FFWW: Stan gry

Ładnych już kilka miesięcy temu rozmawiałem ze znajomym o ulubionych serialach. Z amerykańskich hitów zeszliśmy na produkcje BBC – i wiedząc, że lubię thrillery polityczne, kumpel kazał mi obejrzeć “State of play”. Połknąłem trzy płyty DVD w dwa wieczory, rzecz faktycznie była znakomita – a teraz do kin wszedł remake brytyjskiego serialu, przycięty do dwugodzinnego filmu.

Szedłem do kina z lekkim sceptycyzmem (pamiętając jak schrzaniono “Life on Mars”) i powiem szczerze, dawno się tak nie zdziwiłem.Tym razem Amerykanom udało się (po raz pierwszy od niepamiętnych czasów) wziąć na warsztat film spoza Hollywood i nie schrzanić roboty. Zaskakujące, prawda? Ale możliwe. Film zaczyna się według recepty mistrza Hitchcocka: w środku nocy ginie młody chłopak uciekający przed kimś w panice, egzekutor strzela przypadkowemu świadkowi-rowerzyście w plecy, a następnego dnia rano pod pociąg wpada zgrabna ruda dziewczyna.

A potem robi się jeszcze weselej. Dziennikarz jedzie na miejsce zbrodni, gdzie zaprzyjaźniony policjant rzuca mu kilka strzępków informacji. W przeciągu kwadransa, wyłania się jako-taki obraz sytuacji: młodziak ukradł walizkę, zginął z ręki zawodowca, rowerzysta był w złym czasie i miejscu i leży w śpiączce. Trzecia ofiara to asystentka kongresmena, prowadzącego właśnie dochodzenie przeciwko korporacji najemników (eufemistycznie zwanej “private security contractor”). Senator i dziennikarz to kumple ze studiów, których drogi trochę się rozeszły – żona polityka szukała ukojenia w ramionach tego drugiego. Dodajmy jeszcze młodą blogerkę wchodzącą mrukliwemu pismakowi na głowę i apodyktyczną szefową rozdartą między starymi zasadami sztuki dziennikarskiej a ciśnieniem ze strony nowych właścicieli gazety (dla których szybki zysk jest ważniejszy od rzetelności).

Jedna z większych zalet tego filmu to fakt, że z tej plątaniny wątków udaje się wyprowadzić spójną i logiczną intrygę. Razem z bohaterami mamy od początku wrażenie, że coś tu nie gra (skąd w komórce asystentki numer zabitego rabusia?), ale zwrotów akcji czeka nas co najmniej kilka. Za każdym razem gdy mamy wrażenie dotarcia do dna, coś zaczyna pukać od dołu – zmuszając nas do zmiany dotychczasowego nastawienia. Celowo piszę ciut enigmatycznie, bo nie chcę nikomu zepsuć przyjemności z samodzielnego rozgryzienia zagadki.

Nie byłoby tej fabuły bez znakomicie dobranych aktorów, więc może słówko o nich. Russell Crowe jako dziennikarz Cal wygląda, jakby czas zatrzymał się dla niego na wysokości afery Watergate: długie włosy, cokolwiek chaotyczny strój, skłonność do ścinania proceduralnych zakrętów – a przede wszystkim napędzająca go pasja, pęd reportera do bombowej historii, chęć dotarcia do prawdy bez specjalnego przejmowania się kosztami (dla siebie i otoczenia). Wie, że w czasach blogów i Twittera jest skamieliną – ale ciągle wierzy, że nawet ogłupieni reklamami ludzie czują, gdy ktoś ich oszukuje. I on pisze dla tej garstki, której nie jest wszystko jedno.

Kongresmen Collins – w tej roli Ben Affleck – to młoda wschodząca gwiazda swojej partii. Przystojny, z piękną żoną u boku, ze szczerą pasją przewodniczy komisji badającej nadużycia w działalności kontrahentów Departamentu Obrony. Reprezentacyjny egzemplarz, ale wciąż ma jakieś ludzkie uczucia. Gdy znikają kamery jego życie nie jest już tak różowe, ale to osobna kwestia – i Affleck znakomicie pokazuje rosnącą siateczkę pęknięć na posągowym wizerunku.

Della, młoda dziennikarka pisząca w gazecie bloga, to dość nieoczekiwana asystentka Cala – dzieli ich wiek, doświadczenie, mentalność… Ale młoda naiwna pomalutku zaczyna rozumieć, w miarę rozwoju dziennikarskiego śledztwa, że primo, to nie jest zabawa w ploteczki relacjonowane z przytulnego biura na Manhattanie – i secundo, reguły pracy starych wyjadaczy sprawdzają się niezależnie od czasów, w których przyszło nam żyć. Nie rzucaj się na pierwszą plotkę z brzegu, weryfikuj źródła, nie odsłaniaj zbyt wcześnie kart – takie tam starocie.

Rola żony kongresmena, Anne, to taki samograj: pokrzywdzona kobieta, z godnością utrzymująca kamienny wyraz twarzy, podczas gdy wewnątrz buzują emocje. Ale Robin Wright Penn przykuwa uwagę przez cały czas – pozostałe osoby dramatu krzyczą, miotają się, biegną gdzieś… A ona patrzy chłodnym spojrzeniem niebieskich oczu i wygląda tak, że w momencie jej wejścia w kadr reszta świata zostaje tłem.

Helen Mirren grająca Cameron, naczelną gazety, to klasa sama w sobie – z jednej strony rzeczowość i rządy twardej ręki, z drugiej – niewybredne słownictwo, gdy Cal – gwiazda reporterskiego składu – kolejny raz wykazuje się niesubordynacją. I wspomniane już wyżej rozdarcie: Cameron rozumie, co to jest dobra historia i ma świadomość potencjału sprawy potrójnego morderstwa. Równocześnie jednak zaczyna być zmęczona: wie, że czasy się zmieniają, nowi dzicy właściciele chcą plotek, dementi i nie mają czasu na mozolne budowanie historii. Bohaterka stara się jak może stawiać opór tym zmianom, ale choć jest kobietą ze stali, i na niej zaczyna to odciskać piętno.

Choć “State of play” nie jest filmem z tych radosnych, wyszedłem z kina w niezłym nastroju. Jak to dobrze, że w zalewie odmóżdżonej papki o robotach z jednej strony i dramatycznych historii o tadżyckim pasterzu który zgubił trzewik z drugiej, jest jeszcze miejsce na takie filmy: inteligentny thriller, którego twórcy pamiętają o starej zasadzie – że najważniejsza jest opowiadana historia.

Trailer: http://www.stateofplaymovie.net/

Średnia ocena
(głosy: 0)

komentarze

Eeeee,

co ty chcesz od historii o tadżyckich pasterzach?
:)

A filmu oczywiście nie znam, więc nie pokłocę się.

A w tej dalekiej Holandii “Wojnę polsko-ruską” żeś chociaż ogladał?
:)

pzdr


@grześ

No gdzie miałem obejrzeć? Nie tracę nadziei że jak w sierpniu będę w Polsce to albo jeszcze gdzieś będzie szła, albo już będzie na dvd…


To zanim

obejrzysz zajrzyj do mej fascynującej notki na ten temat:), w sumie o “Wojnie polsko-ruskiej” fajny też tekst Major w Salonie napisał.


@grześ

Notkę czytałem, ale bez obejrzenia filmu uznałem, że nic mądrego do powiedzenia nie mam :) A notka Majora ciekawa, choć komentarze pod nią straszne. Czy w Polsce już nic się nie da powiedzieć publicznie powiedzieć, żeby ktoś w to nie wrzucił GW / PiS / RM?


Bananie,

ano fakt, ocenianie sztuki przez pryzmat “GW”, RM, lewaków i i prawaków mało sensowne jest i jałowe, ale komentatorów się nie wybiera:)

Mój ostatni tekst np. nie ma żadnych, o i co:)

ppzdr


@grześ

Wiem że się nie wybiera – mnie się po prostu przy takich okazjach przypomina stary kawał o facecie, którego seksuolog bada na konto erotomanii :) Jednym się wszystko kojarzy z gołą d…, innym z futbolem, jeszcze innym z Żydami – a sporej ilości z ludzi z PO/PiS. I to chyba jest nieuleczalne.

pozdro


Subskrybuj zawartość