Kucharz wściekał się przy byle okazji. Ułożyć zdania porządnie nie potrafił ale tu był panem. Korzystał z tego przywileju to karcąc i nabijając się z kelnerek to docinając mi gdy zbyt opieszale podawałem składniki do dań. Uwijałem się jak cholerny giermek podczas gdy ten rycerz patelni klął na czym świat stoi. Przeklinał swój los nieszczęsny który rzucił go między nas nieudaczników w odmęty tej „przeklętej” knajpy. W wolnych chwilach tajała w nim złość Gdy knajpka pustoszała zaczynał swój monolog. Opowiadał jaki ma dom po dziadku, jak dziarskich braci, każdy z bez karku nabity jak schab, jak krwiożercze psy wyhodował podając im surowe mięso i krew, ile mężatek przeleciał i jaki szmal zbił na handlu używanymi wozami. Komu dał w pysk, kogo zna i jak śmieszny jest prywatnie. Miałem dość tej jego mantry. Szczęśliwie nie dane mi było tego słuchać długo, ludzie przychodzili gromadnie już od południa. Wydaliśmy jedne dania a już miejsce jednych zajmowali następni. Obijaliśmy się po tej maleńkiej kuchni jak w jakimś kambuzie na statku. Za oknem usmarowanym tłusta parą było już ciemno. Pani manager zbiegła po spiralnych schodach z vip roomu ratować sytuację w ten zgiełk. Zaglądała w kąty, pohukiwała na kelnerki lub zatrzymywała się nade mną z niecierpliwą miną gdy układałem sałatki. Pomyliłem składniki, wylałem zupę. Nie przepadałem gdy ktoś patrzy mi na ręce, w takich sytuacjach mogłem gasić pożar benzyną. Starała się zachować zimną krew, ale bladła coraz bardziej. Nareszcie jakiś kontrast, kucharz za to czerwieniał aż po czubek nosa. W końcu po wylaniu sosu sojowego na ciasto odstawili mnie na bok. Chwila spokoju. Nie ma to jak nie odpowiedzialność, nie oczekują od ciebie zbyt wiele. Bujanie w obłokach miałem we krwi. Niezawodny sposób.
Wyszedłem z kuchni porozmawiać z Zuzą. Od razu mi się spodobała. Drobna i zgrabna szatynka. Niebieskie oczy i przyjemny niski głos. Najzgrabniejszy tyłek z wszystkich kelnerek, nawet sprężysta Ampuła sportsmenka nie mogła pod tym względem się z nią równać. Zuza próbowała uzbierać na bilet do meksyku. Było jednak jasne dla mnie że nie poleci za szmal z tej knajpy. Trzy dni wystarczyły by miała dość.
I to nie dlatego że zajęcie było wymagające fizycznie nie była również zbyt mało rozgarnięta wręcz przeciwnie.
Biegała w jedną i drugą stronę z pełnymi i pustymi tacami. Rozmawiałem więc jak z osobą wirującą na karuzeli. Trzeba było głośno krzyczeć i czekać aż mnie minie znowu. Urywały nam się zdania, z tych strzępów próbowałem coś ułożyć. Jeśli już kogoś złapiesz za rękę to tak na chwilę czubkiem palców, to wszystko czego możemy się chwytać.
Docierały do mnie same chasła: praca dyplomowa: eugenika… Rzucałem podobne; Darwin, naziści, współczesna genetyka. Ratowałem się jak mogłem ledwo nadążajac, trzeba było sprowadzić rozmowę na bardziej swojski grunt. Zuza z właściwym sobie wdziękiem powiedziała że Celine a czytała w oryginale, choć kłopotliwy ten „argot”.
Zatrzymała się przy barze by wypolerować kieliszki. Odpowiednia chwila by posłuchać o wolontariacie na południu Francji, gdzie z grupa młodych osób stawiali dom. I jak tam słońce malowało niebo o świcie, gdy wdrapywali się na dach. Prawie to widziałem gdy wrzask kucharza sprowadził na dół.
-Kurwa o czym ty z nią gadasz, sam mam to robić!?
Spojrzałem na niego, wychylał się zza kotary oddzielającej kuchnię od reszty lokalu. Twarz cherubinka sadysty. Obejrzałem się na salę, wszystkie stoliki zajęte. Dym papierosowy i gwar.
-Mam dość powiedziałem
-Jestem na granicy wyjścia stąd odparła Zuza. Postawiła tacę na podłodze, Ucieknijmy, powiedziała.
Pięć godzin później lokal był już pusty Zostaliśmy sami, pomagałem jej myć talerze. Myślałem: miałem jakąś szansę. Rewolucyjne działania wiążą przecież ludzi.
Lubimy myśleć o tym jak zrobimy coś fantastycznego i to wtedy wydaje się proste, wręcz magiczne, ale gdy przychodzi ta chwila i możesz to zrobić rozbijasz się o mur gdzieś w sobie. Zostałem do późna pomogłem jej wynieść worki ciężkie od pustych butelek. Parę słów i to było wszystko. Odchodziła z tej knajpy. Gasiła światła jedno po drugim, zdmuchiwała świeczki przytrzymując ręką włosy i w miarę jak lokal pogrążał się w mroku opadał na mnie smutek jak noc.
komentarze
ech
jakos to tak jest, ze tak sporo mozna sie doliczyc szans straconych, a tak malo chwyconych w locie…
Griszeq -- 07.08.2008 - 15:54dobrze, ze przynajmniej te szanse wciaż jednak los nam pod nos daje…
Trza było..
uważać.
Noo..
Igła -- 07.08.2008 - 18:39Mury?
Nie ma w nas żadnych murów. Są tylko wybory Ernestto.
To jest kolejna historia o tchórzliwym mężczyźnie.
Banał.
Ona mówi:
chodź
ucieknijmy
zróbmy coś
Na co On nic nie odpowiada, za to smutek jak noc go przytłacza.
W końcu przecież jak napisał Griszeq dobrze, ze przynajmniej te szanse wciaż jednak los nam pod nos daje…
Może zdarzy się jakaś nie wymagająca odwagi i decyzji.
Może coś pod nos los podetknie i nie trzeba będzie ryzykować.
Się zobaczy.
Trzeba uważać, prawda?
No trzeba.
Bo w końcu jak się nie uważa to może być mniej komfortowo.
Ale zawsze można się zasmucić i ten smutek spadający jak niebo całe przyjąć.
Potem się nad sobą użalić.
I jeszcze trochę.
A potem poczekać, aż...
Żałość.
Bezgraniczna.
Za to zapewne wspomnienie gestu, którym zdmuchiwała świeczki przytrzymując ręką włosy pozostanie w pamięci na wieki.
Gretchen -- 08.08.2008 - 00:45Hm,
“Lubimy myśleć o tym jak zrobimy coś fantastycznego i to wtedy wydaje się proste, wręcz magiczne, ale gdy przychodzi ta chwila i możesz to zrobić rozbijasz się o mur gdzieś w sobie”
Skąd ja to znam?
Trafne;)
A mury są i wnas i poza nami, bardziej pewnie w nas.
Ale by nie smęcić, to powiem, że ,,rycerze patelni” mnie rozwalił:)
grześ -- 09.08.2008 - 11:45urocze.