“Kochaj bliźniego swego,

“Kochaj bliźniego swego,

“Kochaj bliźniego swego, jak siebie samego”...
Tak to brzmi w całości.

Rozumiem, że Pan się skupił na tej pierwszej kwestii.

Pomijając jednak tę drugą, zmienia się sens.

Bo co to znaczy kochać siebie samego? Znać i akceptować swoje ograniczenia? Żyć tak by na tę miłość do siebie zasłużyć? I czy trzeba zasłużyć? Jaka w takim razie jest granica między tym, że kocham siebie bezwarunkowo a tym, że nie daję sobie przyzwolenia na bycie człowiekiem niegodnym własnej miłości? I znowu, czy to jest możliwe i kiedy?

Myślę, że dopiero zagłebienie się prawdziwe w znaczenie “jak siebie samego” daje odpowiedź na “kochaj bliźniego swego”.

Czytam to jako wezwanie to miłości siebie na równi z miłością drugiego człowieka.
I tu jest pies pogrzebany.

Miłość do siebie ma być pierwotna. Bo kochaj bliźniego swego JAK siebie samego.

Przyjaciel? Nieprzyjaciel?
Bliski? Daleki?
Biały? Czarny? Zielony?
Heteroseksualny? Homoseksualny? Biseksualny?
Lewak? Prawak?
Kobieta? Mężczyzna?
W związku? Samotny?
Wierzący? Niewierzący?
itd. itd.

Można wymyśleć więcej. I jest to bez znaczenia.

Jeśli kocham siebie prawdziwie, jako człowieka ze wszystkimi własnymi ułomnościami to dopiero wtedy, kiedy własne ułomości zobaczę, mogę kochać innego z takimi, lub innymi ułomnościami. Albo różnicami.

Zobaczyć człowieka w drugim człowieku to, moim zdaniem jest przesłanie tego przykazania.

Żeby zacząć kochać siebie, trzeba siebie w swoim życiu dostrzec. Wspaniale jest kiedy kolejną konsekwencją jest dostrzeżenie drugiego człowieka.


Miłować jak siebie samego.... - banalnie niebanalne, a może nawet kluczowe dla Wierzącego. By: poldek34 (22 komentarzy) 4 marzec, 2008 - 20:15