Mój mózg w czasach licealnych został skutecznie wyprany językami.
Łacina, francuski w zakresie rozszerzonym, co się przekładało na sześć godzin tygodniowo i włoski, który moja klasa miała zamiast rosyjskiego. Włoskiego mieliśmy normalną ilość godzin, czyli dwie tygodniowo.
Rozumiesz więc, że francuski pędził niczym struś, a włoski ledwie dysząc starał się go dogonić.
Trzeba jednak przyznać, że przy galopującym francuskim, włoski był dziecinną igraszką. To prosty język jest i bez udziwnień.
Z tych czasów mam wdrukowane do dzisiaj fragmenty tekstów rozmaitych…
Z łaciny, to do dzisiaj powiem używając heksametru Aurea prima sata est aetas…
Z włoskiego początek pierwszej czytanki, z książki L’italiano per tutti “sono liberi questi posti?”.
Francuski to była sama poezja, dzięki naszej nauczycielce, która była w swojej makabrycznej nieznośności cudowna po prostu (są więc cudowni nauczyciele).
Kiedy wyglądaliśmy z klasy, już po dzwonku na lekcję, z nadzieją, że może jednak dzisiaj jej nie ma i nas na tym przyłapała, tonem czarownicy z błąkającym się straszliwym uśmiechem mamrotała j’arrive, j’arrive . :))
Przez pół życia moja Mama, próbowała mnie prośbą i groźbą zmusić do uczenia się angielskiego, do którego mam organiczną niechęć. Zaczynałam ileś razy i rezygnowałam kiedy szło mi zbyt łatwo i nachodziły mnie mdłości.
Efekt dzisiaj jest taki, że najlepiej mówię po angielsku. Ot, jakiś kolejny paradoks życia.
Natomiast w wymowie niektórych słów, zawsze pierwszy rzuca mi się francuski.
Dla na przykładu: impossible.
Drugi na przykład to tytuł pierwszego Bonda z Craigiem. Dla mnie to casino zawsze będzie rłajal i koniec.
Mam takie spostrzeżenie, ale nie wiem na ile trafne, że osoby z dobrym słuchem muzycznym szybciej i łatwiej uczą się języków.
Grzesiu
Mój mózg w czasach licealnych został skutecznie wyprany językami.
Łacina, francuski w zakresie rozszerzonym, co się przekładało na sześć godzin tygodniowo i włoski, który moja klasa miała zamiast rosyjskiego. Włoskiego mieliśmy normalną ilość godzin, czyli dwie tygodniowo.
Rozumiesz więc, że francuski pędził niczym struś, a włoski ledwie dysząc starał się go dogonić.
Trzeba jednak przyznać, że przy galopującym francuskim, włoski był dziecinną igraszką. To prosty język jest i bez udziwnień.
Z tych czasów mam wdrukowane do dzisiaj fragmenty tekstów rozmaitych…
Z łaciny, to do dzisiaj powiem używając heksametru Aurea prima sata est aetas…
Z włoskiego początek pierwszej czytanki, z książki L’italiano per tutti “sono liberi questi posti?”.
Francuski to była sama poezja, dzięki naszej nauczycielce, która była w swojej makabrycznej nieznośności cudowna po prostu (są więc cudowni nauczyciele).
Kiedy wyglądaliśmy z klasy, już po dzwonku na lekcję, z nadzieją, że może jednak dzisiaj jej nie ma i nas na tym przyłapała, tonem czarownicy z błąkającym się straszliwym uśmiechem mamrotała j’arrive, j’arrive . :))
Przez pół życia moja Mama, próbowała mnie prośbą i groźbą zmusić do uczenia się angielskiego, do którego mam organiczną niechęć. Zaczynałam ileś razy i rezygnowałam kiedy szło mi zbyt łatwo i nachodziły mnie mdłości.
Efekt dzisiaj jest taki, że najlepiej mówię po angielsku. Ot, jakiś kolejny paradoks życia.
Natomiast w wymowie niektórych słów, zawsze pierwszy rzuca mi się francuski.
Dla na przykładu: impossible.
Drugi na przykład to tytuł pierwszego Bonda z Craigiem. Dla mnie to casino zawsze będzie rłajal i koniec.
Mam takie spostrzeżenie, ale nie wiem na ile trafne, że osoby z dobrym słuchem muzycznym szybciej i łatwiej uczą się języków.
Gretchen -- 11.09.2009 - 12:48