Darchen , Saga, medycyna tybetańska, Shigatse
Jeszcze w trakcie Kailash Kory (patrz poprzedni wpis), z racji nocowania w namiocie buddyjskiego mnicha, miałem możliwość bycia świadkiem śniadania Tybetańczyków. Rano przyszło ok. 10 osób. Na śniadanie. Chyba byli to ludzie biedni, którzy „stołowali się” u mnicha.
Byłem nastawiony na obserwacje wszelkich relacji społecznych. Ale w „normalnej’ podróży jest to niezwykle trudne – mamy do czynienia głównie z obsługą hoteli, kierowcami itp. Natomiast bardzo trudno jest wniknąć tak na poczekaniu w lokalne środowisko. Można jedynie próbować porównywać obserwowane scenki z podobnymi sytuacjami w innych społecznościach. Moja samotność i niekiedy trudne sytuacje pozwalały na dokonanie sporadycznych spostrzeżeń.
Śniadanie to typowy posiłek tybetański na który składa się herbata i tsampa (tsampa to prażona, gruboziarnista mąka jęczmienna). Herbata. Kiedyś to moje hobby. Stąd porównania. Ta w namiocie miała smak robionej z „brick tea”, czyli cegły.
Na przełęczy Dolma-La
Na przełęczy Dolma-La
W drodze z przełęczy
W drodze z przełęczy
Z wylotu doliny
(Wąsy w Tybecie)
Nie będę przeczył, że wybierając się na wyprawę robiłem to „z duszą na ramieniu”. Bo to odległość, nieznany teren, inny klimat i ludzie innej cywilizacji, a i wiek nie na szaleńcze eskapady. Do tego miałem zmierzyć się trasą w samotnej wędrówce. W efekcie, na wszelki wypadek, pozostawiłem wskazania na okoliczność trwałego pozostania w sferach odległych, o czym zaświadczyć może moja osobista żona.
Jednak czynnik wieku wprowadzał też pewne nadzieje na pozytywne oddziaływanie; wszak w Chinach jednym z najbardziej wyszukanych komplementów jest stwierdzenie – „od naszego ostatniego spotkania znacznie Pan przytył i postarzał się”. Tłumaczenie może niedoskonałe, ale oddające sens tamtejszych relacji; na Wschodzie ceni się ludzi starszych i dobrze sytuowanych.
Wąsy też mają znaczenie pozytywne, gdyż ludzie tamtej cywilizacji mają skąpe owłosienie twarzy. Zwykle pod nosem jest trochę rzadkiej i krótkiej sierści, co zdarzyło mi się wykorzystać po wędrówce wokół Świętej Góry Kailash.
Poszukiwaliśmy możliwości wydostania się z Darchen.
Jest to zadanie bardzo trudne, kłopotliwe i kosztowne. Pierwsze podejścia to kwota ok. 1000 USD/toyota za przejazd do Saga (ok. 700 km). Liczyliśmy na znacznie, przynajmniej 3x, niższą cenę. Po 2 godzinach poszukiwań i po kilkukrotnym obejściu miejscowości, zdołowani i zmęczeni, weszliśmy do relatywnie drogiego hotelu z nadzieją, że może ktoś z gości będzie jechał w kierunku Lhasy. W restauracji przebywało czworo Chińczyków, dwa małżeństwa w wieku ok. 50 lat. Z wyglądu należeli do raczej wyższych sfer tamtejszej społeczności. Chińczyk z którym wędrowałem, prawie na baczność wyłuszczał sprawę i relacjonował naszą sytuację. W pewnym momencie jeden z mężczyzn zwrócił się w moim kierunku i ze złośliwym uśmieszkiem pokazał palcami, że będę musiał iść pieszo. Trudno. W tej sytuacji podkręciłem wąsa i wskazałem, aby zrobił to samo. Minę miał nieco dziwną kiedy jego żona wyciągnęła w moim kierunku rękę z kciukiem do góry. Jak widać tam też zdarzają się ludzie z poczuciem humoru. Chociaż wtedy wcale nie było mi do śmiechu.
Nie udało nam się nic załatwić. W tej sytuacji mój Chińczyk stwierdził, że musimy się rozstać, bo jemu samemu łatwiej będzie znaleźć możliwość wyjazdu. Ciekawa mentalność, zwłaszcza po doświadczeniach wspólnej wędrówki. Ale „ten typ tak ma”.
Zacząłem rozglądać się za innymi opcjami. Przede wszystkim nawiązać kontakt z europejsko wyglądającymi turystami. Tych znalazło się kilkoro. Dwoje Czechów, Słowaczka, Anglicy, dwoje Rosjan, znani mi już Szwajcarzy, którzy czekali do naszego przyjazdu na zmianę pogody, Australijczyk i Koreańczyk. I cała ta grupa „kiblowała” w Darchen od dwu dni czekając na jakąkolwiek możliwość wyjazdu.
Jeszcze w Ali spotkałem grupkę angielskich studentów, którzy „zaliczyli” Kailash Korę, a następnie, po kilku dniach oczekiwania, wrócili autobusem do Ali, skąd jest co dwa dni sypialny autobus do Lhasy jeżdżący tzw. północną drogą”. Mało sympatyczna możliwość.
Siedzieliśmy więc wspólnie w lokalnej restauracji, rozmawialiśmy o „d…Maryni” i tęsknie wyglądali przez okno, czy nie pojawi się jakiś samochód. Australijczyk opowiadał, że przed przyjazdem do Tybetu „dokleił” się do wyprawy mającej zdobyć Muztagatę (7546) w Karakorum (to szczyt w pobliżu jeziora Kara Kol przy drodze do Pakistanu – byłem tam robiąc sobie wycieczkę z Kaszgaru do Taszkurganu). I że były jakieś wypadki śmiertelne. Ciekawostką jest, że kolega (A. Huczko) był tamże i też wspominał o takim zdarzeniu. Świat jest mały.
W pewnym momencie do grona „czekających” dołączyło dwóch Chińczyków. Znajomych z klasztoru Khorczak. Te same problemy.
Następnego dnia rano Czesi, Słowaczka, Australijczyk i Koreańczyk zabrali rzeczy i zdecydowali szukać szczęścia w autostopie. Zostałem z Rosjanami. Znowu dzień „kondycyjny”. Wieczorem jeden z Chińczyków znalazł możliwość wyjazdu, a drugi przystał do nas – okazało się, że to Taiwańczyk z Tai Pei. (Miał większe od nas problemy z przekraczaniem „check pointów”). I znaleźliśmy Toyotę. Po rozsądnej cenie 4000 Yn.
Wystartowaliśmy 2 godziny przed wschodem słońca. Rosjanie prosili, aby zatrzymać się nad Manasorovar celem rytualnych ablucji; chociaż „po”, skoro nie „przed”. Oczywiście kierowca nadłożył ze dwadzieścia kilometrów żeby przejechać koło miejsca pobierania opłaty. Był chyba niezadowolony, bo „załoga” jeszcze spała.
Manasarovar rano
Droga ciekawa, ale jestem już chyba „nasycony” tybetańskimi widokami. Wyłapuję tylko co ciekawsze ujęcia. Sporo odcinków w przebudowie – wielka inwestycja budowy wysokiej klasy drogi łączącej Lhasę z Ali. Z tempa robót wynika, że za 3 – 4 lata może być ukończona. To tylko ok. 2000 km po górach.
W drodze do Saga. „Piaskowe góry”
Pod wieczór docieramy do Saga. Spora miejscowość, jak na Tybet. Jest autobus do Shigatse. Tyle, że kierowca nie chce sprzedać nam biletów. Twierdzi, że jest zakaz jazdy autobusami dla cudzoziemców. Do Shigatse (siedziba Panczejlamów) jest ok. 500 km – cena autobusu – 120 Yn.
Szukamy miejsca w hotelu. Niestety, razem z nami dotarła do Saga duża grupa pielgrzymujących Hindusów (ci sami, których spotkaliśmy w kotle podczas Kailash Kora). Zajęli najlepszy hotel. Pewnie to z ich powodu były też takie problemy z wyjazdem z Darchen. My szukamy noclegu z możliwością kąpieli. Zdecydowaliśmy się na nocleg w luksusowym hotelu z łazienkami. Tyle, że na parterze, gdzie przypadł pokój mnie z Taiwańczykiem, nie było wody, a w pokoju Rosjan na drugim piętrze (jeszcze wyższy standard) woda była między godz. 21 a 22 – co zresztą wystarczyło na kąpiel całej naszej grupy).
Tybetanka z dzieckiem. Zdjęcie jeszcze z Ali. Dobrze się namęczyłem aby je zrobić; Tybetanki nie życzyły sobie, ale czego nie robi się dla dziecka.
Rano zaczęliśmy rozglądać się za jakimś środkiem transportu. Taiwańczyk (Vincent) to kolejne szczęśliwe zrządzenie losu; był już wcześniej w Tybecie, a chiński to jego język rodzinny. Teraz zrobił sobie wakacje po dwuletniej pracy przy rozdzielaniu pomocy humanitarnej w Tailandii po tsunami. Dowiedział się, że koło południa jedzie jeszcze minibus do Shigatse, cena 150 Yn. Tyle, że musimy pojechać do wojskowego „check pointu” i zapytać, czy pozwolą kierowcy nas zabrać. Jedziemy razem (Rosjanie jeszcze śpią). Załatwiamy sprawę. Ale cena dla nas 300 Yn.
Po śniadaniu pakujemy rzeczy i „przymierzamy się” do busa. Tymczasem nasi Rosjanie tuż po wyjściu z hotelu natknęli się na rozłożony na chodniku punkt „Tybetańskiej Opieki Medycznej”. Oczy nabrały blasku, wszystko stało się mało ważne poza uzyskaniem porady.
Tybetański „ośrodek zdrowia”
Medycyna tybetańska
Medycyna tybetańska uznawana jest za pokrewną chińskiej, a uwzględniająca w większej mierze zioła i minerały pochodzące z wyżyny tybetańskiej.
Wiedza medyczna usystematyzowana jest w postaci tzw. Czterech Tantr Medycznych. Dwie pierwsze metodycznie opisują choroby i rozwój człowieka od poczęcia zaczynając. Trzecia nawiązuje do związku medycyny z buddyzmem (a można chyba to porównać do związku zdrowia człowieka z życiem religijnym), i leczenia poprzez recytacje specjalnych mantr oraz przykładanie rąk przez lekarzy (zdolność leczenia mają także lamowie znajdujący się w stanie wyższej świadomości). Czwarta stanowi tzw. „Sekretną Tantrę” lub „Tantrę Ustnego Szkolenia”. Wiedza tej Tantry przekazywana jest jedynie wybranym studentom, posiadającym zarówno uzdolnienia, jak i odpowiedni poziom etyczny . Jak dotąd podobno tylko jedna osoba z naszego kręgu cywilizacyjnego została uznana za godną udziału w tej wiedzy.
Osiągnięcia medycyny tybetańskiej budzą niekiedy zadziwienie lekarzy świata kultury zachodniej. Należy jednak zwrócić uwagę, że są to zazwyczaj długotrwałe terapie typu nieinwazyjnego. W przypadkach nagłych lepsze wyniki ma „nasza”, europejska medycyna.
Ze swej strony raczej nie byłem ciekaw tej analizy; w moim wieku jest się już świadomym własnych dolegliwości i ich przyczyn. Jednak z ciekawością obserwowałem scenkę. Jeden z medyków (było ich trzech) w pewnym momencie wziął mnie z rękę i zaproponował badanie. Polegało ono jedynie na ok. 40 sek. analizie pulsu i obejrzeniu języka. Na tej podstawie wyliczył większość moich dolegliwości (których byłem świadom).
Płatnym elementem nie jest badanie, a ziołowe lekarstwa przepisywane pacjentom. Ponieważ odczuwałem braki w środkach płatniczych, a kolejny transfer gotówki miał być dopiero w Lhasie, nie przewidywałem nabycia w/w medykamentów drogą kupna, zwłaszcza, że miałem znaczne ilości leków we własnej apteczce.
W ramach rewanżu za diagnozę zaproponowałem analizę dłoni. I powstał problem, gdyż natychmiast ustawiła się kolejka chętnych do skorzystania z mojej „porady”. Interesująca sytuacja, gdyż porównanie linii dłoni ludzi innej rasy i kręgu cywilizacyjnego było dla mnie bardzo ciekawe. Jednak ta swoista „konkurencja” mogła budzić niezadowolenie. Dlatego szybko zakończyłem działalność tłumacząc to rychłym czasem odjazdu autobusu. Tybetańczycy chyba docenili ten gest i obdarowali mnie porcją dostosowanych do moich potrzeb ziół.
Jeszcze w Tybecie zastosowałem się do zaleceń kuracji. Być może jej wynikiem było najpierw ograniczenie, a później zanik upływu krwi z nosa, czego przyczyną mogła być wysokość (przy Kailash Kora przekroczyłem 5600 m.n.p.m.).
Wystartowaliśmy z trzygodzinnym opóźnieniem. Kierowca wahał się, gdyż prognozy mówiły o opadach deszczu w rejonie Shigatse. A na „check poincie” Chińczycy zakwestionowali prawo Vincenta do poruszania się po Tybecie. Po godzinnym wyjaśnianiu ruszamy. Pogoda deszczowa. Kilka razy kierowca chce zatrzymać się i nocować. Przejazdy przez potoki są emocjonalne. Ugrzęzło kilka ciężarówek.
Widok z drogi do Shigatse
Ciężarówki o wdzięcznej nazwie Wschodni Wiatr mają specyficzna konstrukcję; są wysoko zawieszone i z małą odległością między przednimi i tylnymi kołami. W zamian za to jest potężna rama, co umożliwia przewożenie towaru na dużym „wysięgu”. Specyfika pozwalająca na zwiększenie manewrowości.
Jeszcze okresowo otwiera się widok na Himalaje i zapada ciemność. Cała droga w przebudowie. Są już odcinki asfaltowe. Czasami stoimy w korkach. Do Shigatse dobijamy o 5 nad ranem.
Następny wpis : Shigatse, Lhasa, Golmud (już Qinghai)
komentarze
@Autor
Może fotki dać jednak większe? Widoki mogłyby wówczas wyglądać jeszcze bardziej efektownie, a zdjęcia sytuacyjne miałyby lepszą czytelność detali. Oczywiście mniejsze fotki szybciej się wczytują, ale jeśli korzysta Pan ze stałego łącza, to może Pan ładować obrazki o szerokości do 500px, przy czym nie trzeba ich zmniejszać przed załadunkiem, o ile pojedyncze zdjęcie waży do 300 kb, ponieważ edytor załadunkowy automatycznie zmniejszy każdą ładowaną fotkę do 500px (jeśli jest większa). Może tak będzie nawet łatwiej?
Pozdrawiam.
s e r g i u s z -- 28.01.2008 - 04:37sergiusz
Opłaca mi się zmniejszać bo w średniej rozdzielczości zdjęcia mają rzędu 3 Mb. Stąd czas przesyłania zaczyna być istotny, a u mnie łącze nie działa zbyt szybko.
KJWojtas -- 28.01.2008 - 09:36Czy warto zmienić te fotki także w tym wpisie?
I dziękuję za te wskazania. Chyba dodam jeszcze wpis, gdzie będą głównie zdjęcia roślin. Stąd takie istotne.
Pozdrawiam
@Autor
Czy zmieniać na większe – to już do uznania, ale myślę, że warto, bo są naprawdę udane. Przy fotkach roślin tym bardziej warto korzystać z maksymalnych wymiarów mieszczących się na blogu, czyli 500px szerokości i 1000px wysokości przy 300 KB wagi każdej fotki max.
Dziękuję i podziwiam kolekcję :)
s e r g i u s z -- 28.01.2008 - 11:05