Obcy w obcym kraju (2)

Przeczytałem poprzedni wpis i sam mam wrażenie, że jakiś kulawy ten opis. Nie wiem na ile to kwestia ubóstwa mojego aparatu pojęciowego, a na ile faktu, że to po prostu trzeba zobaczyć na własne oczy. W celu poprawy stylistyki przejdę do rzeczy, które rozumiem trochę lepiej – czyli do spraw polityczno-społecznych.

Technicznie rzecz biorąc, Tajlandia jest już od jakiegoś czasu krajem demokratycznym – wszystkie atrakcje z tym związane typu kupowanie głosów, populistyczni durnie u władzy etc. są tu bardzo dobrze znane. Ale jest jeszcze król, który w przeciwieństwie do monarchów europejskich nie służy wyłącznie do machania łapką na paradzie z okazji tego czy owego. Nie jestem pewien jak to właściwie opisać: monarcha to trochę autorytet moralny, trochę instancja odwoławcza między politykami pochodzącymi z wyboru… Niezależnie od przyczyn, Tajowie są na punkcie swojego monarchy lekko stuknięci. Już nie mówię o tym, że wszystko jest pod patronatem – królewska marynarka wojenna, królewski uniwersytet, ciekawe czy są też królewskie pisuary (chroni mnie fakt pisania tego tekstu po polsku i poza granicami Królestwa Słoni, bo za publiczne wyrażanie lekceważących opinii o Jego Wysokości można w tym pięknym kraju dostać trzy lata) … Na tylnej szybie taksówki – “niech żyje król” po tajsku i po angielsku, na co drugiej ulicy portret ku czci skrzyżowany z ołtarzykiem (kwiaty, znicze, te sprawy), ale rekord absolutny padł kiedy zmęczony dniem wybrałem się do kina.

Przed właściwym seansem standard: zapowiedzi filmowe, reklamy – i nagle na ekranie pojawia się jego wysokość, wszyscy wstają i zaczynają śpiewać hymn. Podczas krótkiego filmiku (który informuje nas, że będziemy oglądać film dzięki królowi) jego wysokość się uśmiecha, macha ręką, składa gospodarską wizytę – a to wszystko przeplatane scenami szcżęśliwych obywateli Tajlandii, którzy harmonijnie pracują dla dobra Ojczyzny pod portretem łaskawego monarchy. Nazwijcie mnie cynikiem, ale nie mogłem oprzeć się skojarzeniu z czasami (podobno) słusznie minonymi i kronikami filmowymi z lat pięćdziesiątych. Dobrze że w Tajlandii nie ma problemu ze stonką, bo ani chybi znalazłby się jakiś tutejszy Łapicki, potępiający wichrzycieli opłacanych przez Birmę.

Można się krzywić do upadłego na krzywdzące stereotypy, ale fakty są jednoznaczne: dla większości ludzi pierwsze skojarzenie z hasłem “Tajlandia” to łatwy dostęp do rozkoszy cielesnych. W Bangkoku handel ciałem odbywa się głównie w okolicy największego nocnego bazaru. Idzie cżłowiek ulicą, po lewej stragan z podkoszulkami, obok owoce – a z prawej otwarte drzwi do zadymionego lokalu, gdzie na podeście buja się przy rurach kilkanaście dziewczyn w skąpych czerwonych bikini. Nawet zgrabne, nie powiem – w końcu reklamowanie takiego przybytku przy pomocy “kobiet dla koneserów” mijałoby się z celem. Ale wyraz ich twarzy, w parze z apatycznymi pląsami, jakoś specjalnie nie zachęcają do wejścia do środka.

Ale że Tajowie to naród nastawiony na zarabianie pieniędzy (zwłaszcza kosztem turystów), przed każdymi drzwiami kręci się tłum naganiaczy proponujących obejrzenie rozmaitych “show”. Najtańsza oferta w cenniku to “ping pong show” – kto oglądał “South Park” kojarzy klimat, na użytek osób wrażliwszych powiedzmy oględnie, że dama na scenie obraca piłeczkę pingpongową nie w ustach, tylko wręcz przeciwnie. A dalej robi się coraz weselej, mnie osobiście zafascynowała koncepcja “write letter” (cały czas operujemy w tych samych partiach anatomii). Zafascynowała – ale nie na tyle, żebym zdecydował się na wizytę w przybytku. Może znowu odezwała się moja paranoja, ale miałem wrażenie że jeśli pójdę za natrętnym typem, mam spore szanse dostać w najbliższej alejce w łeb i obudzić się bez portfela czy komórki. Dobrze jest się czasem pośmiać, ale jednak ryzyko wydało mi się trochę za duże.

To jest zresztą ogólniejszy problem w tej dziedzinie – czy to dzielnica uciech w Bangkoku, czy bary z prostytutkami w samiuteńkim centrum Chiang Mai – jakieś to wszystko ponure. To znaczy ja oczywiście nie oczekuję, że kobiety obsługujące iluś klientów dziennie będą się przy tym dobrze bawić i szczerze uśmiechać do przypadkowego przechodnia. Ale może przynajmniej klienci przybytków dobrze się bawią? Nic z tych rzeczy: siedzi taki europejski grubas, spocony jak wieprz, a na gębie ponury grymas. Obok zgrabna Tajka, młodsza (w wariancie optymistycznym) o połowę, patrzy gdzieś tam w przestrzeń. Płacone ma od godziny albo jak “Pretty woman” – w sumie nieistotne, bo ewidentnie ktoś tu się męczy. Po co? Bo koledzy powiedzieli że to w Tajlandii takie łatwe, więc człowiek w to brnie, choć wcale nie ma ochoty? Nie rozumiem, i wcale nie jestem pewien czy zrozumieć chcę. Ale wrażenie jest nieszczególne i jakoś tak się to do człowieka lepi.

Skoro już przy tym temacie jesteśmy, dygresja: jestem pod absolutnym wrażeniem determinacji Tajek w kontekście eksponowania kobiecości. Po całym dniu snucia się po mieście w sandałach, modliłem się tylko o możliwość klapnięcia gdzieś z piwem w ręku – a zdecydowana większość pań, niezależnie od tego jakimi warunkami obdarzyla je natura, cały dzień twardo w mini i na obcasach. Czego by nie mówić, to budzi szacunek.

Jedna z najbardziej charakterystycznych cech mieszkańców tego kraju to uprzejmość – i to zarówno wobec siebie nawzajem, jak i względem obcych. Przez cały czas pobytu, widziałem może ze dwie okazje, kiedy ktoś podniósł na ulicy głos (chamowatych turystów, którym wydaje się że pieniądze robią z nich bóstwa, nie liczę) – a i to uszłoby co najwyżej za łagodną sprzeczkę w porównaniu z tym, co można usłyszeć na powiedzmy warszawskiej ulicy. Bardzo ważne jest przestrzeganie grzecznościowych form, co prowadzi czasem do zabawnych (znowu: dla mnie, człowieka z innej bajki) sytuacji. Któregoś razu podczas wizyty w barze udałem się za potrzebą – mijając obok męskiego przybytku kolejkę pań czekających przed damską toaletą. Ze środka wyszła właśnie poprzednia użytkowniczka, która uznała za wskazane ukłonić się wszystkim czekającym w kolejce. I nie to, żeby opędzlowała wszystkie panie jednym machnięciem głową – dziewczyna przedefilowała wzdłuż oczekujących kłaniając się każdej z nich po kolei, a one uznając to za rzecz normalną, równie grzecznie odpowiadały.

A’propos uprzejmości: Tajowie z jednej strony są uprzejmi dla wszystkich, z drugiej – chyba nie mają specjalnych złudzeń odnośnie manier turystów. Doszedłem do takiego wniosku po wizycie w kafejce internetowej, do której zajrzałem kiedyś w celu rezerwacji biletu.Stanowisko, do którego zmierzałem nie miało krzesła – zabrała je siedząca obok para. Nie chcąc utrudniać im życia, spytałem się faceta z obsługi czy mogę zabrać stojące w przeciwległym rogu ozdobne siedzidło. Otrzymawszy odpowiedź twierdzącą, przytachałem koromysło do swojego kompa – a po skorzystaniu i uiszczeniu opłaty, grzecznie odniosłem krzesło na miejsce, gdzie stało poprzednio. Spod – jak zwykle maniakalnie uprzejmych – uśmiechów obsługi wyglądało coś na kształt szoku: biały, a zachowuje się jak człowiek. Nie wiem kto ich w tym kraju odwiedza, skoro drobnostki wywołują życzliwą reakcję, ale osobiście podejrzewam brytyjskich turystów.

Cokolwiek chaotyczne te widoczki z podróży, ale taka też była moja wizyta w słoniowym królestwie. Dziwny i fascynujący kraj, pełen trudnych do pojęcia różnic, z jednej strony obcy, z drugiej – przyjazny. Chciałbym tam jeszcze kiedyś wrócić.

picture-032.jpg

Średnia ocena
(głosy: 0)

komentarze

Banan

Ekhm…

[...]Tajowie są na punkcie swojego monarchy lekko stuknięci. Już nie mówię o tym, że wszystko jest pod patronatem – królewska marynarka wojenna, królewski uniwersytet [...]

A nie ma królewskiej (brytyjskiej) marynarki wojennej? Itd.

To czytam dalej…


@Magia

No wiem, wiem… z tą marynarką to trochę mnie poniosło. Ale reszta akapitu uzasadnia chyba ironię :)


Dalej...

Publiczność w kinie na baczność? – nie jesteś odosobniony, Bananie. Moje skojarzenia były identyczne. :)

Panie na rurze – a Tobie chciałoby się mieć inny wyraz twarzy za parę dolców i po niuchu? Myślisz, że one tam, na tych rurach, kręcą się bo to lubią?

Odniesienie krzesła – nie kojarz tego pochopnie z brytyjskimi turystami. To nadużycie.Turystów z tego kraju widziałam niejednokrotnie w akcji. M.in. w kanadyjskiej knajpie (ponoć niezłej) w Sylwestrową noc. Masakra!
A sama natrafiłam na podobne spojrzenia w dużo mniej egzotycznym kraju – Turcji, w związku z moim, naturalnym – jak dla mnie, zachowaniem. (Uporządkowałam stolik, odniosłam krzesło i podziękowałam za użyczenie przyborów do napisania listu. No, ale to było dawno temu.)

Pozdrawiam.


Pani Magio!

Konrad wyraźnie pisze, że zła marka dotycząca białych turystów kojarzy mu się z Brytyjczykami. Moim skromnym zdaniem ma rację. Zjednoczone Królestwo to dziki kraj u europejskich wybrzeży i ludzi cywilizowanych, o kulturalnych nie wspominając, tutaj praktycznie nie ma. Ja widzę tych turystów biorących wszystko jak swoje, bo oni są Brytyjczykami. To jest tutejsza norma, to przekonanie o własnej wyższości.

Pozdrawiam


Panie Jerzy

Całkiem możliwe, że w kwestii brytyjskiej nie doczytałam.


Pani Magio!

Nobody is perfect…

and my name is Nobody. :)

Pozdrawiam


@Jerzy Maciejowski

So be careful – i am the good, the bad and the ugly :)


Panie Konradzie!

W to, że „good”, to nie wątpię. Dopuszczam możliwość, że bywa Pan „bad”. Natomiast nie uwierzę, że może być Pan „ugly”. :)

Pozdrawiam


Hm,

tekst poprzedni wcale nie kulawy (acz ten chyba ciekawszy:)), a całość nie chaotyczna, tylko ciekawy kolaż różnych obrazków i impresji, podoba się mnie, no.

Ale tu bym nie był taki pewny:

“chroni mnie fakt pisania tego tekstu po polsku i poza granicami Królestwa Słoni, bo za publiczne wyrażanie lekceważących opinii o Jego Wysokości można w tym pięknym kraju dostać trzy lata)”

A jak jakis Taj/Tajka czyta i podkabluje:)?
I do Tajlandii nie wjedziesz?

Coś jak Eli Barbur się w S24 odgrażał, że sprawi, że Sadurskiego deportują z izraelskiego lotniska, ledwie się tam pojawi:)
Ale chyba nie wyszło mu cuś.


@grześ

“podoba się mnie, no.” – to ja się może zarumienię :)

“I do Tajlandii nie wjedziesz?” – w tym roku się nie wybieram, muszę sprawdzić jak z przepisami o przedawnieniu…

“Ale chyba nie wyszło mu cuś.” – i jeszcze czego… Opinie Sadurskiego mnie złoszczą czasem swoim zdystansowaniem a’la wieża z kości słoniowej, ale ten facet rozumie co to wolność słowa etc. Czego niestety o Barburze się powiedzieć nie da.


Bananie,

e tam, w sumie to nie nowości, że mi się twoje teksty podobają, nawet te wkurzające niektóre.

A w ogóle to wypatrzyłem, że to twój setny tekst na TXT, więc gratulacje i następnej setki równie ciekawych tekstów życzem.

No.


@grześ

Dzięki :)


Subskrybuj zawartość