Gretchen w publicznej służbie, odcinek 2: słoń i manifest

Pojawiło się kilka tekstów o publicznej służbie zdrowia ostatnio.
Padły słowa, które choć są wyrazem reakcji emocjonalnej autorów, paść nie powinny w moim odczuciu.

W pierwszym odruchu chciałam odpowiedzieć natychmiast, w drugim z tego pomysłu zrezygnowałam.

Trawi się to we mnie od kilku dni i trawi… Nie daje spokoju.

Siedzę w środku tego chorego i poparanego systemu. Nie zamierzam bronić spraw absurdalnych, nie jestem obłąkana. Nie zamierzam bronić braku ludzkich odruchów, braku cierpliwości, zrozumienia, nadmiernego przywiązania do procedur. Nie chcę stawać po stronie lenistwa, apatii, skretynienia, ani też po stronie braku profesjonalizmu.

Chciałabym tylko upomnieć się o sprawiedliwość ocen, brak generalizacji. O proporcje i odróżnianie tego co patologiczne w części personelu medycznego od tego co złe w systemie.

Wpadło mi w ręce takie zdanie:

„Pamiętajmy, że przypominamy sześciu ślepców z przypowieści, w której każdy z nich dotknął innej części ciała słonia i na tej podstawie upierał się, że wie, jak wygląda całe zwierzę.”

Napiszę o swojej części słonia.

Błyskotliwość systemu opiera się na tym, że każda usługa medyczna została przeliczona przez Narodowy Fundusz Zdrowia, który za nią płaci, na ileś tam złotówek.
Żeby było ciekawiej te złotówki następnie przeliczono na punkty. Po co? Nie mam pojęcia.
Każdego roku podpisywany jest między poszczególnymi placówkami opieki zdrowotnej, a NFZ kontrakt. Niekiedy można dać się zwieźć wrażeniu, że to przypomina jakąś sensowną umowę. Nie poddawajmy się jednak pozorom.

Po uzyskaniu kontraktu wyrobnicy przystępują do pracy. Jeśli wypracują mniej to kłopot oczywisty, ale jeśli wypracują więcej to też kłopot, i to większy. W gruncie rzeczy więcej nie wolno, bo nikt za to nie zapłaci.
Znaczy NFZ nie zapłaci.
Za to w kolejnym roku NFZ ma skłonność do zawierania wyższego kontraktu. Dla wyrobnika przekłada się to na więcej pracy, żadną zaś miarą na zarobki.

Jednym słowem nie opłaca się robić więcej. Wielu jednak robi, bo nie odeśle pacjenta w siną dal.
Zaręczam, że tak jest.

By pacjent mógł z tych wszystkich dobrodziejstw skorzystać musi być ubezpieczony. Wyjątkową pod tym względem grupą, są osoby uzależnione od alkoholu, które mają ustawowo zagwarantowane bezpłatne leczenie, nawet wtedy gdy ubezpieczeni nie są. Wtedy za ich leczenie płaci Ministerstwo Zdrowia.

Bezrobotnych ubezpiecza urząd pracy.

I tak, w dużym uproszczeniu się ten młynek kręci. A raczej zgrzyta i piszczy.

Na pierwszej linii frontu stoją lekarze, pielęgniarki i tacy jak ja czyli ci, którzy kontaktują się z pacjentami w dwóch płaszczyznach: jako mimowolni i bezwolni reprezentanci tego systemu, i jako pracownicy merytorycznie przygotowani do leczenia.

Twórcy zaś tego wszystkiego siedzą w ładnie wyposażonych gabinetach, a ich spokoju pilnują sekretarki.

Oczekuje się od nas, że będziemy wpływać na sprawy, na które wpływu nie mamy. Pacjent nie poskarży się tam, gdzie by mógł i powinien tylko da wyraz swojej dezaprobaty lekarzowi. Często w mało wyszukanej formie.

W całym tym bałaganie wciąż staramy się leczyć. Mam tu na myśli tę część nas, która nie wykorzystuje obecności pacjenta do wyładowania swoich frustracji emocjonalnych, ekonomicznych czy jakichkolwiek innych, uznając ją za nieetyczną i pożałowania godną.

Patologie i spsienie tak trzeba nazywać, ale traktować tak całe środowisko to już nadużycie.

Nie mam niczyjej krwi na rękach.

Sprzeciwiam się mówieniu o mnie w kategoriach podczłowieka.

Oddaję swoim pacjentom kawał mojego życia i oddaję bez żalu, a nawet z radością.

Oddaję swoje umiejętności, które nieustająco staram się rozwijać płacąc za szkolenia z własnej kieszeni, bo mój pracodawca mi za to nie zapłaci.

Odnoszę się do nich z głębokim szacunkiem, bez względu na to kim są i skąd przychodzą. Zdarza mi się działać z pominięciem procedur.

Starannie oddzielam swoją złość związaną z wysokością wpływów na konto, od merytorycznej strony mojej pracy. Ani to wina pacjentów, że osoba z wyższym wykształceniem, ciężko pracująca zarabia tak mizernie, ani moja.

Kiedy w moim prywatnym życiu dzieją się rzeczy dramatyczne, chowam swoje życie do szuflady wchodząc do gabinetu.

Nie ukrywam swojego zdania o niekompetencji współpracowników, jeśli ją widzę. Nie współtworzę środowiskowej zmowy i porozumienia.

I kiedy się rozejrzę wokół to widzę, że nie jestem wyjątkiem. Naprawdę.

Średnia ocena
(głosy: 0)

komentarze

Z jednej

strony ten system jest tak nędzny i skorumpowany, że niewydolny.
Z drugiej, dzięki temu można korzystać z niego, niekiedy, za darmo.

Ja akurat miałem ostatnio takie szczęście, że trafiłem na 2 fachowców, którzy pomogli mi bezinteresownie.
Czy mam wyrzuty sumienia?
Nie mam, ponieważ były w moim życiu takie okresy, kiedy płacona przeze mnie składka przewyższała kilkakrotnie średnie wynagrodzenie w Polsce.
Wtedy nie korzystałem, bo byłem zdrów.
Igła


Gretchen

Pani Gretchen…

Problem chyba w tym, ze jednak jest Pani postrzegana jako wyjątek. Oczywiscie, genearalizowanie nie jest w praktyce nigdy do konca uzasadnione, bowiem praktycznie zawsze da sie znalezc jednego czy paru sprawiedliwych, ale gdy w swiadomosci spolecznej sa oni jedynie listkiem figowym dla chorego systemu, przestaje sie na nich zwracać uwagę.

Zasadniczo, praktycznie każdy zna bezpośrednie sytuacje zwiazane ze służba zdrowia, ktore można ocenic jako patologiczne lub wręcz haniebne. Co więcej – w praktyce niemal nie ma przypadków “samooczyszczania się” środowiska. Społeczeństwo postrzega więc służbę zdrowia jako zamkniętą korporację, chroniącą się nawzajem i przejadającą wszystkie środki jakie do niej się wleje.

To proste i czesto krzywdzace rozumowanie, ale w znacznej mierze uzasadnione i wywodzące sie z własnych (niestety zbyt powszechnych) krzywd.

Oby takich jak Pani więcej… choć bez systemowych zmian (tylko kto wie jakich) sytuacja poprawić się chyba nie może…

Pozdrawiam.


Panie Igło

Co do skorumpowania i niewydolności tego systemu, przypomniały mi się dwie historie.

Moja koleżanka po tzw. fachu pracuje we Wrocławiu (co akurat nie ma nic do rzeczy) i opowiedziała mi jakiś czas temu, że przyjęła pacjentkę a ta na koniec wizyty mówi, że zapłaci. Na co koleżanka, najpierw informacyjnie, że wizyta jest w ramach ubezpieczenia. Na to pacjentka, że ona jednak zapłaci bo poświęciła mi pani czas, bo taka jestem wdzięczna, bo dziękuję, bo pani mało zarabia… Koleżanka z uporem lecz coraz bardziej stanowczo powtarza, że wykluczone więc pacjentka odpuściła.
He he
Znaczy nie odpuściła tylko użyła sposobu. Kiedy koleżanka nie widziała, wsunęła stówkę do historii choroby. Dokonawszy tego odkrycia koleżanka zwołała cały zespół, żeby każdy widział i wiedział, że ona tego nie wzięła. Przy następnej wizycie musiała dosłownie wcisnąć te pieniądze z powrotem.

Czasem się zastanawiam, czy już wszyscy za bardzo się do tych łapówek nie przyzwyczaili. To fatalne przyzwyczajenie…

Druga historia dotyka niewydolności i apatii środowiska, którą inaczej można nazwać bezmyślnością. Też jest z prywatnego podwórka.
Ponad rok temu jedna mała dziewczynka zachorowała na białaczkę i leczyła się w jednym z warszawskich szpitali. Jej rodzice są zamożnymi ludźmi, podobnie jak większość ich znajomych.
Mama tej dziewczynki wpadła na pomysł, że można zrobić jakąś zbiórkę pieniędzy, że można kupić jakiś sprzęt. Jak już jej ten błyskotliwy pomysł w głowie powstał rozpoczęła rozmowy z ordynatorem i dyrektorem szpitala. Mieli zrobić jakąś listę potrzeb i co?
Yajco, za przeproszeniem. Nic. Żadnej listy, żadnych dalszych rozmów.

Czasem to naprawdę chce się wyjść z kina.


Griszeq

Panie Griszeq

Trudno się nie zgodzić z tym co Pan napisał.

Szło mi raczej o granice tej generalizacji i używane określenia. Przede wszystkim zaś o zwrócenie uwagi na te listki figowe, choćby nawet nie wiem jak skromne.

Systemowe zmiany są niezbędne. Może one wywołają zmiany w głowach?


Pani Gretchen

Zapewne jako osoba ze środowiska zna juz Pani pewien wdrukowany w świadomość mechanizm – dla znacznej części społeczenstwa, jeśli lekarz nie wziął, znaczy ze zabieg/operacja/leczenie poszło źle. Jakby poszło dobrze, to przecież by wziął (wszyscy biorą), więc pewnie nie chce brać “odpowiedzialnosci” za leczenie które sie nie udalo.
To potem stwarza opisaną przez Pania sytuację, kiedy pacjent “wciska” wręcz na siłę pieniądze lekarzowi.

Natomiast mój sąsiad musial zaplacic 40tys zl za operacje. To znaczy – za miejsce w kolejce. Cala jego rodzina zrzucala się na tą operację. Dobrze, ze rodzina liczna. Kasa zaplacona, operacja sie odbyla w terminie dającym jakies szanse (bo ta z pierwotnego terminarza byla z góry o 6 miesiecy spóźniona) i sąsiad zyje. Bywa i tak niestety.

Do czasu, gdy liscie figowe nie zmienia sie w pień służby zdrowia, chyba nic nie poradzimy. Problem przeciez nie dotyczy tylko sluzby zdrowia – tylko tu przybiera (z uwagi na zdrowie i zycie) najdramatyczniejsze formy.


Panie Griszeq

Znam ten mechanizm. Jak wyraźnie pokazuje on gorzką paranoję tego systemu.

Ja chętnie wypatruję jaskółek zwiastujących zmianę liści figowych w pień :)

I ma Pan oczywiście rację, że to nie tylko w służbie zdrowia jest obecne choć w niej najbardziej dramatyczne.

Może kiedyś będzie okazja, żebym opowiedziała jak nie dałam łapówki wyraźnie na nią czekającym policjantom, którzy schwytali mnie podczas prowadzenia pojazdu mechanicznego bez zezwolenia.
Gdyby chodziło o zdrowie i życie to nie wiem czy byłabym taka niewzruszona.


Gretchen

Pani Gretchen, wracamy więc do tego samego – licza sie w sumie ludzie. I Ci w slużbie zdrowia i Ci na zewnątrz, przekonani ze jak sie nie posmaruje, to sie nie pojedzie.

Jak mnie w styczniu zapisano na tomograf w listopadzie, to grzecznie poprosilem Pania, by mi mlodemu nie odbierala sezonu narciarsko-gorsko-rowerowego, bo bez wiedzy co z kolanami za zaden sport sie nie wezme i rok zycia strace. Pani przepisala mnie na luty. Bez zadnej lapowki. Znajomi byli w szoku. A ta Pani – to byl tez jeden z lisci po prostu.

Opowiesci o Policjantach bede wygladal i moze byc Pani pewna – ze bede nagabywal.

pozdrawiam serdecznie.


.

.


Magio

pokazala mi olbrzymi terminarz – zapisany nazwiskami na kazdy dzien. az do listopada.
na toomgrafie sa luzy, bo musza byc gotowe na nagle przypadki (chocby wypadki samochodowe). no i Pani od terminarza “nagięła” troche zasady i upakowala nas na jeden dzień gęściej.
choc dopuszczam tez mozliwosc, ze trzymala sobie “luzy” w terminarzu pod lapowki i po prostu upakowal mnie w taka luke. ale takie myslenie swiadczy, ze mam “skrzywienie polskiego petenta”. ;-)


.

.


Magio

wiesz, nie pamietam dokladnie, terminarz byl “godzinowy” i z tego jak widzialem, bylo srednio po dwóch na godizne. ja siedzialem pod tym tomografem 45 minut. i trafilem na naglosc – nieprzytomnego faceta z wypadku.

chodzi mi o to, ze to przesunięcie w terminie nie bylo okupione zadnym prezentem, jak to jest w zwyczaju…


.

.


Magio

alez oczywiscie, tyle ze tu nie bylo nic do tlumaczenia. zgadzam sie z Toba, ze w noramlnych warunkach powinienem od razu trafic na liste wczesniej. i to, ze musze sie poslugiwac “wdziekiem” w wersji light czy tez lapowka w wersji hardcore to oznaka chorego systemu.


Panie Griszeq

Ja się znowu muszę z Panem zgodzić.

Uogólniając Pańską myśl zauważyć sobie pozwalam, że to zapewne jest czynnik najważniejszy.
Ci ludzie.

Przy najbliższej okazji opowiem o policjantach ze specjalną dla Pana dedykacją :)


Subskrybuj zawartość