszy stopien rozrywki w akademikach.

pzdr
-wz


Panie Jerzy

Ja rozumiem doskonale, o co Panu chodzi, sama miałam być przerzucona z klasy pierwszej do trzeciej, ale moja Mama, nauczycielka notabene, nie chciała, żeby zabierano mi dzieciństwo i po wielu latach muszę przyznać, że słusznie zrobiła. Poza tym, jeśli czuje Pan, że Pana dziecko odstaje od reszty klasy, to może Pan wystąpić z wnioskiem o nauczanie indywidualne, choć nie wiem dokładnie, jak taka procedura wygląda. Z takim wnioskiem, z tego co wiem z doświadczenia, może też wystąpić dyrektor/nauczyciel szkoły. :)


Pani Cierniu!

Człowiek inteligentny (mówię o ilorazie powyżej 130 w skali Wechslera) ma wystarczająco dużo problemów bez łatki ten od indywidualnego. Poza tym, takich dzieci jest kilkoro na tysiąc, więc zebranie ich do jednej klasy jest znacznie lepszym rozwiązaniem. Tyle, że nasze egalitarne społeczeństwo nie lubi odmieńców, a już szczególnie tych, którzy zdaniem społeczeństwa mogliby czuć się lepsi.

Pozdrawiam


Jeden problem, Panie Jerzy!

Problem w tym, kogo uznamy za “inteligentnego”, to raz, a dwa – szkoła powinna wyrównywać szanse, nie należy dzielić ludzi na “inteligentnych”, “przeciętnych” i, za przeproszeniem, “debili”. Słabsi uczniowie powinni uczyć się razem z lepszymi, bo to dla obu stron jest dobre – uczy kooperacji, cierpliwości itd. Może ja mam jakieś “niemodne” poglądy, ale właśnie tak uważam. A problemy człowieka “inteligentnego” znowuż tak bardzo się nie różnią od problemów “zwykłych ludzi” :).


Pani Cierniu!

Tak się składa, że ma Pani bardzo poprawne politycznie poglądy. Szkoda, że nie mają one przełożenia na praktykę. Problemy ludzi inteligentnych w zakresie o jakim wspomniałem (II ≥ 130), są zupełnie inne niż ludzi przeciętnych (85 ≤ II ≤ 115).

Żeby nie szukać daleko, gdy pracowałem w poradni wychowawczo zawodowej skierowano do mnie dziecko z podejrzeniem upośledzenia intelektualnego. Dziecko miało iloraz powyżej 130. To jest taki „nieodbiegający” problem. Nie jest to przedmiotem Pani wpisu, więc się nie będę rozpisywał, ale może mi Pani wierzyć, że problemy ludzi wybitnie inteligentnych są bardzo specyficzne.

Co do stwierdzenia, co to jest inteligencja, to może Pani przyjąć definicje Donalda O. Hebba „inteligencja to jest to co mierzą testy inteligencji”. Nie jest to idealna definicja, ale dobrze się nadaje do operacjonalizacji zmiennej i dokonania selekcji do klas dla dzieci wybitnych. (Oczywiście bez obowiązku uczęszczania do nich.)

Pozdrawiam


Panie Jerzy!

Na pewno jestem poprawna politycznie, nie zaprzeczę, ale nie jestem taka, bo boję się nie być “poprawna”, mam po prostu takie poglądy i jeśli ktoś uważa, że są to poglądy “poprawne politycznie”, to jest to jego subiektywny odbiór. Powiem tyle – mieszczę się w Pana definicji osoby “inteligentnej”, ale nie odczuwam, że jestem “inna”, że mam “odmienne” problemy, a już tym bardziej nie czuję, że jestem “lepsza” od innych.

“Nie dawaj kobiecie żadnej rady, bo ona ze złem sama sobie poradzi”, Menander


Pani Cierniu!

Do bycia inteligentnymi teoretycznie może poczuwać się 50% powyżej średniej. Ludzie wybitnie inteligentni, to jakieś 0,5% populacji. I zapewniam Panią, że nie jest to powód do czucia się lepszym. Jest się innym. Jeśli lud uzna za stosowne wykorzystać tę inność, to będzie to z pożytkiem dla ludu. Jeśli lud nie potrafi lub nie chce tego zrobić, to jego sprawa.

Natomiast jak się czyta, że najmądrzejsza na świecie kobieta o ilorazie 246 (liczba z głowy, ale to bez znaczenia), po długich staraniach znalazła pracę jako sprzątaczka, to pusty śmiech ogarnia.

Pozdrawiam


Cóż...

Pusty śmiech ogarnia, to prawda. Wydaje mi się, że dla potencjalnego pracodawcy nie liczy się umiejętność kreatywnego myślenia, a papierek uzyskany na uczelni…trudno polemizować z Pana stwierdzeniem.
Cóż, co do tych 50% – nie o to mi chodziło :D Aluzja nietrafiona, acz zgrabna, przyznam.
Właśnie – to nie jest powód do czucia się lepszym. Ale taką prezumpcję można było wysnuć z Pana wcześniejszych wypowiedzi. A może ja nie jestem taka inteligentna…?

“Nie dawaj kobiecie żadnej rady, bo ona ze złem sama sobie poradzi”, Menander


Pani Cierniu!

Inteligencja i zdolności twórcze nie są ze sobą skorelowane. Ważność papierka jest miarą odmóżdżenia decydenta.

Iloraz inteligencji nie jest niczyją zasługą, a już w najmniejszym stopniu odpowiada za niego posiadacz. Ładna dziewczyna może być dumna ze swojej urody, niemniej nie daje to jej najlepszego świadectwa.

Ja jestem dumny z mojej koncepcji psychiki i demencji. To jest twórcze zastosowanie tego narzędzia jakim mnie Bóg (czy przyroda, natura) obdarzył. Sam dar powodem do dumy na pewno nie jest.

Czasem czuję się jakbym rozmawiał z dziećmi, ale nie zawsze w takich wypadkach mam rację. Bywa, że nie doceniam partnerów. Niemniej staram się nie wypowiadać o niczyim intelekcie. To bywa trudne i można skrzywdzić kogoś zupełnie bez powodu. :)

Dla rozbawienia Pani powiem, że skłamałem z tymi 50%. To jest wynik obiektywnego badania. Natomiast jeśli Pani rozda kartki w dowolnej grupie i poprosi, żeby każdy zaznaczył średnią inteligencję w grupie jako linię poziomą i swoją pozycję względem tej średniej jako punkt, to po zebraniu kartek okaże się, że średnia jest poniżej wszystkich osób, czyli 100% może być dumne ze swojej inteligencji. :)

Pozdrawiam


Panie Jerzy!

W tym momencie muszę przyznać, że się zgadzam. Tyle, że inteligencja – czy wyższa, czy niższa – nie może być kartą przetargową, prawda? Osobiście nie rozumiem ludzi, którzy uważając się za lepszych od innych (z powodu wysokiego w ich mniemaniu IQ, tudzież innych umiejętności wrodzonych), patrzą na wszystkich z góry, dla mnie bowiem nawet IQ równe 200 nie jest powodem, by traktować kogoś jako gorszego od siebie. O człowieku świadczą bowiem jego czyny, praca, charakter, postawa, a nie to, czy w testach wypada gorzej niż średnia krajowa. Może i jestem poprawną politycznie idealistką w różowych okularach, ale tak właśnie (przez owe okulary) tę kwestię widzę.

“Nie dawaj kobiecie żadnej rady, bo ona ze złem sama sobie poradzi”, Menander


Pani Cierniu!

W tej sprawie nie ma różnicy zdań między nami. O ludziach świadczą ich czyny, a nie cechy odziedziczone.

Poprawność polityczna zaczyna się wtedy, gdy zaczyna się negować różnice pomiędzy ludźmi. Z tego, że iloraz inteligencji nie określa wartości człowieka, nie wynika, że ludzie się w tym zakresie nie różnią. Co więcej, ich potencjalna użyteczność dla społeczeństwa jest tym większa im wyższy iloraz. Dlatego uważam, że specjalne klasy dla dzieci wybitnych powinny być nie tyle dla dobra tych dzieci ile dla sensownego wykorzystania ograniczonych środków przeznaczanych na edukację. Dwudziestolatek robiący doktorat i zostający profesorem przed 30, to czysty zysk dla społeczeństwa. :)

Pozdrawiam


Subskrybuj zawartość