O bibliotece

Krótka rozprawa o bibliotece (czyli rozmowa między Czytelnikiem, Bibliotekarką a Gapiem)

Śnieżny dzień lutowy, godziny szczytu (czytaj: 16:00), wokoło pełno naturalistycznie zlepionej białej breji, ja tymczasem, w tych pięknych okolicznościach przyrody próbuję dostać się do mojej miejskiej biblioteki. Umberto Eco w swoich esejach z tomiku „O bibliotece” przedstawiał tezy kiedyś bardzo mi obce, dziś jednak widzę, jak wiele jest w nich egzystencjalnej prawdy o człowieku i instytucji, i z pokorą chylę czoła przed geniuszem percepcji poczytnego Włocha.

Nie chcę szerzyć defetyzmu czy wizji na miarę kafkowskiego panoptyzmu, zwłaszcza, że biblioteka to miejsce szczególne, godne poszanowania (jeśli nie publicznej czci) i warte, przynajmniej w większości przypadków, częstego odwiedzania. Zastanawiająca jest już sama etymologia magicznego słowa określającego, jak podaje słownik, „miejsce gromadzenia księgozbiorów w celu ich publicznego użytkowania”, a raczej wielość możliwych interpretacji na tym polu. Cząstka „biblio-” nasuwa bowiem skojarzenia z Biblią, której to nazwa pochodzi od słowa „biblion” oznaczającego po prostu „księgę”. Natomiast już wyraz „teka” budzi dość negatywne konotacje, zwłaszcza w rzeczywistości naszego kraju. Z jednej strony „teka” może by ministerialna, ale można też, kolokwialnie mówiąc, „mieć na kogoś teczkę”, tudzież „dać sobie spalić teczkę”. I chyba coś w tym jest – biblioteki całego świata („łączcie się!”) posiadają przecież teczki. Teczki na swoich czytelników. A lista ich grzechów bywa przecież całkiem długa i obfitująca w naprawdę kuriozalne przypadki.

W pierwszej kolejności rozważyć należy historię biblioteki jako instytucji. Najbardziej znaną biblioteką była (jest?) Biblioteka Aleksandryjska, która niestety spłonęła w wielkim pożarze, który strawił wszystkie jej bezcenne dzieła. Biblioteki powstawały także w średniowieczu, acz były to najczęściej miejsca zamknięte, na wyłączny użytek mnichów-skrybów, którzy takim archiwizowaniem, a więc swoistą pracą kronikarsko-edukacyjną się parali. Wraz z popularyzacją nauki i wzorca człowieka-humanisty, szeroko wykształconego poety-doctus rosły w siłę także kolejne biblioteki. I tak aż do czasów dzisiejszych. No, niezupełnie.
Paradoksalnie bowiem ( i wbrew słownikowej definicji ) biblioteka nie jest przyjazna człowiekowi, kojarzy się raczej z postępującą instytucjonalizacją i biurokratyzacją życia, a każdy aspekt jej działalności przypomina raczej typowy polski urząd niż świątynię nauki. Pierwsza rzeczy to katalogi, częściowo jeszcze papierowe, częściowo już komputerowe. I tu można by długo rozpatrywać funkcje takowych, na pewno jednak należy do niej uprzykrzenie życia wiecznie spieszącemu się bibliofilowi, który spędza godziny na rozszyfrowywaniu, co oznaczają tajemnicze znaki i cyfry umieszczane na wiekowych i nierzadko rozpadających się już kartkach udających kartoteki (bynajmniej, brak związków z Różewiczem).

Indeks internetowy nie jest lepszy – brak w nim wielu pozycji, nie przy wszystkich książkach raczono umieścić informację o dostępności i tak dalej, i tak dalej. Najlepiej oczywiście przyjść do biblioteki zaopatrzonym we wszystkie wyżej wymienione informacje, dodatkowo mając na kartce wypisane sygnatury poszukiwanych książek, by ułatwić pracę bibliotekarce (22000 egzemplarzy książek, książeczek, albumów, monografii i biografii; kto by się w tym rozeznał?). Jeśli się nie wie, czym jest sygnatura, uprzejma pani może to wyjaśnić (po moim trupie!), oczywiście z charakterystycznym uśmiechem wyższości i pogardy w stosunku do „petenta”. A więc, wniosek primo – do biblioteki przychodź przygotowany jak do rozmowy w kwestiach biznesowych, nie pytaj, nie zajmuj niepotrzebnie czasu, nie wałęsaj się między regałami.

Wejście do biblioteki przypomina przekroczenie progów antycznej świątyni właśnie. Cisza, przyćmione światło, ludzie spieszący się do domów, zbiegający pospiesznie ze spiralnych schodów z kolejnymi tomiskami pod pachami i z charakterystycznym wścibstwem zaglądający na ręce innym czytelnikom – co też wypożyczyli – marne romanse czy ambitną literaturę, zależnie od charakteru któraś z tych kategorii może stać się źródłem naszego poczucia wyższości. Pani bibliotekarka siedząca przy biurku znajdującym się vis-a-vis drzwi wejściowych (ad personam!) przypomina natomiast Cerbera prześwietlającego wzrokiem każdego wchodzącego, kategoryzującego wszystkich bibliofilii według sobie tylko znanych kryteriów. Za jej plecami – ach(!), cóż za jej plecami – półki, regały wręcz uginające się od lektur (w sensie szkolno-literalnym, bo w tym miejscu znajdują się szkolne lektury dla wygłodniałych uczniów), tak niedostępnych przecież. Cóż za katorga dla duszy! Cóż przeżywać musieli biblijni Adam i Ewa, widząc to, co było im zakazane?! Ale przejście Cerbera jest niemożliwie, uśpić jego czujność potrafią tylko starsze kobiety z Koła Miejskich Literatów, nobliwe panie zachwycające się Danielle Steel i pogardzające Milanem Kunderą. Żadna inna konstelacja wypożyczonych książek (o zgrozo, nawet odwrotna) nie wzbudza takiego szacunku, podziwu i radości w szanownym bractwie bibliotekarek. Podejście w momencie rozmowy na ten temat „do kasy” grozi byciem obrzuconym piorunującym spojrzeniem. A Bareja na to: „Jem przecież!”.

Można maskować swój stres i strach obliczem radosnego czytelnika (ot, grecka tragikomedia), nic to nie da, a może wręcz pogorszyć sprawę w imię hasła – „co ci tak wesoło, bratku? Życie nie dość dało ci w kość? O, poczekaj…”. I zaczyna się istne piekło Dantego! Istny Dies Irae! Zaraz znajdzie się odpowiedni paragrafik w imię kafkowskiego panoptyzmu, zaraz okaże się, że a to karta nieważna, a to za dużo książek na koncie (sic!), a to trzeba było książek samemu poszukać sobie w kartotece (internetowej, na szczęście) i oczywiście podać sygnatury, bo pani bibliotekarka jest dzisiaj sama, a, ze względu na zimową aurę za oknem, ludzie wręcz garną się do biblioteki i w kilka minut formułuje się kolejka na miarę czasów poprzedniego ustroju politycznego. Pozostaje zaśpiewać: „Za czym kolejka ta stoi?”. „Za dobrem narodowym, droga pani”. Za dobrem narodowym, za słowem wieszcza lub wykładnią prawa rzymskiego, bo egzamin tuż-tuż.

W sumie cała wyprawa do tegoż ośrodka kultury i oświaty (biorąc pod uwagę pogodę, ogromne korki, chroniczny brak pługów i piaskarek oraz nieodśnieżone chodniki) zabiera przeciętnemu przechodniowi (poruszającemu się z prędkością, powiedzmy 6 km/h) jakąś godzinkę. Ach, nie podałam odległości. Gdybym była Kasandrą dzisiejszych czasów i chciała dodatkowo zakpić sobie z biednego czytelnika, powiedziałabym, że to jakieś 500 m, ale, że ani nie jestem Kasandrą, ani nawet nie śni mi się kpienie z szanownego czytelnika, powiem, że to jakiś niecały kilometr, no, może troszkę więcej. A jeśli pod uwagę wziąć ciężar niesionych książek, czas ten może wydłużyć się nawet dwukrotnie. Ból stawów murowany, dobrze jest wziąć na drogę maść przeciwbólową i przeciwzapalną, i po konsultacji z lekarzem lub farmaceutą smarować co wrażliwsze części ciała na robionych co chwila postojach. A że zimno, no, cóż, zimno konserwuje. Odmrożonych kończyn przynajmniej nie czuć.

Sam pobyt w bibliotece trwa także około godziny, oczywiście pod warunkiem, że jest się wyposażonym w listę potrzebnych książek wraz z sygnaturami oraz cierpiętniczy wyraz twarzy. Jak już zostało to wspomniane, buta nie przystoi w relacji petent-urzędnik. Należy wziąć poprawkę na jakże nielubianych klientów-czytelników (vel. moli książkowych), są oni rzadkością, ale nierzadko zdarza im się zaczytać w nowej pozycji odnalezionej gdzieś między półkami, są więc dla bibliotekarek skreśleni, przeznaczeni od razu na Sąd Ostateczny, spotykają się przeważnie ze wzrokiem pełnym pogardy i wyższości. Jak nietrudno się domyślić, droga powrotna trwa także około godziny. Dla moli książkowych może w ogóle nie występować. Tak, znane są przypadki zaśnięć w książkach!

Ach, nie powiedziałam o najważniejszym – internetowy system przypominania o zwrocie książek dla czytelników niesubordynowanych. Cóż za przydatne urządzenie, jakaż wygoda, jakiż luksus wręcz. Biblioteka się modernizuje, proszę państwa! Idzie z duchem czasu! A że nikt nie rozumie procesu logowania się do internetowego systemu, a że zdarzają się w nim błędy, a że tajemnicze sygnaturki są nie do rozszyfrowania przez szarego człowieka (przypominam, iż około 77 % naszego społeczeństwa cierpi na analfabetyzm informacyjny, co naturalnie nie jest obelgą), cóż, takie jest życie, „bakcyl dżumy nie umiera”, jak to kiedyś ktoś mądry powiedział, po prostu czytelnicy są zbyt słabo wykształceni, tudzież zbyt próżni i pyszni, by poprosić o pomoc panią bibliotekarkę. W sumie nie dziwota, nikt nie lubi być traktowany z wyższością. Ot „z urzędu w powiecie” wyszła nam Polska. Niekiedy, nie zawsze, czasami. Bo przecież nie powinnam szerzyć aż tak dalece zakrojonego defetyzmu, ostatecznie nie jest aż tak źle. Zdarzają się jeszcze biblioteki przyjazne czytelnikowi, otwarte w przyzwoitych godzinach ( a więc nie wtedy, gdy wszyscy są w pracy lub szkole, to jest od 9:00 do 15:00 ), nie mówię już o kserze czy innych środkach ułatwiających czytanie, to pozostaje w sferze marzeń.

Odrębną kategorię składową biblioteki stanowią sami czytelnicy. Można ich podzielić na kilka maści, grup, ekip, jak zwał, tak zwał. Należy zastrzec jednak, że owa klasyfikacja, bynajmniej niewykonana w celu pomnażania ilości kartotek urzędniczych, jest przeznaczona do użytku wewnętrznego i osobistego, w żaden sposób nie może być traktowana jako jedyna wykładnia swoistych species of readers, jakby się to powiedziało w modnym dzisiaj języku. Jest to raczej próba klasyfikacji świata, jakżeż charakterystyczna dla homo sapiens.

Pierwsza grupa to czytelnicy, których życiowym hasłem są słowa: „Bo mnie niesie gdzieś wiecznie, motorycznie i przed”, a więc grupa wiecznie spieszących się biznesmenów, studentów oraz osób zmotoryzowanych. Charakterystyczne cechy – lista potrzebnych książek, do której ukradkiem zagląda się w kolejce, speszony wzrok, poczucie obcości i dziwności, ton wyższości, wieczne spoglądanie na zegarek (czas to pieniądz, a pieniądz rządzi światem), narastająca frustrację na typ niezdecydowanych (istna reakcja wybuchowa!). Pierwsza pomoc: ignorowanie. Absolutnie nie należy próbować pomagać. Nawet, jeśli (a to samo tyczy się księgarni) osoba ta wyraźnie wydaje nam się zagubiona w poszukiwaniach kolejnych pozycji, nie wolno podejść. Co najwyżej zostaniemy bowiem obrzuceni nienawistnym wzrokiem, wyższością (uwaga na damy w futrzyskach) i obdarowani sarkastycznym uśmiechem, po którym nastąpią słowa: „Dziękuję. Poradzę sobie.”

Grupa druga to Podłogowcy. Z powodu przeciążenia szkolnymi plecakami lub posiadania nadmiernej ilości czasu osoby te rozsiadają się na podłodze, zajmując mniejszą lub większą powierzchnię, co wcale nie musi zależeć od osobistych gabarytów i z tej pozycji (i perspektywy) zaczytują się w pozycjach z najniższych półek, układając sobie przy nogach stosiki kolejnych książek do przejrzenia i segregując te bibliony, które chcą pożyczyć. Oczywiście liczba takowych jest ograniczona ze względu na limit wypożyczeń i ograniczenie liczby dni, w przeciągu których taką książkę można mieć w domu. Tym większa desperacja Podłogowców. Mieć wszystko i nie łamać przepisów! Ach, Raj! Istna Arkadia! Co poniektórym udaje się zaczarować bibliotekarki, przelać na nie swój czar, zaprowadzić w „genialną epokę” Schulza i tam pozostawić do dyspozycji marzeń i reminiscencji, oddalając się ukradkiem, po angielsku. Ale jest to zadanie trudne. Znane są podania o takich, którym się to udało (otaczani się powszechną czcią przez grupę), ale ich zwycięstwa były pyrrusowe, bo prędzej czy później wychodziło na jaw, kto, gdzie, kiedy i z jakimi książkami śmiał się oddalić. Biedni uczniowie (duża część braci Podłogowców), w powyciąganych swetrach, z zsuwającymi się okularami z nosa i workami pod oczami (całonocne całoczytanie) – wzbudzają bowiem tylko litość i nieufność. Książki pewnie chowają pod łóżkiem? Pewnie czytają po nocy! A jak, jeszcze pewnie wszystko robią w asyście książek – jedzą, śpią... i parę innych rzeczy też może z nimi robią! Zgroza! A że właśnie oni są solą bibliotek…cóż, często są tylko solą w oku pań bibliotekarek.

Trzecią grupę stanowią Zainteresowani. Interesują się oni książkami i świątynią biblioteczną tylko wtedy, gdy mają ku temu konieczną potrzebę – może to być egzamin, prezentacja w firmie, chwilowe zajęcie – cokolwiek, co wymaga pogłębienia wiedzy o treści nieznajdujące się w łatwych, powszechnych źródłach wiedzy, patrz: Internet (a dokładnie pewna popularna encyklopedia). Osobnicy ci w bibliotece czują się niepewnie, z drugiej jednak strony z pewną pogardą (ale i zainteresowaniem) spoglądają na Podłogowców, wielką czcią otaczając przy tym Motorycznych. Katalogi, pełne półki, sygnatury – te wszystkie słowa wzbudzają w nich wielki strach, nierzadko zmuszając ich do opuszczenia budynku biblioteki w trybie pilnym. Wyposażeni są często w kartkę z dokładnie przekaligrafowanym skądś tytułem i autorem poszukiwanej pozycji.

I wreszcie ostatnia, nieśmiertelna grupa – Brać Babć Starszych, Emerytek i Rencistek noszących tylko jeden rodzaj materiału na głowie. Nie przeszkadzają im Podłogowcy, Motoryczni denerwują je, jeśli kolejka jest zbyt długa, Zainteresowani wzbudzają ich szacunek („Studenty, egzamieny, dobrze, że dzisiejsza młodzież ma możliwości i z nich korzysta”). Jedyna grupa wchodząca w głębsze relacje z Bibliotekarkami, u których wzbudzają szacunek i podziw. Nie ustalono, dlaczego. Babcie zawsze ostentacyjnie obnoszą się z czytanymi przez siebie Dziełami Literatury Wielkiej Wzbudzającej Czyste Metafizyczne Wzruszenie, czyli jakżeż pięknymi książkami Danielle Steel, Katarzyny Grocholi i innymi przeidealizowanymi romansidłami z kosza „Odrzucony Harlequin płacze za 2,50”. Widok tego rodzaju lektur wzbudza natomiast ataki apopleksji wśród Podłogowców, którzy na czas przebywania Emerytek i Rencistek w kolejce z jeszcze większą starannością wsadzają nosy między kartki, odwracając wzrok w drugą stronę. „Co z oczu, to z serca”.

Oczywiście, nie muszę chyba mówić, co się dzieje w czytelni, gdy wszystkie wyżej wspomniane grupy znajdą się w jednym miejscu o jednym czasie. Czy warto dać się wmieszać w ten tłum? Warto, jeśli lubimy obserwować interakcje międzyludzkie. Nie warto, jeśli chcemy spokojnie dożyć końca dnia, mogę jednak zapewnić, że tak czy siak doświadczenie jest wyjątkowo ciekawe.

Biblioteka to miejsce niezwykłe. Bo to nie tylko książki (wbrew pozorom), ale także, a może przede wszystkim, ludzie, którzy w różny sposób wchodzą w kontakt z książkami, z przedstawicielkami kasty Bibliotekarek, wreszcie z innymi czytelnikami. Czasem warto odwiedzić ją dla samych odwiedzin.

Średnia ocena
(głosy: 0)

komentarze

A podobno kiedyś, Pani Cierniucyprysu Szanowna,

biblioteka byla ostoją spokoju, przeżywania estetycznego piękna i tym podobnych doznań. I ta architektura oraz wystrój wnętrz! Obrazy, rzeźby. Kręte, wąskie schodki prowadzące do innych wymiarów.

Niektórzy czlonkowie profesury (i nie tylko) wykorzystywali ją nawet jako miejsce schronienia przed dolegliwościami życia codziennego.

Pozdrawiam w pelni (Księżyca na razie)

abwarten und Tee trinken


Owszem, owszem

Zgadza się i w wielu bibliotekach wciąż jeszcze tak jest…aczkolwiek miejsc takowych jest coraz mniej, a i szacunek dla książek, i samej biblioteki wśród, ludzi niestety maleje. Mam w pamięci do dziś taki obrazek, gdy w pewnej dużej bibliotece studenci, stojąc spokojnie obok regałów, wypowiadali (jeszcze spokojniej) słowa:
“Nie ma, (tu powinno się ocenzurować pewne słowo) tej (cenzura) książki.”
Scena dość wewnętrznie sprzeczna.

Pozdrawiam serdecznie,

cierncyprysu


-->cierń cyprysu

Czytałem “O bibliotece”, lubię biblioteki i życzę powodzenia!

referent


Bo my, proszę Szanownej Pani,

żyjemy już w świecie, w którym zamiast książki zaczynaja królować piktogramy czy inne tego typu obrazki. Więc cóż się dziwić, że większość coraz częściej zamiast wypowiadać zdania posluguje się jednowyrazowym kondensatem.

I tak przecież wszyscy będą wiedzieć, o co chodzi. Czyli biega.

Milego wieczoru prosze Cierniowo-Cyprysowej Pani

abwarten und Tee trinken


re: O bibliotece

Drogi Panie Lorenzo, ma Pan rację. Cóż, być może to kwestia jakżeż popularnej “kultury obrazkowej”, może lenistwa “niby-czytelników”, że zadowalamy się kondensatami, że ci, którzy pasjonują się czytaniem są rzadkością, że ludzie traktują biblioteki jako usługodawców. Cóż, to smutne, lecz prawdziwe.

Biegnie, biegnie, lecz czy daleko dobiegnie?

Życzę Panu miłego dnia, Panie Lorenzo.


Wow, prawdziwa perełka,

nie spodziewałem się tak dobrego tekstu intrygującego znaleźć.

Acz widzę, że licenta poetica tu chyba więcej miała do powiedzenia niż rzeczywistość.
Znaczy mam znacznie bardziej pozytywne przejśćia z biblioteką i paniami bibliotekarkami.
A i tak naprawdę urok mają tylko takie biblioteki, gdzie książki można wybierać samemu.

Niestety np. biblioteki uniwersyteckie w naszym kraju, z którymi miałem do czynienia czy pedagogiczne takie nie są.
Nie to co np. biblioteka W Erfurcie, gdzie można po 3 piętrach chyba łazić i szukać se samemu książek:)

No ale na szczęście są biblioteki miejskie, gdzie radzę sobie bez sygnatur i katalogów zazywczaj, idę na żywioł i zawsze znajduję to co chcę.

Choć czasem biorę na chybił trafił, nie ma to jak uczucie wziąć zupełnie nieznaną książkę nieznanego autora, gdzie nie ma opisu na okładce i nie wiesz zupełnie o czym ona jest.
Tajemnica czysta:)

Pozdrawiam i czekam na inne tak pasjonujące teksty.


Dziękuję

Bardzo mi miło i niezmiernie dziękuję. W tej chwili pracuję nad tekstem o księgarniach, powiedzmy na fali przeżyć bibliotecznych. Może to i ta sama tematyka, ale i tu wiele można powiedzieć...


Cierńcyprysu,

o to czekam na ten tekst.

Pozdrówka.


Wróciłem z księgarni,

by zobaczyć Opus 1.

Autorko – litości!!! To jakaś Czomolugma – bez obozów pośrednich i stada Szerpów do pomocy – nie do pokonania.

Proszę podzielić na akapity, bo widać, że ciekawe, ale w TAKIEJ formie nie do ugryzienia. Jak podzielisz – obiecuję, że AKAPIT PO AKAPICIE przeczytam wnikliwie! Słowo!

Pozdrowienia i powodzenia w dzieleniu
:)


re: O bibliotece

pocięte, zrobione, gotowe :)


Subskrybuj zawartość