FFWW: To nie jest kraj dla starych ludzi

Tak zasadniczo to nie przepadam za braćmi Coen, więc szedłem na “To nie jest kraj dla starych ludzi” z dość mieszanymi uczuciami – po stronie plusów dodatnich była głównie obsada (z Tommy Lee Jonesem na czele) i westernowy klimat charakteryzujący trailer. W dodatku poprzedniego dnia świętowaliśmy urodziny kumpla i “syndrom dnia następnego” potęgował moją skłonność do marudzenia. No, ale koniec końców dotarłem do kina i zaczął się film.

Wzgórze na skraju pustkowia, ludzkie sylwetki i głos szeryfa Bella (Tommy Lee Jones) opowiadającego o tradycji w jego rodzinie: dziadek, ojciec i on sam byli szeryfami. Ale świat się zmienia: z przytoczonej historii czternastoletniego degenerata, którego szeryf Bell posłał na krzesło elektryczne, wyłania się obraz absurdalnego zła. Zła, które nie wynika z czyichś zranionych uczuć, żądzy zysku czy chęci odwetu… Ono po prostu jest.

Kiedyś świat był lepszy: też popełniano zbrodnie, ale takie, które da się ogarnąć rozumem twardego szeryfa z pogranicza. Brzmi to trochę jak nostalgiczne marudzenie elokwentnego starszego pana u progu emerytury, prawda? Nic bardziej błędnego.

Myśliwy Llewelyn Moss (grany przez Josha Brolina) włócząc się przez pustynię znajduje kilka rozwalonych samochodów, sporo podziurawionych ludzi, walizkę dolarów i dużą porcję heroiny. Ewidentnie miało dojść do transakcji, ale coś poszło nie tak. Rozmawia chwilę z jedynym uczestnikiem zajścia, który przeżył, zabiera pieniądze i wraca do domu. W nocy ma atak wyrzutów sumienia, więc wraca na pustynię żeby przynieść cierpiącemu Meksykaninowi wody. Jak to mówią starzy mądrzy ludzie, żaden dobry uczynek nie pozostaje bez kary – i tak też dzieje się tutaj. Gdy Moss niesie wodę do samochodu konającego, nagle pojawia się towarzystwo nieprzychylnie nastawione do intruza: szefowie kartelu wysłali ludzi w celu odzyskania łupu. I od tego momentu myśliwy Moss staje się zwierzyną.

Gangsterska wierchuszka wysyła zawodowego zabójcę Antona Chigurha w celu odzyskania narkotyków i pieniędzy (absolutnie rewelacyjny Javier Bardem, w pełni zasłużenie nagrodzony Oscarem). Chłop jak dąb, kretyńska grzywka, nieludzko zimne oczy, głos monotonny jak komunikat o stanie dróg krajowych – i dziwaczna broń w ręce… Od czasu Hannibala Lectera nie było w kinie tak przerażającego psychopaty – bohater grany przez Hopkinsa przejawiał czasem jakieś ludzkie cechy: czarny humor, gniew, ironię, złość. A tutaj nic: emocjonalna pustka, ludzie mordowani wręcz od niechcenia przy okazji najmniejszej przeszkody i co najstraszniejsze: właściwie nie wiadomo dlaczego Chigurh jest właśnie taki. W pewnym momencie dwóch bohaterów rozmawia na jego temat:

- Jak bardzo niebezpieczny jest ten facet? – W porównaniu z czym? Z epidemią dżumy?

I to wcale nie jest przesada. Tak wygląda zawiązanie akcji: zwykły człowiek, który przywłaszczył sobie kasę gangsterów i teraz ucieka jak ścigane zwierzę. Psychopatyczny morderca na jego tropie, upostaciowione zło bez ludzkich cech. I stary szeryf, który podąża krwawym śladem próbując zatrzymać serię zbrodni – a równocześnie zrozumieć zmieniający się, za szybko jak dla niego, świat.

Fabuła jest dosyć liniowa – Moss ucieka, Chigurh go goni, szeryf Bell próbuje dopasować kawałki układanki do siebie (jego dialogi z tępawym zastępcą to perełki czarnego humoru)... Ale też i nie o nagłe zwroty akcji tu idzie, bo pościg jest okazją do refleksji na temat wolnej woli, przypadku i ludzi postawionych w ekstremalnej sytuacji. Kibicujemy Mossowi, choć przecież wplątał się w kabałę na własne życzenie: czy ktoś mu kazał zabierać pieniądze? Czujemy lęk przed Chigurhem, bo jego nieuchronna obecność ma w sobie coś ze złowrogiego zjawiska przyrodniczego: jeden z widzianych przeze mnie plakatów do filmu miał wielki napis “You can’t stop what’s coming”. I razem z szeryfem Bellem próbujemy zrozumieć “dlaczego? co się takiego stało, że świat po prostu oszalał?”. Powracam do motywu trzech postaci, bo lwia część filmu właściwie jest o nich – choć z udziałem sporej ilości statystów, którzy potrafią zapaść w pamięć (znakomity epizod Woody Harrelsona jako aroganckiego Wellsa).

To nie jest film na walentynkową randkę albo relaksujący piątkowy wieczór po ciężkim tygodniu: przytłaczająca atmosfera, mistrzowsko wykorzystane krajobrazy – od pustyni, poprzez dzikie rzeki pogranicza, po rozgrywający się w mieście finał, do tego ascetyczny podkład dźwiękowy… To wszystko zostaje z widzem i nie pozwala łatwo zapomnieć o obejrzanym przed chwilą dramacie na trzech aktorów.

Z prostego zawiązania akcji bracia Coen konstruują moralitet o roli dobra, zła i ślepego trafu w naszym życiu, wciągający od pierwszej sceny i zmuszający do śledzenia akcji z zapartym tchem – choć nietrudno poczuć już w połowie, jak się to wszystko skończy. Po części z racji westernowej stylistyki, przychodzi mi tu na myśl “Bez przebaczenia”: tam mieliśmy opowieść o człowieku, który próbuje uciec od swojej przeszłości – bezskutecznie, bo jego prawdziwa natura dochodzi w końcu do głosu, unieważniając jego próby poprawy. Tutaj upostaciowione, pozbawione ludzkich cech zło wisi jak fatum nad zwykłym człowiekiem, który zrobił jeden błąd. W którymś momencie pada w filmie zdanie “You can run, but you can’t hide”...

Mówili Wam, że western umarł? To nieprawda. Póki ludzie będą chcieli jak skupić jak w soczewce dramaty wyrastające z prostych w sumie sytuacji, póty pogranicze USA i Meksyku będzie do takich rozważań idealną scenografią.

I tylko jedno mnie martwi: wybieram się na “Miłość w czasach zarazy” i boję się, że zamiast romantycznego Florentino, będę widział koszmarną grzywkę Chigurha. Z drugiej strony, Anthony Hopkins nie wpadł w szufladkę z napisem “Hannibal Lecter” – więc jest nadzieja, że Javier Bardem też sobie poradzi.

Trailer: http://www.apple.com/trailers/miramax/nocountryforoldmen/trailer/

Średnia ocena
(głosy: 0)

komentarze

obejrzałem ten film już ze cztery razy

jest świetny. Bardem jest genialny, ale czy budzi przerażenie? nie wiem. mi sie wydaje, ze ten film trzeba oglądać z lekkim dystansem. jest tu cała masa odwołań do historii kina i mitologii ameryki. zresztą tak było i w innych filmach Coenów (“Bracie gdzie jesteś” chociażby).

i pewnie długo uważałbym, że to najlepszy film ostatnich lat jaki widziałem gdybym przedwczoraj nie obejrzał “Aż poleje się krew”, chyba najlepszy film jaki widziałem, najbardziej działający na emocje. Daniel Day Lewis stworzył kreację mistrzowską w 100%.

“Lekáme se cholery a přece je alkohol mnohem horší metlou než cholera.”
..::Honoré de Balzac::..


Szanowny Panie B144

Doskonala recenzja (idzie mi o formę i język). Gratuluję i pozdrawiam serdecznie


@Docent Stopczyk

No nie mogę się wypowiedzieć, bo na “There will be blood” dopiero jutro idę... Ale recenzja też będzie :)


Chigurh

Sęk w tym, że to, co o nim piszesz nijak ma się do jego działania.
To, że ma szmergla, to my wiemy, ale od postaci granej przez Harrelsona.
Tak więc musimy przyjąć na wiarę opinię o kolesiu.

A sam film?
Taki sobieeeeeee…
Bardziej działał na mnie “American Gangster”.

Pogadamy, jak obejrzysz “Aż poleje się krew”.

Human Bazooka


@Mad Dog

No ale wlasnie o to chodzi: nie wiemy, czemu jest taki, jaki jest – a samo wytlumaczenie o szmerglu traci latwizna. I dlatego gosc jest bardziej przerazajacy od Lectera.

A “American Gangster” dobry, ale to jednak nie ten poziom co “Training Day” – tak Washington jako bandzior byl po prostu nie do pobicia, bo wyszedl ze swojej szufladki. Aktorsko, to AG stoi bardziej Russellem C.


KB

Zgoda, AG to nie to samo, co TD.
Aby nie rozbijać wątku to powiem tylko, że w AG nie pasowała mi końcówka. Jakby z innego filmu.

Human Bazooka


@Mad Dog

Oj tak…


American Gangster

jest świetny. proponuję trochę zagłębić się w realia tamtych czasów i potem obejrzeć ten film jeszcze raz.

>Mad

taki sobie? jak dla mnie Coenowie nie zrobili filmu na miarę “Bartona Finka”, ale “No country…” jest jednym z ich najlepszych filmów.

“Aż poleje się krew” ... kurcze ciągle mi ten film siedzi w głowie. rola Day Lewisa jest naprawdę wybitna. to już klasyka. chciałbym coś napisać ale nie wiem jak zebrać myśli. dziś sobie jeszcze raz obejrzę

“Lekáme se cholery a přece je alkohol mnohem horší metlou než cholera.”
..::Honoré de Balzac::..


Docencie

No niestety…
Dla mnie takie sobie…
Ale może to dla tego, że zbyt wiele oczekiwałem?
Cholera wie.

Human Bazooka


ano cholera

wie …

nastawienie jest ważne … ja nieopatrznie naczytałem się recenzji “Aż poleje się krew” i teraz wiem że krytycy to se mogą swoją krytyką pokój wytapetować :)

“Lekáme se cholery a přece je alkohol mnohem horší metlou než cholera.”
..::Honoré de Balzac::..


Subskrybuj zawartość