Taka jedna Wigilia

Tak mi się melancholijnie zrobiło i przypomniała mi się jedna Wigilia, bardzo dawno temu, w roku 81.
Pamiętam ją jak dziś…może dlatego, bo wtedy nagle musiałam stać się bardzo dorosłą, mimo 16 lat.
Wiadomo, początek Stanu Wojennego, więc dla wszystkich ta wieczerza Wigilijna miała wielkie znaczenie, a to moje wspomnienia.

Byłam wtedy po bardzo groźnej chorobie, przebytej z powikłaniami-w domu, ojciec już był bardzo chory (w 82 we wrześniu zmarł), moja mama też osoba dość chorowita, no i brat, w Warszawie na Wojskowej Akademii Technicznej i żadnej od niego wiadomości.

Od rana zwykła krzątanina, choinka ubrana, ale nie jak co roku „prawdziwa”, ale plastikowa-tata w tym roku nie był wstanie przynieść żywej.
Mama szykuje od rana kolację, pachnie „kwiczołem” i kompotem z suszu, ja biegam po sklepach, by zakupić chleb, jakieś sprawunki o których się zapomniało.
Tata leży, ciężko mu się poruszać, mama w kuchni ociera ukradkiem łzy, bo żadnej od Jarka(mojego brata) wiadomości, ojciec próbuje coś wyczytać z podawanych wiadomości w TV i radio, denerwują się, widzę to w ich twarzach…ale nic nie mówią, więc i ja milczę.
Idę jeszcze raz do „piekarni”, bo chleba nie było, przed sklepem ogromna kolejka, a nadal świeci pustkami, podobno będzie pieczywo około 16.00, wracam do domu, bo nie ma sensu tak długo stać pod sklepem, ale zapobiegliwie zamawiam sobie kolejkę, między dwoma znajomymi kobietami.
Pomagam mamie, obieram warzywa do rosołu z ryby(to u nas tradycyjna zupa na Wigilii), bo „kwiczoł”, czyli barszcz jest podawany w filiżankach do ryby.
Ścieram korzeń chrzanu-łzy płyną mi strużką, ale przynajmniej nikt nie widzi, że i ja się denerwuje i boję.
Mama się pyta, czy w tym roku zrobić kluski z makiem, bo dla nas trzech, czy się opłacił, wzruszam ramionami…chyba jest mi obojętne, choć uwielbiam ten deser wigilijny.
Patrzę na zegarek, jest po drugiej, chciałabym już iść po ten chleb, może przywiozą wcześniej, a mama mówi, że jak już idę, to mam wejść do babci i zanieść makowce, bo moja mama zawsze piekła je dla całej rodziny.
Pakuję pełną torbę tych makowców i najpierw do babci… babcia od drzwi mi się pyta, czy była jakaś wiadomość od Jarka, wzruszam ramionami i kręcę głową.
Babcia, że na pewno będzie jaka wiadomość po świętach, przecież studentów nie wyślą na ludzi, nawet wojskowych studentów.
Też widzę w jej oczach łzy (wszyscy dokoła bardzo się martwią o brata), wujek Kaziu z pokoju woła, bym przyszła, bo chce się coś mi spytać…wchodzę, wuj od drzwi się pyta, jak mama z tatą, jak się trzymają, kiwam głową że w porządku, ale nic nie jest w porządku.

Ubieram kurtkę i mówię, że muszę iść postać przed piekarnią, bo mam zamówioną kolejkę, a chleba od rana nie było.
Babcia, że Maryla-moja ciocia też stoi, więc pędzę już pod sklep…pod nogami skrzypi śnieg, robi się już szarówka.
Dochodzę do piekarni, a tam przywieźli już dwa kosze chleba, ludzie się denerwują i dopytują, czy dowiozą więcej, bo te dwadzieścia chlebów, nawet na początek kolejki nie starczy, dostawcy uspokajają, że za chwilę przywiozą więcej, widzę moją ciotkę, na samym początku ogonka, kiwa mi ręką, więc podchodzę.
Informuję, że wzięła już dla mnie chleb, ale mam się z nią jeszcze wrócić do babci, bo zrobiła dla nas sałatkę jarzynową, to ją zaraz zabiorę.
Idziemy więc razem, ciotka też się pyta o Jarka, o to jak tata się czuję…a mróz pod butami skrzypi coraz bardziej, szczypie mi policzki, czuję się, jakbym miała sto lat.
Robi się już zupełnie ciemno, nieliczne latarnie które mijamy rozświetlają najbardziej ponurą gwiazdkę i…to, że znów pada śnieg.

Gdy dochodzimy do domu babci, wchodzę tylko na moment by wziąć tą sałatkę i iść wreszcie do domu, nawet nie zdejmuję kurtki, na odchodnym wszystkim życzę „wesołych”świąt i idę.

Mróz się wzmaga, próbuję jedną ręką(tą z siatką z chlebem) lepiej owinąć sobie szyję i policzki szalikiem, bo w drugiej mam sałatkę na półmisku.
Dochodzę do ul. Piaskowej, więc już tylko kawałek…nagle słyszę STAĆ!
Zatrzymuję się, ręka mi mdleje, bo nieść przez całą drogę coś na wyciągniętej dłoni jest męczące.
Podchodzi do mnie trzech ZOMOwców.
-DOKUMENTY
-NIE MAM
-JAK TO NIE MAM?-zgryźliwie przedrzeźnia jeden z nich
-NORMALNIE, NIE MAM, NIE POSIADAM TAKOWYCH
-JAK TO, TO ZNACZY ŻE OBYWATELKI NIE MA?
Wiecie jak ja się wtedy bałam, mimo tego mrozu, byłam cała spocona ze strachu, ale nie chciałam im pokazać, że się boję.
-JA JESTEM, TYLKO DOKUMENTÓW NIE MAM
-NO TO ZATRZYMAMY DO IDENTYFIKACJI
-?
-A CO MA OBYWATELKA W TORBIE?
-CHLEB… I OCZYWIŚCIE MACIE PRWO MNIE ZAMKNĄĆ, WIĘC TYLKO PROSZĘ ODNIEŚCIE TEN CHLEB I SAŁATKĘ DO MOJEGO DOMU, TU PODAŁAM ADRES I POWIEDZCIE, ŻE JESTEM ZATRZYMANA Z POWODU NIE POSIADANIA DOKUMENTÓW.
Mówiłam to jednym tchem, fakt, że najbardziej martwiłam się o rodziców, nie o siebie i że przy Wigilijnym stole nie będzie ani mnie, ani brata.
Nagle jeden z ZOMOwców roześmiał się i wtedy poczułam od nich woń alkoholu, robili sobie ze mnie żarty, a ja tu się pociłam, ręka z sałatką mi całkiem zdrętwiała od zimna i wysiłku.
-NO TO CO, ARESZTUJECIE, CZY NIE, BO TAM U MNIE ZACZYNA SIĘ WIGILIA?
-O FRANEK, ZOBACZ JAKA HARDA. IDŹ GÓWNIARO I ŻEBYM CIĘ WIĘCEJ BEZ DOKUMENTÓW NIE ZŁAPAŁ.
Nie czekałam na zmianę decyzji pijanych ZOMOwców, pędziłam do domu.
Weszłam, wreszcie na stole postawiłam tą nieszczęsną sałatkę, a mama od drzwi pyta mi się co tak długo, opowiedziałam co mi się przydarzyło, mama usiadła ciężko na taborecie i powiedziała, „co oni z nas robią”, więcej nic.
Potem już była Wigilia, smutna, przeplatana płaczem przy opłatku…potem długo w noc wciąż czekaliśmy wpatrują się w drzwi…ale gość oczekiwany nie przyszedł.
Brat pierwszy raz dał nam o sobie znać już w nowym roku, dopiero w drugiej połowie styczna, ojciec już był w szpitalu.

Pozdrawiam serdecznie.

Średnia ocena
(głosy: 5)

komentarze

Pamiętam ten tekst,

choć nie pamiętam czy był na TXT.

Mocny jest.

I smutny.

Słucham sobie “Nie gniewaj się na mnie Polsko”, czytam twój tekst, dziwne to wszystko.

Kurde, egoista jestem chyba, bo cieszę się, że dopiero ten rocznik 82 jestem.

A jak te różne wspomnienia czytam, to jak totalnie inny świat to mi się jawi.

Pozdrawiam serdecznie i czekam na dalsze teksty.


Iwona,

widzę Cię, jak stoisz na mrozie i z nimi rozmawiasz.
I tę choinkę z plastiku i ten opłatek zmoczony łzami…

Twoje wspomnienia ułożyły się w precyzyjnie skomponowany, piękny obrazek.

Czy ta piekarnia jeszcze działa? Kto pójdzie po chleb w tym roku?

Serdeczności


Grzesiu

taa, zazdroszczę wam trochę, że tego bagażu nie posiadacie, że żyjecie już poza tym.
ale z drugiej strony, czym byłoby moje życie, bez tamtych doznań?
Chyba tak musiało być, każdy ma swoją Golgotę.

Serdeczności.
Ps. Będą dalsze cześci Elżbiety, tylko później.

Wspólny blog I & J


Smutne to były czasy...

Wspominam je też u siebie…

To zdanie Mamy Twojej, Algo, u nas często w domu powtarzano…

Pozdrawiam wspomnieniowo…


Widzisz Tomek

ja siebie często też niestety widzę i pamiętam tamten lęk.
A piekarnia niestety została zamknięta w 86 roku.
Teraz w Golinie jest hiper nowoczesna piekarnia.
A po chleb, zakupy zawsze chodzę ja….do dziś.

Pozdrawiam serdecznie.:D
Wspólny blog I & J


Wiesz Dorciu

to zdanie mojej mamy…i ja je dziś powtarzam, jest bolesno – ludzkie.
A czasy, no cóż smutne, straszne, brak nadziei. Świeczka w oknie, jako jedyna łączność z tamtym lepszym światem.

Pozdrawiam melancholijnie.

Wspólny blog I & J


Alga,

bardzo dobre…

Moja matka dostała pałą wtedy, jej przyjaciółkę zomol kopnął w brzuch…

I brawo, że się postawiłaś. Szacun.


Pino

hm…postawiłam? raczej był to akt desperacji.

Pozdro.:D

Wspólny blog I & J


Algo, no doznania

różne i doświadczenia negatywne też sa jakims etapem, choć mi chyba wystarcza codzienność i moja pokręcona psychika, dodatkowe atrakcje w takim stylu jak w latach 80-tych nie sa mi potrzebne.

Znaczy nie mam syndromu jak niektórzy młodzi “spóźnionego rewolucjonisty”.

pzdr


Grześ, każdy ma trochę pokręconą psychikę

a tamto, to był jakby egzamin…widzisz ja jestem chyba ciągłym rewolucjonistą, coś mi z tamtych czasów zostało.

Pozdro.:D
Wspólny blog I & J


obserwacje

Ogólnie opóźniona jestem (w reakcjach); nota bene za kierownicą, wypadek prędzej bym spowodowała z powodu opóźnienia reakcji, niż jej gwałtowności.
Czytam, porównuję swoje reakcje z reakcją innych osób, ale rzadko nadaję im formę pisaną.
Zatem o stanie wojennym, a nie o Wigilii. Te, w nieustającym zagonieniu by było “jak dawniej”, tradycyjnie (12 potraw!) nie różnią się od siebie. Chyba że to jest Wigilia 1946, gdy dostałyśmy pod choinkę pidżamy jak obozowe pasiaki; innego materiału Matka nie dostała!
Owego 13 grudnia miałam: świadomość (pamięć?) wybuchu wojny, ucieczki przed frontem, lata nauki i pracy za sobą, syna na studiach, czyli powinnam być osobą przygotowaną na różne sytuacje.
Jednak dzień ten zaskoczył mnie, byłam przekonana, że to regularna wojna wybuchła. Potem nastąpił jednak ciąg zdarzeń, który nie pozwolił na jednoznaczną ocenę czy sen to jeszcze, czy jawa.
Miałam komuś oddać kupę pożyczonych pieniędzy, więc jak wojna, to trzeba się spieszyć. Kto wie, czy wkrótce będzie można można przejść z Bielan na Ochotę, pod ostrzałem i bombami jak w 39-tym!
Tramwaje jeszcze jeździły, ale do mieszkania znajomej mnie nie wpuszczono; skierowano mnie do siostry pana M. Wańkowicza, parę kamienic dalej. Tam też wolno mi było wejść tylko do kuchni.
Poczułam się jak podejrzane indywiduum, intruz; oddałam forsę niewiele komentując i biegiem do tramwaju nr 15 na Bielany.
Pusto, zimno aż tu nagle, na zakręcie na Placu Zbawiciela – kosmici? Rzymski legion, omam, fatamorgana?
Tupot, chyba w szyku ósemkowym żołnierze (?), w kaskach ze zwisających siatkami, w zbrojach ni to ze szkła, lexiglasu? Pod tym mundury, jakaś broń, długie białe pałki i ten łomot pałek po, jak się zorientowałam, tarczach.
Już na Marszałkowskiej już rozpoznawalny obraz. Przy krawężnikach ludzie z opaskami Solidarność; gestami zachęcają (kierują) tłumy cywilów w kierunku Koszykowej; byle ich chronić przed ewentualną agresją “kosmitów”. Spokojni, opanowane gesty, prawdziwi mężczyźni, którzy umieją dać oparcie.
Plac Wilsona, przystanek i jak spod ziemi pojawia się dziennikarz i operator kamery telewizyjnej. Czego oni chcą, co pokażą w okienku, które nie kojarzyło mi się pozytywnie. Wywaliłam więc, jak dziecko, język do kamery.
Tramwaj ruszył, już blisko do domu, ale jak uspokoić syna? Generalnie, co robić, telefon głuchy, nikogo z kim można podzielić się odpowiedzialnością, wątpliwościami…
A potem same “śmiechu warte” sytuacje.
W moim biurku znaleziono metalowe matryce, z których parę lat wcześniej robiłam synowi kostium na szkolną (przedszkolną ?) zabawę – wiadomo, pewnie zakazane teksty! Ulotki zbierane na ulicach, teksty zabrane od znajomych, których nie chciałam trzymać w domu.
No i te “życzliwe” wypytywania dotąd niezainteresowanych moim losem i poglądami osób: co robi syn (student UW), jak sobie radzę, wiadomo “samotna kobieta” , co myślę itp.
Jednocześnie gwałtowne, choć wiadomo, opóźnione wejście w nowe, odmienne od codziennego grono ludzi; dorastanie, dojrzewanie, ale jak zwykle u indywidualistów, “poza standardami”.
Jedynym w co się w konsekwencji, wiele lat później, zaangażowałam żarliwie, było oswajanie z rynkiem grup ludzi najmniej świadomych jego reguł.
Kończę tym miłosnym wyznaniem i zanurzam się, raz jeszcze, w lekturę tekstu Pana Jareckiego, współgrającego z moim widzeniem przyrody.
baK


Co za Babcia!

Idę na emeryturę.

:)


Ja bym

proponował zrobić, pani Krystyno, oddzielną notkę z komentarza, bo szkoda, by ktoś przegapił:)

Warto.


Pino,

a ja na odwyk:)

pzdr


Subskrybuj zawartość