Deszczowa piosenka

W zeszły piątek nad Amsterdamem, jak to często w tym mieście bywa, oberwała się chmura. Wróciłem z roboty, trzeba było jeszcze zakupy zrobić a i głodny cokolwiek byłem – postanowiłem się mimo wszystko ruszyć. Jak już wystawiłem nos za próg, włączył mi się łazik i zamiast do najbliższego, wybrałem się do spożywczego parę przystanków dalej. Po drodze zgłodniałem już na dobre i nie oparłem się apetycznym zapachom dochodzącym zza drzwi tureckiej knajpy.

Traf chciał, że byłem jedynym gościem, a śniady szef interesu najwyraźniej był w nastroju na rozmowę. Od słowa do słowa, skąd jestem, że świetnie mówię po angielsku (bo Polacy mają jakoby problemy z tym językiem), i ogólnie co-tam-panie-w-polityce.

Tu dygresja: nie znam niestety arabskiego, więc nie wiem jak jest z poziomem bluzgów w arabskich rozmowach (panie Mirku, może Pan się wypowie?) – ale jak przejdą na angielski, stężenie słowa “fuck” na minutę rozmowy osiąga wyżyny znane mi głównie z filmów Quentina Tarantino. Ten piękny wyraz funkcjonuje jako ekspresja większości negatywnych emocji (“this is fucked up”, “fuckin’ people”) – ale jeśli, nie daj Boże, rozmowa zejdzie na temat meandrów bliskowschodniej polityki, “fuck” zaczyna pełnić rolę przecinka. Zetknąłem się kiedyś z teorią, że Arabowie nie klną tak strasznie po arabsku, ale nadrabiają to w obcych językach, bo Allah nie zna angielskiego (obejrzyjcie występy Aarona Kadera). Kto wie, może coś jest na rzeczy?

W każdym razie Ali wyłożył mi całą swoją teorię dotyczącą tego, jak to mieszka od trzydziestu z okładem lat w Holandii, żył tu sobie prowadząc karmodajnię jak pączek w maśle, ale odkąd prezydentem USA został “this Bush guy”, wszystko zaczęło się walić – bo “goverment decided to fuck the people and take their money”. Lekko porażony tym stwierdzeniem nie próbowałem nawet pytać, co ma Bush do polityki podatkowej Królestwa Niderlandów. Przy okazji, dobrze się stało że rozmawialiśmy po angielsku – zmuszony do posługiwania się trzecim (po arabskim i holenderskim) znaym mu językiem, którym w dodatku władał średnio, mój obiadowy dobroczyńca skupiał się na co istotniejszych punktach swojej życiowej filozofii. A było czego posłuchać.

Dowiedziałem się, na przykład, że podstawą w stosunkach z innymi ludźmi jest uczciwość (“I’m honest with you, you are Christian, you very good friend”). I nawet jakbym był Żydem to też byłbym “very good friend” – zafascynowany potokiem słów, słuchałem oniemiały i starałem się nie przerywać (na przykład pytaniami o trwający raptem dwadzieścia parę lat trwały pokój między Izraelem i Egiptem).

Z jednej strony śmieszyła mnie chwilami ta gorliwość w demonstrowaniu dobrej woli pod adresem wszelkich uczciwych ludzi, niezależnie od wyznania – ale z drugiej, taka serdeczność jest miłą odmianą od częstej u Holendrów obojętności. Po drugiej stronie ulicy mieści się parę biur i podobnych wynalazków i wystarczy przejść przez jezdnię żeby znaleźć się w nieco innym świecie. Możesz robić co chcesz, pod warunkiem, że nie przestanie być “gezellig” – to jest słowo-klucz na holenderski styl życiu, coś na kształ “ciepło, jasno i muchy nie gryzą”. Ale o tym innym razem.

Wracając do “coś dzieje się znów na Bliskim Wschodzie”: to wszystko wina Ameryki i jej przybocznych! Kanady, Australii, Polski – “how you feel, if I come to Poland and start shooting people?” Powiedziałem, że średnio bym się czuł – co trochę spacyfikowało bojowy nastrój potomka Ramzesa. O Iraku, usłyszałem o dwustu ludziach zabitych w wybuchu bomby pod meczetem. Ale przecież to nie Polacy ją podłożyli… Nie, Ali na to, ale obaliliście Sadddama. A “in country like Iraq, only strong government keep things together”!

Zdarzało mi się słyszeć podobny argument odnośnie krajów byłej Jugosławii i z punktu widzenia sąsiadów takiego kraju, ma to pewną logikę. Ale jak długo można trzymać stare waśnie w lodówce? W nieskończoność, licząc że same znikną? Próbowałem troszkę zaburzyć potoczysty strumień świadomości Alego wspominając o Kurdach, ale moje słowa zostały zignorowane. Widać nie pasowałem do tezy. Wspomniałem, że według mojego rozmówcy talibowie nie byli niczemu winni? Po prostu, jak każdy normalny rząd, bronili się przed obcą agresją. Jak pisał Suworow, wojny obronne toczy się na terytorium przeciwnika – ta lekcja sowieckich sztabowców dotarła też na Bliski Wschód, nie darmo posyłano tam “doradców”. W szczególności, podczas np. wojny Yom Kippur – do Egiptu.

Czując nieco grząski grunt, próbowałem skierować rozmowę na nieco bezpieczniejsze tory pt. Egipt. Tu z kolei dowiedziałem się niepochlebnych rzeczy o matce prezydenta Hosni Mubaraka, korupcji w rodzinie tegoż i ogólnie opresyjnym systemie rządów w Egipcie. Ale, mówię nieśmiało, przed chwilą przecież chwaliłeś zamordyzm Saddama? Na co Ali oburzony: no tak, bo wy wszyscy Europejczycy myślicie że cały świat arabski jest taki sam! My jesteśmy inni niż Irak, my potrzebujemy demokracji! “People need say what they think!” A Bractwo Muzułmańskie (oryginalnie egipski wkład do jihad niesionego niewiernym w sposób pokojowy lub też niekoniecznie)? “You know my friend”, Ali na to, jest mnóstwo ludzi którzy chcą robić coś innego niż kazał Prorok – i zasłaniają się Bractwem. Ale żeby być w Bractwie musisz “live by the Koran, not hurt the innocent, this is against God!”, a oni się tylko podszywają...

Wyszedłem z knajpy zapłaciwszy i maszerując przez wznowioną ulewę, zacząłem się zastanawiać. Traktujemy demokrację i prawa człowieka w rozumieniu “po-Rewolucji-Francuskiej” i jesteśmy przekonani, że inni pragną tego samego. Ale czy my tych ludzi chociaż trochę rozumiemy? Są takimi samymi homo sapiens, ale w ich głowach jest inny świat: taki, gdzie to my jesteśmy agresorami, talibowie to działający w samoobronie normalny rząd, a Mubarak jest parszywym dyktatorem a nie zaporą przeciw islamistom.

Czułbym się lepiej wiedząc, że “powers that be” myślą o tym wysyłając naszych żołnierzy do Czadu: zwłaszcza, że nie ma tam – w przeciwieństwie do Iraku – do ubicia interesu, na którym możemy dać się sojusznikom wyślizgać.

Byłoby mi lepiej – ale chyba nie będzie.

Średnia ocena
(głosy: 0)

komentarze

Ciekawy,

dobrze się czyta…
Pzdr


To nie jest problem

czy nasi pojadą czy nie do Czadu albo gdzie indziej.
Przeważnie kończy się ( taka wyprawa ) zamrożeniem patologii a nie rozwiązaniem problemu.
Białe wojsko wyjeżdża a miejscowi znowu wyciągają maczety.
Igła


@Igła

Dokladnie o to mi chodzi z tymi roznicami: skoro wyciagna maczety sowieso, to moze trzeba sie zastanowic zanim kolejny raz pojedziemy cos / kogos stabilizowac?


Gdzie tkwi problem.

Nie jest ważne czy oni potem wyciągną maczety czy nie. Ważne jest czy organizator interwencji wie co zrobić po ustabilizowaniu sytuacji.

Gdy Amerykanie zaatakowali Irak popierałem to rozwiązanie. Natomiast gdy przegrywają pokój, to uważam, że należy zacząć chodzić własnymi ścieżkami.

Pozdrawiam


Subskrybuj zawartość