Krótka historia pewnej dziewczynki

Dzień narodzin małej Jollie oraz sposób w jaki przyszła na świat były nader osobliwe. W ramach strajku pierwszego kwietnia wszystkie pielęgniarki przyszły do pracy z nieprzyzwoicie długimi, sztucznymi paznokciami pomalowanymi na czerwono. Chciały tym dać wyraz swojemu niezadowoleniu z ogólnych warunków pracy, a przede wszystkim sprzeciwowi wobec zbyt rygorystycznych wymogów sanitarno-higienicznych. Z tego to powodu w szpitalu od samego rana panował niepojęty i nieokiełznany chaos. Wszystkie rutynowe czynności i zabiegi w obliczu niespotykanych trudności wykonywane były bądź z wielkim opóźnieniem, bądź wcale.

W momencie, gdy gehenna ta osiągała swoje apogeum, do izby przyjęć wbiegł roztrzęsiony mężczyzna. Pielęgniarka, drapiąc się po nosie długim, czerwonym paznokciem, ze stoickim spokojem rzekła: „Co się pan tak pieklisz? Rodzisz pan, czy co?” Ironia taka, jakkolwiek nie na miejscu, była strzałem w dziesiątkę, bo co prawda nie mężczyzna sam rodził, ale jego żona i owszem. Czerwonopaznokciowa dama, usłyszawszy o tym, leniwie wystukała końcem ołówka numer wewnętrzny i po chwili pojawił się niebiorący udziału w proteście sanitariusz z wózkiem i pytającym spojrzeniem. Pechowy pacjent porozumiewawczo na niego skinął i razem wybiegli na podjazd szpitalny, gdzie w różowym Garbusie czekała na nich kobieta. Ból odcisnął swoje piętno na jej twarzy, która z każdą minutą stawała się coraz bardziej ziemista.

Cudem jakimś bez przeszkód niewiasta owa – pani Ruthov została dowieziona do sali porodowej, gdzie już czekał na nią lekarz. Jak nietrudno zgadnąć, o asyście pielęgniarki ani położnej nie było mowy. Pan Ruthov czekał przed salą. Przestępował z nogi na nogę, dreptał niespokojnie w kółko lub stanąwszy na chwilkę obserwował uważnie plamki na ścianach, próbując skierować swoje myśli na inny tor. W sali tymczasem dokonywał się, niestety jednak nie bez komplikacji, cud narodzin wspomnianej już małej Jollie. Już na samym początku okazało się, że dziecię ma nosek tak duży, że nie może nawet być mowy o porodzie siłami natury. Lekarz tedy, wielce stroskany podjął decyzję o przeprowadzeniu carskiego cięcia. Operacja przebiegła bez zakłóceń i oto pierwszego kwietnia 1984 ku wielkiej radości państwa Ruthov przyszła na świat ich pierworodna – Jollie Ruthov.

Maleństwo rosło jak na drożdżach. Ku wielkiej rozpaczy rodziców, jak również wujków, ciotek, babć i dziadków, nosek rósł równie szybko. Nieświadoma tego, prawie pięcioletnia już, Jollie radośnie spędzała mnóstwo czasu na podwórku przed domem. Szczególnie upodobała sobie stajnie, gdzie od taty uczyła się tajników opieki nad końmi, które stały się jej najlepszymi przyjaciółmi. Należy tu bowiem zaznaczyć, że państwo Ruthov mieszkali na obrzeżach małej wioski i do najbliższego sąsiada, w tym do innych dzieci, z którymi dziewczynka mogłaby się zaprzyjaźnić, było pięć kilometrów drogi. Aby wynagrodzić jej tę izolację, rodzice postanowili na piąte urodziny wydać wielkie przyjęcie z klaunem, balonikami, konkursami plastycznymi i wszystkim innym, o czym dziewczynka może marzyć. Zaproszona miała zostać cała rodzina bliższa i dalsza oraz wszyscy sąsiedzi. Nawet wójt wioski i burmistrz powiatu z rodzinami potwierdzili swoje przybycie. Jollie nie posiadała się z radości i codziennie pytała mamy ile jeszcze dni zostało do wielkiego przyjęcia. Rodzice natomiast bardzo zadowoleni byli, że ich pomysł przypadł małej do gustu i dokładali wszelkich starań, aby wszystko poszło idealnie w ten wielki dzień.

Wielki tort o smaku wiśniowym z masą marcepanową zamówiony został z aż miesięcznym wyprzedzeniem, po szczegółowym uzgodnieniu z miejscowym cukiernikiem szczegółów jego wyglądu, wagi, wysokości oraz treści napisów. W mieście powiatowym państwo Ruthov ogłosili casting na klauna, nie chcieli bowiem angażować przypadkowej i niepewnej osoby, nie zapoznawszy się wcześniej z miejscowym rynkiem usług artystyczno-komediowych. Zgłosiło się czterech kandydatów, spośród których, po zasięgnięciu opinii burmistrza Ruthovowie wybrali najlepszego. Zatrudnili ponadto specjalistę od robienia zwierzątek z podłużnych baloników, artystę-plastyka, który miał poprowadzić zajęcia z rysunku i konkurs plastyczny oraz zespół muzyczny, który oprócz grania najlepszych dziecięcych utworów wszech czasów zobowiązał się zrobić małe warsztaty śpiewu dla zainteresowanych maluchów.
Dzień urodzin Jollie zbliżał się nieubłaganie ku nieopisanej radości jubilatki i rosnącemu zaniepokojeniu i trosce rodziców o to, by wszystko poszło jak najlepiej.

Wyczekiwany pierwszy kwietnia w końcu nadszedł. Jollie już od rana podekscytowana i szczęśliwa przymierzła wszystkie ubranka i nie mogła się zdecydować, w czym ma wystąpić. Najpierw założyła białą bluzeczkę z krótkim rękawkiem i różową spódniczkę na szelkach. Do tego białe rajstopki i różowe japoneczki na szpileczkach. Nie była jednak zadowolona. Przymierzyła więc biały, lateksowy kombinezonik i czarne kozaczki na koturnie, ale i tym razem efekt jej nie usatysfakcjonował. Po jeszcze kilku nieudanych przymiarkach podbiegła z płaczem do mamy, która w kuchni czyniła ostatnie przygotowania do przyjęcia gości. Pani Ruthov, wielce zafrasowana zmartwieniem córeczki, zaoferowała, że najpierw pomoże jej się uczesać, a potem razem spróbują wybrać jakiś strój. Jollie, już nieco rozweselona, przystała na propozycję mamy. Ułożyły więc Jollie piękną fryzurę, „megafajną” jak ją sama dziewczynka określiła. Kucyk na czubku głowy przyozdobiły różowymi kwiatkami, a długą grzywkę sczesały na bok, za ucho. Teraz mogły iść do pokoiku Jollie, by jeszcze raz przejrzeć ubranka i coś wybrać. Znów Jollie zakładała wszystko po kolei i nic jej się nie podobało, mimo zapewnień mamy, że we wszystkim wygląda prześlicznie. Pani Ruthov nieco się zniecierpliwiła, bo musiała jeszcze dopracować kilka drobiazgów w kuchni i sama też się przygotować. Ostatecznie, po licznych gwarancjach ze strony mamy, że wygląda cudownie, Jollie zdecydowała się ubrać białą, lateksową spódniczkę i czarną bluzeczkę na zamek i z ćwieczkami a do tego białe kozaczki na koturnie.

Kiedy już wszystko było zapięte na ostatni guzik, rodzina gotowa a klaun i reszta artystów na miejscach, przybywać zaczęli zaproszeni na celebrację goście. A każdy z prezentem, co w szczególności Jollie ucieszyło. Już chciała każdy z nich od razu, teraz, zaraz otwierać ale pani Ruthov, powściągnąwszy zapędy córki, odkładała je na bok, aby ta mogła je otworzyć dopiero w momencie kulminacyjnym popołudnia, czyli po odśpiewaniu „Sto lat” i poczęstowaniu wszystkich tortem. Tak też się stało, ale zanim do tego doszło, należy wspomnieć, że impreza i wszystkie tak skrupulatnie zaplanowane przez rodziców atrakcje wypadły wręcz idealnie. Zabawa była przepyszna i z każdej strony usłyszeć można było rozradowane głosy zachwyconych i pełnych podziwu biesiadników. W momencie, kiedy zespół zaintonował „Sto lat” głosy te na moment ucichły, aby po sekundzie gromko i zgodnie odśpiewać urodzinową pieśń. Wśród zachwytów i pochwał skonsumowany został wspaniały tort i wreszcie Jollie mogła zrobić to, na co tak niecierpliwie czekała, czyli zobaczyć swoje prezenty. A było ich co niemiara. Szczególnie jeden z nich, największy przykuł jej uwagę już na samym początku, ale postanowiła zostawić go sobie na koniec.

Brnęła więc przez to morze prezentów, zachwycając się przy każdym jednym i ciesząc się niepomiernie. Od cioci dostała piękne kolczyki z różowymi piórkami, od wujka wielki pierścionek z czarnym oczkiem, babcia z dziadkiem podarowali jej lalkę Barbie z długimi czarnymi włosami z misternie w nie wplecionymi różowymi pasemkami oraz Kena z wielkim irokezem na żel, a drugi dziadek do kompletu dodał piękne Barbie-BMW. Przedostatnim, który mała Jollie otworzyła, tuż przed tym „megawielkim”, były „Baśnie” braci Grimm. Kiedy zobaczyła tę książeczkę, zniknął rozanielony wyraz twarzy, a zastąpiła go konsternacja i niepewność. Nie wiedziała, co to takiego, ale nie mogła już się doczekać, by zobaczyć co jest w tym największym, więc odłożyła to coś na bok i szybko zerwała opakowanie z tajemniczego i intrygującego giganta. Spod zwojów ozdobnego papieru zaczęło się wyłaniać coś miękkiego i różowego. W końcu uporała się ze wszystkimi warstwami opakowania i oniemiała. Zobaczyła przed sobą pięknego, cudownie uroczego i słodkiego pluszowego jednorożca. Podekscytowane dziecko, opanowane radością, jakiej jeszcze w życiu nigdy nie doświadczyło, pomyślało, że to koń; nie słyszało nigdy o istnieniu jednorożców, a konie przecież znała doskonale i ubóstwiała. Jollie przytuliła go z całej siły, a wskazując palcem na róg na pysku wykrzyknęła: „Patrz mamo, jaki piękny! I nawet nosek ma podobny do mojego. Już nigdy w życiu się z nim nie rozstanę!”

Średnia ocena
(głosy: 0)

komentarze

Hm, intrygujące

i fajnie napisane.

Pozdrówka.


No no Kamczatko

zgrabnie to ujęłaś
:)
Pozdrawiam


Subskrybuj zawartość