Zapytajcie Rory'ego...

Rory_live2.jpg

Gdy dziennikarze z Rolling Stone Magazine dociskali Jimiego Hendrixa, żeby powiedział, jak to jest być najlepszym gitarzystą świata, ten odburknął: „A bo ja wiem… pytajcie Rory’ego”.

Bo Rory to był Ktoś. Wprawdzie nigdy nie nagrał żadnej rewelacyjnej płyty, nigdy nie wylansował jakiegoś specjalnie chwytliwego hitu, to jednak jego muzyka smakowała, jak prawdziwy żytni chleb na zakwasie. Nie, jak te wszystkie komercyjnie wypiekane bułeczki dla mas. Niby lepsze, bo pszenne, choć tak naprawdę uszlachetniane chemicznymi ulepszaczami.

Rory miał świadomość, że jest zwykłym rock’n’roll-owym grajkiem, więc nie udawał maestro – Witolda Lutosławskiego.
Swojej muzyki nie spulchniał chórkami, kwartetem smyczkowym, rozbuchaną sekcją rytmiczną i blachami.

Do porwania publiczności starczył mu klasyczny Stratocaster – wyrób Leo Fendera z połowy ubiegłego wieku. I najskromniejszy z możliwych drum & bass.
Nie nosił butów na koturnach, ani obcisłych, połyskujących wdzianek.

Jego moc tkwiła w żywiołowości, naturalności i pasji, które podczas występów aż rzucały się w oczy (i uszy). Nie w nagraniach studyjnych, które nieustanna pieszczota wyjaławiała ze spontaniczności i autentyzmu.

Rory Gallagher, bo o nim mowa, karierę rozpoczął zakładając zespół The Taste, W nim grał na głośnym Isle of Wight Festival i na równie słynnym koncercie wieńczącym działalność super-grupy Cream.

Potem, występował już tylko pod własnym nazwiskiem. Od czasu do czasu współpracując z najlepszymi. Od Muddy Watersa, przez Jerry Lee Lewisa i Jimmiego Page’a po Erica Claptona. Choć prawdę powiedziawszy nie jest pewne, czy on z nimi współpracował, czy oni z nim?

Wielu chciało mieć go u siebie. I Stonesi (po Micku Tylorze) i Purple (w miejsce Ritchiego Blackmora). On jednak wolał pozostać niezależny.

Stanowił wzór i inspirację nie tylko, co zrozumiałe, dla takich sław rocka, jak Keith Richards, the Edge, Slash, Brian May, Johnny Marr, Vivian Cambell, Gary Moor czy Bob Geldof, lecz i dla Juana Martina – gitarowego mistrza flamenco.

Nie jestem pewien, czy dziś, gdy już jego wśród nas nie ma, znalazłby się ktoś, kto potrafiłby tak rozpalić publiczność?

Wiem jedynie, że teraz Rory Gallagher brzdąka sobie niemo w centrum swojego rodzinnego Ballyshannon. Stojąc na cokole z napisem; follow me…

rorygallagher_medium.jpg

Średnia ocena
(głosy: 6)

komentarze

@Yassa

fajnie przedstawiłeś, akcentując zwłaszcza to, co cechuje prawdziwych artystów: pokora i zwyczajność.

Ciekawy fenomen tkwi w muzyce. Muzyka jednego artysty porusza a drugiego nie.. – jak chleb na zakwasie i ten na spulchniaczach.. .

Wydaje mi się, że muzyka musi wychodzić z wnętrza.. , z głębokich pokładów tożsamości artysty. Wtedy jest prawdziwa, smakuje jak razowy chleb na zakwasie, i jest ponadczasowa.

Wieszając notkę o duchowości, nie wiedziałem, że Ty piszesz o muzyce. W pewnym sensie oboje notki otwierają nowy temat. Temat metafizyki i duchowości człowieka. Muzyka jest tymże językiem który jedynie w swoim rodzaju odkrywa metafizyczność twórczości, jak i duchowość artysty.

Pozdrawiam.

************************
W drodze do źródła.. .


Bardzo ładnie, proszę pana Yassy,

zaraz się osłucham.

P.S. Co do tych bułeczek i chleba, znowu wychodzę ba bezpłciowego relatywistę bez poglądów, lubię i to i to:)

No cóż, zawsze wiedziałem, ze gusta mam plebejskie i masowe.


Fajnie się czyta. I słucha.

To “bleee” daruję wspaniałomyślnie.


Nie będę pytać.

Ale tekst jest… po prostu dobrze napisany. Znaczy, trzyma Yassowe standardy.


Dziękuję Poldku,

w zasadzie zgadzam się z Tobą, choć z tą pokorą u prawdziwych artystów, to różnie bywa…
Taki Wolfie, na ten przykład, do najpokorniejszych nie należał, a był genialnym Amadeusem.
Zaś jego oponent, cesarski kapelmistrz – Antonio; i owszem, do czasu, gdy zaczął bluźnić, był nadwyraz pokornym artystą, aczkolwiek na geniuszu jakby odrobinę mu zbywało.:))

Pozdrawiam serdecznie


Spoko Grzesiu,

sam wiesz najlepiej, że plebejski gust wcale nie jest najgorszy.
Pomyśl, co by było gdybyś miał „gust prawacki, taki przaśno-buraczany, bleee”?:))

Pozdrawki


Dorciu,

dzięki, za Twe wszystkie (!) dary, ale po raz kolejny proszę; nie bierz wszystkiego do siebie.
Moje bleee jest pisane z małej litery i ma o jedno „e” więcej.:)

Tytułem wyjaśnienia przyznam się, że popełniłem jeszcze jeden (niech Grześ się ucieszy) „nieudolny prawacki plagiat”; „bleee” to była „typowa dla prawctwa zrzynka i brak własnych pomysłów”.:))

Pozdro


Yassa

scroll

w zasadzie zgadzam się z Tobą, choć z tą pokorą u prawdziwych artystów, to różnie bywa…
Taki Wolfie, na ten przykład, do najpokorniejszych nie należał, a był genialnym Amadeusem.
Zaś jego oponent, cesarski kapelmistrz – Antonio; i owszem, do czasu, gdy zaczął bluźnić, był nadwyraz pokornym artystą, aczkolwiek na geniuszu jakby odrobinę mu zbywało.:))
Pozdrawiam serdecznie

Oj bardzo różnie. Np. Bethoven był tak wybrednym, że zmieniał kucharki i służące jak rękawiczki. Niewiele ich wytrzymywało z nim długo a on jeszcze krócej.. .

Artystów wszelkiej maści Ci na świecie dostatek. Ty opisałeś właśnie takiego, który miał mentalność którą cenię szczególnie.

Pozdrawiam!

************************
W drodze do źródła.. .


Magio,

doceniam Twoją dyskrecję i z pokorą wielkiego artysty przyznaję, że w moim tekście znalazłoby się kilka kompromitujących nielogiczności.
Po pierwsze; Rory nie może sobie brzdąkać, bo jest z brązu.
Zaś, po wtóre; Jimi odburkując pojedynczemu dziennikarzowi raczej nie użyłby liczby mnogiej.
Przeeedytuję więc szybko notkę i wszystko już będzie wporzo.:))

Pozdrawiam serdecznie, dziękuję za gwiazdki. Dobranoc.


Sz. P. Yasso!

To jest wielki skandal!!!
Że Pan to napisałeś, a nie ja! Z Rorym jestem wiernie od czasów Taste, Rorego słucham w miarę regularnie, Rorego kolekcjonuję w miarę konsekwentnie. Trudno – lenistwo zostało ukarane…

Dobrze napisane, a co najważniejsze, wyczuwa się, że napisane przez autentycznego fana. Nich Żyje Rory Gallagher – Duma Irlandii. Za wcześnie odszedł...

Pozdrawiam bluesrockowo
:)

ps. przypomniałem sobie, że jakoś o takiej porze, styczniowej, tylko w 2008 roku, napisałem recenzje siedmiu moich najulubieńszych płyt rockowych, i do żadnej z nich nie dodano najmniejszego komentarza, nawet marnego słóweczka. Dowód wisi na mojej stronie na samym dole. Wygląda na to, że w TXT nastąpiło wielkie czyszczenie uszu. Może też możliwość dodawania jutubek uatrakcyjniła przekaz…


Tak Panie Joteszu, to jest skandal!

Ale jeszcze większym skandalem było to, ze Pan bardzo chciał, więc tp Pan powinien usłyszeć Rory’ego Gallaghera na żywo, a usłyszałem go ja. Niemal siłą zaciągnięty na koncert.
Co prawda wcześniej znałem różne „Easy come, easy go”, ale nie powiem, żebym był nimi specjalnie zauroczony.

I wszystko zmienił ten szalony występ.
Nie chwaląc się zbytnio, (przed i po nim) bywałem na wielu koncertach rockowych. Największych sław gatunku.

Ale koncert Rory’ego był naprawdę wyjątkowy; to był żywioł, przy tym tak rasowy (Grzesiu, dajże spokój!:); energetyczny, naturalny i … outsiderski, jak tylko może być rock.

Sam Pan widzi, jak wygląda sprawiedliwość na tym świecie…
Na pocieszenie mogę dodać jedynie, że notkę napisałem z myślą Panu.:)

Pozdrawiam serdecznie


Nie ma sprawiedliwości!

:(
W uzupełnieniu postu chcę dodać, że Rory Gallagher, jeszcze grając w Taste, potrafił zupełnie nieźle i sensownie dmuchać w saksofon. Zawsze żałowałem, że później już nigdy się tym instrumentem nie bawił...

ps. Easy Come, Easy Go to oczywiście żart, bo Rory to jednak nie Dwa Plus Jeden czy nawet Marianne Faithfull.
:)


Hola…hola… Panie Joteszu, jaki znowu żart?

Mariannę Faithfulową oczywiście zawiesiłem, jako zanętę dla amatorów spulchniaczy. Prosiłbym więc, aby Pan swoimi opiniami nie odstręczał potencjalnych czytelników od mojego blogu .:)
Lecz nie tylko…

Wiadomość; „…wczoraj w Londynie wskutek powikłań… zmarł… gitarzysta….autor przeboju „Easy come, easy go…”, odebrałem w autku, późną nocą, daleko od domu. Po czym przebój ten zagrano.
Wówczas; najpierw do głowy przyszedł mi Walijczyk, John Donne; “… and therefore never send to know for whom the bell tolls, it tolls for thee…” , a w chwilę potem… zweryfikowałem swój wcześniejszy sąd o tej piosence.
Przyznaję, pannie o mocno kontrowersyjnej urodzie,…ale w końcu gdzie jest napisane, że wolno kochać tylko ładne dziewczyny?:))

Pozdrawiam serdecznie


Marianna

z czasów, gdy zaśpiewała po raz pierwszy, że łzy przemijają, to była śliczna nastoletnia panienka, z szlacheckiego rodu, co późniejszego sir Micka w czasach, gdy był tylko początkująca gwiazdą rocka, wywodzącą się ze średniej klasy średniej, musiało niesamowicie rajcować i podnosić w górę we własnych oczach. A że przemija piękność świata, to i uroda u panienek pod sześdziesiątkę, czy ponad to, też się utlenia…

Pozdrawiam smętnie


Drogi Panie Joteszu,

jeśli dobrze paniętam: kiedy Marianna śpiewała swoje ““Easy come, easy go”, to była już dość skrzekliwą i …khm… khm… mocno doświadczoną artystką.:))

Aby więc oszczędzić Panu smętków, to co wisiało zamieniam na coś o mniej kontrowersjnej urodzie.
Mam nadzieję, że “I’m not awake yet” będzie Panu bardziej odpowiadało.:)

Pozdrawiam serdecznie


Sorki, Numero Uno del Mundo!

Co najmniej, jak Eric Zbychu, co najmniej…


Yassa,

:)

dobry ten obrazek, choć oczywiście ja przekornie Hołdysa lubię, mimo jego ego, poczucia misji, megalomanii i przekonania o swojej słuszności wszem i wobec.
Typowy mentalny prawak:)


Bój się Boga Grzesiu! Zbychu mentalnym prawakiem?

Piszesz tak, bo pewnie nie wiesz, dlaczego Hendrix burknął w opisany sposób na namolnych pismaków z Rolling Stone’a?
Wyjaśniam, zatem; już wówczas powszechnie było wiadomo, ze najlepszym gitarzystą świata jest Zbigniew Hołdys!
Jimi wyczuł szyderców i go poniosło. Zazdrość, ludzka rzecz…:))

Pozdrawki


@yassa

Ty nie wiesz, ale prawacy także sa jeszcze gradowalni. Np. na prawaków lewicowych – tych porządnych i prawaków prawicowych, tych nieporządnych, co z nimi wstyd świętować 11 listopada. Skoro Grześ lokuje Hołdysa jako prawaka, to chyba lewicowego. Do lewicowych prawaków, zaliczyłbym także wszelkich prawaków anty PiSowskich oraz tych, którzy wierzą w rzetelność oraz moc przyjaźni braterskiej między premierami Tuska i Putina, która to przyjaźń osiąga swój szczyt w tym z jakim pietyzmem, drobiazgowością oraz zaangazowaniem czuwaja nad tym, aby wyjasniono dogłębnie i obiektywnie oraz drobiazgowo przebieg tragedii Smoleńskiej.

I jak, mają Ci wszyscy razem świętować niepodległość skoro jedni ja upatrują w przyjaźni braterskiej Tusk-Putinj, ako jej gwarancie. A inni uważają, że Putin ma swój cyrk, więc od naszego powinien się odstosunkować.. .

I jak tu wszystkich pogodzić w dniu 11 listopada. Wszak świętowanie z prawakami prawicowymi mogłoby sie nie podobać Putinowi a więc godziłoby w naszą niepodległość.. .

Pozdrawiam.

************************
Kopię tunel.. .


Poldku,

wybacz, ale demaskowanie prawaków, ich systematyzowanie i gradowanie zostawiam tuzom intelektualnym blogosfery.
Ja na to jestem za cienki; ja tu tylko gram…

Co zaś tyczy obchodów 11 listopada, to jednemu z ulubieńców Grzesia, któremu, rzecz jasna, także nie odpowiadało, że dzień ten świętują narodowcy, napisałem cyt.;
“...dla mnie jasne jest, że święto odzyskania niepodległości jest świętem wszystkich i nie widzę powodu, aby z niego kogokolwiek eliminować. A już zwłaszcza narodowców.

Przypomnę tylko, że 11 listopada obchodzimy jednak rocznicę odzyskania przez wspólnotę narodową własnej państwowości, a nie uzyskanie nieograniczonego prawa do miziania i penetracji odbytów zadbanych młodzieniaszków…”

Nie muszę chyba dodawać, że ta oczywistość nie wzbudziła entuzjazmu wsród różowo-pulowerkowych estetów.:))

Pozdrawiam serdecznie


Yassa, złośliwcze,

a kto to jest moim ulubieńcem?
Ciekaw żem wielce.

“któremu, rzecz jasna, także nie odpowiadało, że dzień ten świętują narodowcy, “

Mnie to odpowiada, że świętują, co mi nie odpowiada, tłumaczyłem Poldkowi przez kilka komentarzy.

pzdr


A propos

narodowców i takich tam oraz mojej “obsesji” – wczoraj byłem na koncercie Sabri Brothers we wrocławskiej synagodze Pod Białym Bocianem. O koncercie tym już wspominałem, ze względu na fakt, że zespół wykonujący tradycyjną muzykę qawwali miał dać występ pod patronatem ambasady Islamskiej Republiki Pakistanu w synagodze.

Koncert był znakomity, sala nabita, owacje na stojąco. Był nagrywany na dvd i ma się ukazać w marcu tego roku. Warto zobaczyć...


Grzesiu,

czytałem, że nie podoba Ci się świętowanie 11.11. przez narodowców, bo to narodowcy.
A wiadomo, że nie tylko dla artysty Żmijewskiego Artura narodowcy, to faszyści.:))

Ale pomyśl tylko; gdyby nie oni, to pies (sorry Dogu) z kulawą nogą nie obchodziłby tego święta.
Nawet Biedrońcio nie nadwyrężałby swoich mięśni, by wywijać uroczyście tęczową flagą narodową.
I z czym byśmy zostali?
Z Twoimi patriotycznymi tekstami i kotylionami Bronka?
Marnie, jak na 38 milionów. Nie?

Kto jest tym Twoim ulubieńcem?
Tego nie jestem do końca pewien; albo Lestat, albo Eumenes.
Niewątpliwie któryś z tych dwóch rozważnych i romantycznych.
Ot skleroza…

I nie jest łatwo sprawdzić, bo obaj nie żałują na mnie nożyczek.:)
Obstawiałbym raczej Lestata, bo u Eumenesa bana mam już od dawien dawna.:))

Pozdrawki


Sorki Panie Joteszu,

Pan wybaczy, ale nieowładniętemu obsesjami raczej trudno przychodzi uchwycenie związku narodowców z relacjonowanym koncertem; gdy mnie zdarzało się być na jakimś popisie klezmerskim albo występie Leonarda Cohena czy Yehudi Menuhina, to nie zaprzątałem sobie głowy ani KPN-em ani Wszechpolakami.:))

Nie widzę też nic specjalnie dziwnego w tym, że suficka muzyka grana jest w synagodze.
Sufizm jest przecież przeciwieństwem fundamentalizmu.
To dążący do porozumienia, łagodny islamski ruch hołdujący zasadom odpowiadającym chrześcijańskiemu ekumenizmowi.

Tak, więc wydaje mi się, że synagoga jest całkiem odpowiednim miejscem do prowadzenia dialogu religijnego. Zwłaszcza między islamem a judaizmem.
Tym bardziej w takiej formie…
Nie uważa Pan?

W każdym razie, dziękuję za informację o tym wydarzeniu, pozdrawiam serdecznie

Ps.
Specjalnie dla Pana dałem “I can’t believe it’s true”, gdzie słychać, jak Rory Gallagher radzi sobie z saksofonem altowym…


Yassa,

a to nawet trafiłeś w sumie, a już się bałem, że mi chcesz wmówić jakąś specjalną sympatię do Mireksa czy innego Azraela:)

Ale Eumenes to chyba mnie nie lubi od czasów piwnicy salonowej, bo pamiętam, że znacznie się różniliśmy, zresztą kto mnie lubi w sumie:)


ja

.


Pino,

Ausnahmen bestätigen die Regel

:)

(Yasso, sorry za spamowanie)


Sz.P.Yasso

Oczywista oczywistość, jak mawia klasyk, dla mnie, że taki ekumenizm kulturowy nastąpił. Nieoczywistość tkwi w tym, że jest to rzadkość, a powinna być codzienność...

Rory na alcie to miód!

Pozdrawiam ekumenicznie


Subskrybuj zawartość