Fajny film wczoraj widziałem

Zmęczony tygodniem, wybrałem się wreszcie w zeszły weekend do kina. Gdy dotarłem na miejsce, większość filmów już trwała i zostały mi do wyboru “Charlie Wilson’s War” lub powrót do domu. Czemu nie, pomyślałem sobie – trailer zapowiada się zabawnie, ciekawy temat, dobra obsada i Mike Nichols za kamerą...

I wiecie co? Dawno się tak dobrze nie bawiłem.

Na początku poznajemy Charliego: jest rok 1990, Imperium Zła właśnie zdechło (a przynajmniej wszyscy w to wierzymy), a cywil i kongresmen Charles Wilson właśnie odbiera odznaczenie “honoured colleague” (normalnie zarezerwowane dla wojskowych) w uznaniu jego wkładu w pokonanie Sowietów w Afganistanie. Cięcie – cofamy się dekadę wcześniej. Charlie Wilson siedzi w jacuzzi z trzema cycatymi blondynami, szemranym producentem filmowym i tacą używek (w płynie i proszku) na brzegu. Inteligentny facet z kryzysem wieku średniego, który nie bardzo wie, co zrobić ze swoim życiem. Szuka celu – i ten, jak to zwykle bywa, pojawia się w dość nieoczekiwany sposób.

Uwagę Wilsona przykuwa w trakcie imprezy serwis informacyjny w telewizji, gdzie pokazywany jest właśnie materiał o zdeterminowanych Afgańczykach. Są gotowi walczyć z Sowietami – ale nie mają broni. A tak się szczęśliwie składa, że specjalna komisja Kongresu, gdzie zasiada nasz bohater, łączy się z działalnością CIA, Pentagonu i Departamentu Stanu…

Na scenę wkracza pełna pasji rycząca czterdziestka z Teksasu – radykalnie prawicowa Joanne Harring, grana przez Julię Roberts. Jest jedną z najbogatszych Amerykanek, zna wszystkich ważnych ludzi, jest honorowym konsulem Pakistanu – i bardzo nie lubi czerwonych. Oczywiście między Charliem a nią iskrzy od pierwszej sceny – ale ta chemia jest w wykonaniu Roberts i Hanksa przekonująca.

Czy kogoś jeszcze brakuje? Tak, Gusta Avrakotosa (Philip Seymour Hoffman) – agenta CIA odsuniętego od awansu za niepewne pochodzenie (ojciec był greckim sklepikarzem), który zostaje posłany w odstawkę do “Afgan desk”. I kiedy poruszony reportażem o losie afgańskich bojowników Wilson domaga się kontaktu z CIA, właśnie ten palący jak smok, cyniczny wąsacz będzie przekuwał szczytną wizję w rzeczywistość, tworząc dość egzotyczny sojusz na rzecz dostarczenia broni “potrzebującym”.

Bardzo mocną stroną filmu są dialogi: na przykład wtedy, gdy postać grana przez Julię Roberts warczy “she doesn’t like me, she’s a liberal”. Hanks: “I’m a liberal too”. Roberts (łapiąc go za pośladek): “not where it counts”.

Albo w scenie wymiany zdań z zachowawczym biurokratą, kierującym rezydenturą CIA na Afganistan: na uwagę tamtego “a sudden influx of modern weaponry into Afganistan would draw attention”, nasz bohater odpala “Draw attention? What do you mean, draw attention? This is the Cold
War, everyone knows about it!”

Dobra, wystarczy tych cytatów – bo zepsuję Wam całą przyjemność z oglądania.

Co ciekawe, jest to jeden z nielicznych znanych mi filmów – poza satyrycznymi na poły produkcjami typu “Czerwony świt” – gdzie Sowieci pokazani są bez krztyny sympatii, za to w stylistyce zarezerwowanej do tej pory dla nazistów. Z jednej strony, jest to miły kontrast wobec wszystkich bredni o straszliwym senatorze McCarthy prześladującym niewinnych lewicowych idealistów. Z drugiej – reżyser uniknął popadania w patos a’la “Szeregowiec Ryan” (polecam scenę, gdy Avrakatos opowiada swoją historyjkę o mistrzu zen). Szacunek, panie Nichols.

Fabułę streszczam tu dość obficie, bo umówmy się: wszyscy w miarę edukowani ludzie wiedzą, jak się skończyła interwencja Sowietów w Afganistanie (a ci, którzy nie wiedzą, pewnie głosują na LiD i nie czytają tego tekstu), a tego filmu nie ogląda się dla nieoczekiwanego finału na miarę “Tajemnic Los Angeles”. Mimo dużej ilości fajerwerków i widoczków typu “sielskie krajobrazy a w dole nędza”, jest tu posmak sztuki teatralnej: kluczową rolę we wciąganiu nas w przedstawianą na ekranie historię odgrywają dialogi i twarze bohaterów. Nie jest to, broń Boże, Bergman – ale Tom Hanks przechodzący płynnie od pełnej entuzjazmu pasji do miny skarconego dzieciaka, to prawdziwa uczta dla oka. Podobnie P. S. Hoffman: swoją oszczędną grą potrafi szybko wzbudzić sympatię dla swojego szorstkiego bohatera i jego prywatnej krucjaty przeciw bucom świata tego – niezależnie od sztandaru, za którym się kryją.

Ten dobry i dynamiczny film ma proste, ale pozostające w pamięci zakończenie. Wyraz twarzy Hanksa podczas ostatniego z pokazanych w filmie posiedzeń komisji ds. finansów, gdy prosi o milion dolarów na szkoły w Kabulu, a decydent-rozmówca odpala “who the fuck cares about schools in Pakistan”... To mówi więcej, niż pięć stron łopatologicznej dydaktyki w stylu Jerzego H. albo Stevena S. “We fucked up the end game” – ta prosta prawda o polityce USA wobec Afganistanu dotarła po 11 września chyba do wszystkich. Szkoda, że nie wcześniej.

Napisy końcowe, muzyka i już. Obejrzyjcie ten film: rzadko kiedy z Hollywood wychodzi inteligentna satyra polityczna, podlana wiadrem sarkazmu i prowokująca do myślenia. Naprawdę warto.

Trailer: http://www.charliewilsonswar.net/

Średnia ocena
(głosy: 0)

komentarze

idę zatem

:-)


banan144

Zachecajaca i przekonujaco napisane. Tak trzymaj.Czekam na kolejna recenzje.
Pozdrawiam.


re: Fajny film wczoraj widziałem

zostałam przekonująco zachęcona


Zgadza się

Dawno nie było tak fajnie zrobionego film na tak ciężkawy temat.
Dialogi- rewelacja!

Ale wiesz, dla mnie najwazniejszy był końcowy dialog Charliego z Avrakotosem, gdy ten mówi, co zrobić, by wygrać Afganistan.

Gdy zestawić to z tym, co dzieje się tam teraz, mamy powtórkę z rozrywki.

A dodając do tego Irak, Afrykę- widać, że to systemowe działania USA.

Human Bazooka


Subskrybuj zawartość