Ja to mam szczęście

Wszyscy pisali ostatnio o stanie wojennym, a ja kompletnie nie miałem na to ochoty. Bo i po co? Ludzie z mojego przedziału wiekowego dzielą się na trzy grupy: najliczniejsi mają to w głębokim poważaniu bo trzeba wybrać przyszłość, troszkę mniej liczni uważają Jaruzelskiego za bohatera, który uratował Polskę przed Sowietami, a najmniej liczni – za kanalię, której miejsce jest przed sądem z paragrafu o zdradzie stanu (tak, wiem, że proces trwa, ale stawiam dolary przeciw orzechom, że skończy się jak z Kiszczakiem).

Podobnie jak z kwestią współpracy Wałęsy z SB, nie za bardzo mam o czym dyskutować ze zwolennikami tezy o Wallenrodzie w ciemnych okularach – żadne fakty ich nie przekonają, to już jest po prostu kwestia wiary. Autorytety twierdzą, że sprawa jest niejednoznaczna, konserwatyści opowiadają o legalności postępowania WRON – między Scyllą moralnego relatywizmu a Charybdą obłąkańczego legalizmu nie jest zbyt wygodnie.

Kiedy na polskie ulice wyjechały czołgi, miałem trzy lata – więc opowieścią o swoich przeżyciach też raczej nikogo nie zainteresuję, bo prawie nic nie pamiętam. Taki pech bycia w rocznikowym środku: ludzie starsi ode mnie o dekadę czy dwie mają jasny pogląd na sprawę, bo ich świat był dużo prostszy – my, młodzi zbuntowani przeciwko okropnej komunie kontra sługusy Imperium Zła (albo odwrotnie: bronimy legalnej władzy przeciwko opłacanym z Bonn lub Waszyngtonu warchołom – choć takich chyba było trochę mniej).

Z kolei dla osób urodzonych po stanie wojennym problem jest równie istotny jak trzecia wojna punicka – i tego im trochę zazdroszczę. Ja zdążyłem jeszcze emocjonować się jako nastoletni smarkacz debatą Wałęsy z Miodowiczem, tylko po to, by po 1989 zobaczyć jak bohaterowie i szuje zamieniają się maskami, zaczynają obściskiwać przed kamerami, a oficjalna wersja naszej historii to wielki różowy szyld z napisem „kochajmy się” – i wszystko tonie w bagienku odcieni szarości. Nie było bohaterów – nie, wróć, byli sami bohaterowie, po obu stronach barykady, i wszystko w ogóle poszło super. A ludzie, których nazwiska padają w linku poniżej?

http://pl.wikipedia.org/wiki/Ofiary_stanu_wojennego_w_Polsce_1981-1983

Ofiary okoliczności. To nie konkretni funkcjonariusze wprowadzający stan wojenny bili, topili i torturowali. To historia i logika procesu dziejowego.

Tego rodzaju przemyślenia kotłują mi się po głowie przy każdej grudniowej rocznicy, często w tonacji „dlaczego ja się nie urodziłem parę lat wcześniej albo później”. Byłbym albo ustawiony po którejś ze stron barykady, albo ważyłbym sobie cały temat lekce… A tak? Po co mi takie rozważania? Takie dylematy z nie mojej wojny? Co ja z tego mam?

No i ostatnio się dowiedziałem. Albo raczej: uświadomiłem sobie coś, co wiedziałem już od dawna.

Tak się jakoś złożyło, że większość moich znajomych w Holandii pracuje albo w finansach, albo w szeroko rozumianym IT. I nie jest specjalnie dziwne, że spotykając się czasem na piwie rozmawiamy o pracy – ze szczególnym uwzględnieniem sytuacji nie związanych bezpośrednio z biznesem, typu spotkania integracyjne. I wiecie co? Wyłania się z tych rozmów wspólny mianownik.

Primo, wszystkie odpowiednio duże firmy (czytaj: mogące takie bzdury wrzucić w koszta) organizują cyklicznie spotkania wszystkich pracowników. I wygląda to podobnie jak u mojego pracodawcy, to znaczy nad całą imprezą unosi się duch Wielkiego Brata. Ostatnim razem spęd mojej firmy odbywał się w centrum konferencyjnym, gdzie na wielkim monitorze wyświetlano projekcje pod hasłem „best place to work” i temu podobne. Na początek, żeby wprowadzić nas w odpowiedni nastrój, w kompletnej ciemności zabłysła nam twarz szefa (wszystkich szefów), który ze śmiertelną powagą opowiadał o tym, jak to pracujemy w najlepszej firmie na rynku i w ogóle jak szczęśliwy jest mogąc uczestniczyć w tak cudownym projekcie – ogólnie, zarysował przed nami wizję powszechnego szczęścia, dobrobytu, intelektualnej stymulacji i kwiatków w każdym wazonie.

Rozejrzałem się wokół, przekonany że to jakiś specyficzny dowcip (zwłaszcza że wiedziałem, że szef dzień wcześniej poleciał na wakacje na Karaiby) – ale nikt się nie śmiał i sporo ludzi wpatrywało się w ekran. Może nie aż z przejęciem, ale na pewno z zainteresowaniem. Potem kolejne prezentacje o tym, jacy jesteśmy wspaniali, jakie nowe usprawnienia wymyślił dla naszego dobra dział HR(coś jak kadrowa skrzyżowana z kaowcem)... Takich przykładów można wymienić sporo, ale wszystkie mają jedną cechę wspólną: testowano już te praktyki za głębokiej komuny.

Motywacyjne piosenki spod znaku „och jak mi dobrze, że tu pracuję”? Było. Spis wytycznych, jak powinien zachowywać się pracownik (na przykład zakaz publicznego krytykowania kolegów, bo to „negativism” albo rozmawiania o wysokości rocznej premii)? Było. Oficjalne dementowanie informacji przez szefostwo (w sytuacji, gdy każdy widzi sprzeczność między tym przekazem a rzeczywistością)? Było, oj było…

Secundo, kwestia wieku: ludzie młodsi ode mnie o pięć czy sześć lat – niezależnie od narodowości – już tego nie załapią. Nie widzą śmieszności napuszonych propagandowych rytuałów, które według mnie są w stanie zmotywować do lepszej pracy albo kogoś o umysłowej lotności krzesła (wierzącego w lejące się pustosłowie), albo osoby z niskim poczuciem własnej wartości, desperacko pragnące poczuć się elementem kolektywu. Z perspektywy cieszę się, że jako siedmiolatka zagoniono mnie na pochód pierwszomajowy – ten nieprzyjemny incydent zademonstrował mi dobitnie, na czym de facto polega marsz z tłumem ku czci świetlanych celów. Młodsze roczniki już ta wątpliwa przyjemność ominęła i nic ich nie chroni przed pokusą zostania dobrze opłacanym, ale jednak trybikiem.

Wielki Marsz, jak to pisał Kundera w „Nieznośnej lekkości bytu”, to podstawowe uzasadnienie istnienia lewicy – ciekawe, że w środowisku przez nią (teoretycznie) zwalczanym też znalazł rację bytu.

Tertio, z obserwacji własnej i rozmów ze znajomymi wnioskuję, że jeśli ktoś jest odporny na korporacyjny bełkot, to głównie ludzie urodzeni w krajach komunistycznych. Rosjanin, Chińczyk, Słowak czy Bułgar, z którymi pracuję – jeśli podczas przerwy na papierosa nadzieję się na któregoś z nich, wystarczy pół słowa i obaj wiemy, że z ulgą wyrwaliśmy się na balkon. Jest jeszcze jakieś życie na tej planecie: właśnie widzimy drugiego człowieka, który też się śmieje z napuszonej stylistyki przywodzącej na myśl czasy słusznie minione.

Ale jeśli rozmówcą będzie Amerykanin, Brytyjczyk albo (nie daj Boże) Francuz – o normalnej rozmowie można zapomnieć. Spora szansa, że usłyszę zupełnie poważne komentarze, jak to swoim niestosownym sarkazmem podważam „team spirit” (ciekawe, że ten argument bywa używany głównie do pacyfikacji opornych, rzadko do motywacji), powinienem myśleć pozytywnie, bo wszyscy powinniśmy mieć wspólny cel i maszerować w jednym kierunku. Naturalnie, ze śpiewem na ustach, idąc noga w nogę i przy akompaniamencie huku łopoczących sztandarów – ciśnie mi się zwykle na usta, ale tłumię tę uwagę... W końcu to nie wina Marsjanina, że czegoś na Ziemi nie pojmuje.

Zacząłem od cytatu w tytule, bo chciałem wskazać na jakiś pożytek płynący z urodzenia się w takim dziwnym momencie – za młody by zdążyć się aktywnie przeciwstawić komunie, za stary by machnąć na to ręką i postawić na zakurzonej półce od historii. I myślałem, że coś znalazłem – ale po namyśle stwierdziłem, że jednak nie. Bo tez i co mi daje ten krytyczny dystans? Nie byłoby łatwiej śpiewać ze wszystkimi, klaskać gdy wszyscy klaszczą i z pasją wierzyć w slogany powtarzane podczas „Big Brother Meeting”? Cóż z tego, że byłoby – jeśli się nie da.

Jak pisał Gabriel Laub, „myślenie psuje charakter”. Gdy się tak adwentowo zastanowię nad sobą, to sporo wyjaśnia.

Średnia ocena
(głosy: 0)

komentarze

Co prawda, ze mnie ..

cytaty nie było, ale potwierdzę.
Masz.


prawie rówieśnik

podpowiadam, ze błedne masz dane statystyczne. Ja w realu nie spotkalem jeszcze obrońcy Jaruzelskiego w moim wieku 30+, więc nie stawialbym tezy, że sa tacy liczni.
Zgadzam się, że większości generał zwisa kalafiorem.

Podoba mi się ta relacja korporacyjna.

Niedawno znajmoa asystentka prezesa opowiadała jak prezes się użalał, że córka zadaje się z jakimś sprzedawcą komórek. Chłopak zarabia 2 tysie. Przeciez to kwota uwłaczająca ludzkiej godności.
Tymczasem jej płaci 1600. A w firmie (16 osób) tylko jedna osoba zarabia powyżej 2 tysi. Za tydzień zakładowe spotkanie opłatkowe. Paranoja bożokorporacyjnej miłosci polączona ze wspólnym marszem. Bydlatko przemówi ludzkim glosem wręczając kopertowe premie na koniec roku.


Ciekawe to o korporacjach fragmenty,

zresztą w ogóle tekst ciekawy, co gorsza nie mam się czego przyczepić:(

Tak się zastanawiam tylko czy ten dystans to sprawa jednak aż pokolenia czy po prostu osobowości.

A i to co łatwiejsze niekoniecznie jest fajne, więc ja tam wolę widzieć śmieszność rytuałów, spędów i różnych owczych pędów nie tylko korporacyjnych.

I mieć dystans.

pzdr


Panie Konradzie!

Bardzo ładne. Może ma Pan do czynienia z niereprezentatywną próbą osób w pańskim wieku?

Pozdrawiam


@Igła

Nie do końca zrozumiałem, ale cieszę się że potwierdzasz tezę mimo braku cytaty :)


Bananie,

Tamten team spirit z grudnia różnił się zasadniczo od team spiritu opisywanego przez Ciebie. I jakoś nie mam najmniejszych wątpliwości, ze bardzo by Ci odpowiadał.

Pozdrowienia i gratulacje za tekst


@sajonara

“Ja w realu nie spotkalem jeszcze obrońcy Jaruzelskiego w moim wieku 30+, więc nie stawialbym tezy, że sa tacy liczni. “ – to inaczej: ale z proporcją (obojętni) > (obrońcy) > (krytycy) się zgadzasz?

“Paranoja bożokorporacyjnej miłosci polączona ze wspólnym marszem. Bydlatko przemówi ludzkim glosem wręczając kopertowe premie na koniec roku.” – wiesz, to jest jeden z nielicznych momentów, kiedy cieszy mnie poziom zlaicyzowania tego kraju (Holandii) – bo jakbym jeszcze na deser do opisanych klimatów dostał kicz pseudoświąteczny, to “going postal” byłoby dość kuszącą opcją.


@grześ

“co gorsza nie mam się czego przyczepić:(” – o ja wredny typ, nawet stylistycznie nie zostawiłem Ci żadnej furtki do krytyki :D

“ten dystans to sprawa jednak aż pokolenia czy po prostu osobowości.” – niewykluczone, sugerowano mi już kiedyś, że środowisko korporacyjne (a firma gdzie pracuję to 120 osób, więc kudy im do prawdziwego molocha) nie jest dla mnie…

“ja tam wolę widzieć śmieszność rytuałów, spędów i różnych owczych pędów nie tylko korporacyjnych.” – wiesz, ja nie wiem czy wolę: po prostu tak mam, że je widzę i nie potrafię inaczej – co nie zmienia faktu, że czasem samego mnie to męczy i widzę, że tym podążającym noga w nogę jest latwiej…

pozdro


@Jerzy Maciejowski

Ale w którą stronę jest to niereprezentatywne? Za dużo IT / finansów – czy przedział wiekowy specyficzny?

ukłony


@merlot

“Tamten team spirit z grudnia różnił się zasadniczo od team spiritu opisywanego przez Ciebie” – mam nadzieję: smutno byłoby, gdyby i tamto było wymyśloną i sztucznie sterowaną ściemą.

“I jakoś nie mam najmniejszych wątpliwości, ze bardzo by Ci odpowiadał. “ – tak, bo mimo całego sarkazmu i dystansu fajnie byłoby poczuć się częścia wspólnoty. ale dlatego że sam chcę, a nie dlatego że tak jest modnie / wypada / szef goni.

pozdro


Panie Konradzie!

Banan

Ale w którą stronę jest to niereprezentatywne? Za dużo IT / finansów – czy przedział wiekowy specyficzny?

ukłony

Myślę, że obraca Pan się w towarzystwie zdecydowanie zbyt pro prlowskim. Z moich doświadczeń wynika, że jeśli już ktoś z młodych angażuje się w tę kwestię, to raczej przeciwko ówczesnej władzy. Głosy popierające Wojciecha Jaruzelskiego to raczej niezorientowani, którym głupio się przyznać, że nie mają pojęcia, co odpowiedzieć.

Pozdrawiam


@Jerzy Maciejowski

Czy ja wiem… Przeciw komunizmowi, tak pryncypialnie, to oni owszem są – tylko jak przychodzi do szczegółów, to wylewa się z nich relatywizm spod znaku GW. Więc ja bym tego nie określał jako pro-PRL – raczej luki w edukacji i akceptowanie gotowej papki, którą ktoś podsunął w miejsce własnych przemyśleń. Nie bez kozery dałem analogię ze sprawą Wałęsy – to nie jest wnioskowanie z faktów, to jest wiara…


Banan

korporacja to zachowania których człowiek nie rozumie, a po kilku latach zaczyna mu to zwisać tak mocno że nie pamięta o zebraniach oraz wyjazdach na których jest robiony “team building”

brak tego ostatniego w Twoim tekście mnie zmartwił :))

prezes,traktor,redaktor


@max

“brak tego ostatniego w Twoim tekście mnie zmartwił :))” – bo od “team buildingu”, czyli w tłumaczeniu na polski “chlania do upadłego na koszt firmy” znacznie łatwiej się wykpić niż od pogadanek, więc jest to mniej uciążliwe…


Subskrybuj zawartość