Swietna opowiesc. W sumie – można by w tym akutat cyklu skupic się na tych, ktorzy nas uratowali. Lub nam pomogli…
Oczywiście skorzystam z okazji na “lans” i wrzuce swoje trzy grosze… według narastajacego ryzyka.
Historia pierwsza: blizny “naręczne”
Sprawa prosta. W środę wylatujemy do Pakistanu. W planach trekking pod Narga Parbat, przejazdy lokalnymi srodkami transportu, start calej wyprawy z Indii (bo tam było taniej doleciec). Słowem – lanowany syf i malaria. W poniedziałek rano coś mnie wzięło na zmywanie. Technika odwieczna – szmatka w dłoni, dłoń złożona w łódkę wciśnięta do szklanki i ruchem lewo-prawo czyszczenie wnętrza. Szklanka oczywisce rozlatuje się, a ja pieknym ruchem obrotowym wkrawam sobie czesc szklanki w podstawe palca wskazujacego. Szklo chrobocze o kosc, krew sie leje, kawał skóry wisi, a ja myśle sobie: cholera, jak ja pojade z taka łapą? Jazda na pogotowie, szycie ręki i fundamentalne pytanie do lekarza w trakcie – czy ja z ta reką moge do Indii? Lekarz patrzy jak na wariata, ale każe przyjść następnego dnia na zmianę opatrunku, to zobaczymy. Wtorek – zmiana opatrunku, jest nieźle. Lekarz wlewa mi do buteleczki dziwny płyn (dezynfekujacy), wręcza skalpel oraz przeprowadza krotki kurs usuwania szwów, zabraniając kategorycznie udawania sie do szpitala w Pakistanie lub w Indiach. Nie bedę tu sie rozpisywał, jak wyglądały walki ze zmianami sterylnych opatrunków w warunkach właściwych Indiom. Po podejsciu pod Nange i tak ręka spuchła, szwy “wlazły” w rękę i zabawy z ich “cięciem” było całkiem sporo. Ale udało sie zakażeń uniknąć, ręka działa, blizna jest śliczna.
Historia druga i trzecia jak znajde chwile, ale juz tych chwil szukam…
Panie Y
Swietna opowiesc. W sumie – można by w tym akutat cyklu skupic się na tych, ktorzy nas uratowali. Lub nam pomogli…
Oczywiście skorzystam z okazji na “lans” i wrzuce swoje trzy grosze… według narastajacego ryzyka.
Historia pierwsza: blizny “naręczne”
Sprawa prosta. W środę wylatujemy do Pakistanu. W planach trekking pod Narga Parbat, przejazdy lokalnymi srodkami transportu, start calej wyprawy z Indii (bo tam było taniej doleciec). Słowem – lanowany syf i malaria. W poniedziałek rano coś mnie wzięło na zmywanie. Technika odwieczna – szmatka w dłoni, dłoń złożona w łódkę wciśnięta do szklanki i ruchem lewo-prawo czyszczenie wnętrza. Szklanka oczywisce rozlatuje się, a ja pieknym ruchem obrotowym wkrawam sobie czesc szklanki w podstawe palca wskazujacego. Szklo chrobocze o kosc, krew sie leje, kawał skóry wisi, a ja myśle sobie: cholera, jak ja pojade z taka łapą? Jazda na pogotowie, szycie ręki i fundamentalne pytanie do lekarza w trakcie – czy ja z ta reką moge do Indii? Lekarz patrzy jak na wariata, ale każe przyjść następnego dnia na zmianę opatrunku, to zobaczymy. Wtorek – zmiana opatrunku, jest nieźle. Lekarz wlewa mi do buteleczki dziwny płyn (dezynfekujacy), wręcza skalpel oraz przeprowadza krotki kurs usuwania szwów, zabraniając kategorycznie udawania sie do szpitala w Pakistanie lub w Indiach. Nie bedę tu sie rozpisywał, jak wyglądały walki ze zmianami sterylnych opatrunków w warunkach właściwych Indiom. Po podejsciu pod Nange i tak ręka spuchła, szwy “wlazły” w rękę i zabawy z ich “cięciem” było całkiem sporo. Ale udało sie zakażeń uniknąć, ręka działa, blizna jest śliczna.
Historia druga i trzecia jak znajde chwile, ale juz tych chwil szukam…
Pozdrawiam.
Griszeq -- 27.10.2008 - 12:14