Wpis dotyczy dawnej już zaszłości, ale wobec emocjonalnego stosunku Sosenki do wędrowania pozwalam sobie wspomnieć....
Jakoś tak się złożyło, że zaproponowano mi prowadzenie obozu w Alpach Transylwańskich (kłania się wampiriada).
Jakoś tak, bo zwykle podejmowałem się prowadzenia obozów w mało znanym terenie. W tym czasie (a były to czasy niesłuszne) mapy tego terenu miał tylko niejaki Piter, a i to były to wielokrotne ksera z map austriackich tzw. kreskówki. ( kto to widział, to wie). Znaczy, że trzeba było dużego „czuja”, aby coś z tego rozeznać.
Trasa miała obejmować Paring, Lotru i moi sponsorzy zakładali jeszcze zaliczenie Fogaraszu. Jak na mój gust trochę za dużo, jak na dwa tygodnie. Pomijając kwestie dostosowania do charakteru gór. Paring to odpowiednik naszych Tatr Zachodnich tyle, że może nieco bardziej skalisty miejscami (najwyższy szczyt trochę ponad 2500 m.n.p.m.). Lotru to Bieszczady, nieco wyższe, ale za to zbocza znacznie ostrzejsze – można wędrować tylko grzbietem, nigdy nie trawersować. Fogarasz zaś to mało sympatyczne pasmo, dość wysokie, wiecznie zamglone. Może ciekawe, ale tylko dla okazji dobrej pogody. Średnia wysokość grzbietu ok. 2000 m.n.p.m.
Jakoś dotarliśmy do Petroszani. Miała tam być kolejka na grzbiet główny. Niestety (początek sierpnia) akurat w remoncie. No to pojechaliśmy nieco na południe i niezwykle ciężkim marszem, z tygodniowym „żarciem” w plecakach, zrobiliśmy podejście do grzbietu głównego wychodząc nieco ponad granicę lasu ( tam w Rumunii to ok. 1800 m.n.p.m.). Założyliśmy obóz.
Rano zaproponowałem wycieczkę bez obciążenia . Pogoda dopisywała. Poszliśmy grzbietem głównym i następnie zeszliśmy w dół tworząc pętlę. Po drodze zatrzymaliśmy się na posiłek (wzięliśmy ze sobą gary tak, że można było ugotować na ognisku obozowy obiad).
I przyznam, że tak pięknego miejsca nigdy, ani wcześniej, ani później, nie spotkałem. To, co mnie urzekło, to kolor trawy. Niesamowity. Wiele razy śnił mi się po nocach. Cóż, każdy ma swoje preferencje. Dla mnie było to coś, co zapamiętałem.
No i oczywiście przez takie duperele trochę się zagapiłem. Odpoczynek nieco się przedłużył, a tymczasem zacząłem dostrzegać niepokojące sygnały pogodowe. Przez grań zaczęły przewalać się chmurki, których widok mnie nie cieszył.
Tylko znający z autopsji wędrowanie wiedzą, jak trudno „pogonić” rozleniwione towarzystwo. Wreszcie udało mi się ruszyć. No a wszyscy poruszali się „jak muchy w smole” (zmiana ciśnienia); widziałem, co się „święci” i starałem się nadać marszowi maksymalne tempo.
Wreszcie doszliśmy do doliny, która doprowadzała do bocznego grzbietu grani głównej. Tędy można było dojść do naszego biwaku.
Niestety dolina , przed grzbietem głównym, wypiętrzała się pionowymi skałami. Raczej ryzykowne wejście z jeszcze ”nieprzetartą grupą” – nie wiadomo, czy jest jakaś droga wejściowa. Tymczasem po prawej stronie doliny, trawersem przebiegała wyraźna ścieżka dochodząca do grzbietu nieco powyżej skał zamykających dolinę. Obejrzałem ją w miarę dokładnie i chwilę potem zeszła mgła ograniczająca widzialność do kilkunastu metrów.
„Z duszą na ramieniu” zdecydowałem się trawersować dolinę. Mieliśmy za sobą ok. 10 godzin marszu, a na dotarcie do obozu szacowałem jeszcze 3 do 4 godzin. W mojej ocenie nawet godzina dłużej mogła mieć problematyczne następstwa.
Poszliśmy. Po ok. godzinie marszu, za załomem skalnym niewidocznym z dołu, pojawił się żleb wypełniony śniegiem. Szerokość ok. 5 – 6 m., ale bardzo stromy. Zdałem sobie sprawę, że było to ścieżka nie ludzi, ale kozic (dosłownie).
Znaleźliśmy się w potrzasku. Wracać? Ludzie tego nie wytrzymają. Do przodu – jak przekroczyć ten żleb?
Nakazałem postój przed załomem, tak, aby grupa nie widziała sytuacji.. Sam stanąłem przed problemem – trzeba wybrać...
Powoli (miałem dobre buty), zacząłem „wycinać” ścieżkę w śniegu. Na szczęście w sierpniu śnieg nie jest zbyt twardy. W połowie żlebu mgła na chwilę ustąpiła. W dół było przynajmniej kilkadziesiąt metrów „luftu”. Przygnębiające, że na dole leżało ciało martwej kozicy. Źle wyliczyła odległość. Na szczęście mgła się podniosła. Dokończyłem ścieżki trzymając się tylko liny.
Kilka razy przeszedłem w obie strony. Chyba da się...
Kazałem grupie przejść. I problem, bo jedna z dziewczyn widząc „przejście” dostała ataku histerii. I nie pamiętam, czy użyłem rąk, czy tylko to zasugerowałem. Na pewno byłem gotów. Przestraszyła się mnie bardziej niż drogi. O to mi chodziło. Ale wzroku osoby idącej na śmierć trudno zapomnieć.
Udało się, bo wykonywała polecenia jak automat, a ja jej nakazałem tylko patrzeć prosto przed siebie.
Do obozu dotarliśmy już o zmierzchu przy padającym deszczu. Nic nie jedliśmy przed snem (zmęczenie).
Załamanie pogody – deszcz zamienił się w śnieg. Spadło go ok. 20 cm. Trudno powiedzieć czym skończyłaby się nasza wycieczka, gdybyśmy nie dotarli do obozu.
Na zakończeniu obozu chyba się upiłem. A do tej mojej urzekającej doliny specjalnie wybrałem się kilka lat później; niestety to już była nieco inna dolina. Dlatego zawsze należy cieszyć się tym, co mamy – „trwaj chwilo, abyś była wieczna”.
komentarze
KJ Wojtas
Czy nie sądzi Pan, że Polacy są “nadreprezentowani” w górach? To znaczy w każdych górach jest ich pełno, proporcjonalnie więcej niż w innych. Co nas tak pcha do góry?
dawniej KriSzu
Dymitr Bagiński -- 12.04.2008 - 20:05Dymitr Bagiński
Trudno to ocenić. W “tamtych” czasach była to możliwość spełnienia się; zmierzenia się i pokonania własnych słabości. Chyba jest to dalej aktualne. I nie jest prawdą, że młodzież tylko chce do knajpy i przed telewizor.
KJWojtas -- 12.04.2008 - 20:41A rozważając tę kwestię ogólnie. Myślę, że w Polakach tkwi jeszcze dążenie do poznania nieznanego – duch eksploracji. Po części ujawnia się w górach, ale też, jeśli tylko uważnie śledzić rozwój techniki, ale innych dziedzin też, to da się zauważyć tam wpływ Polaków (komputer, wykrywacz min i wiele innych). Ten model kultury, który reprezentujemy wzbudza innowacyjność.
A góry zdobywa się, bo są.
No, opowieść pełna napięcia,
dobrze, że wszystko się udało.
grześ -- 12.04.2008 - 20:52pozdrawiam.
Bo ja słyszałem o reakcji
“znowu Polacy” (w górach)
Dymitr Bagiński -- 12.04.2008 - 20:55Wojtasie
Realistyczne bardzo. Trawersowałem razem z Tobą...
merlot -- 12.04.2008 - 20:59grześ
Różnie bywało. Ale na moich obozach chwalebnie nikt nie zginął. A wypadki zdarzaja się głównie z powodu nieuwagi, bądź przeszacowania możliwości. Tu byłem na pograniczu.
KJWojtas -- 12.04.2008 - 21:02Dymitr Bagiński
Przyznam, że nie rozumiem ostatniego komentarza. Może dlatego, że jestem już troczę “na aucie”, i to z racji własnej nieuwagi.
KJWojtas -- 12.04.2008 - 21:04KJ Wojtas
No po prostu jesteśmy odbierani jako nadreprezentowani na górskich trasach
dawniej KriSzu
Dymitr Bagiński -- 12.04.2008 - 21:10merlot
To opis rzeczywistych zdarzeń. Starałem się nie dramatyzować nadmiernie. Czasami trochę się wstydzę takich wspomnień. W zasadzie powinienem lepiej przewidywać. Ale czasami trzeba wybierać i działać w skarajnych warunkach.
KJWojtas -- 12.04.2008 - 21:11Przyznam, że wolę tamte; na codzień mam większe problemy z decyzją.
Dymitr Bagiński
To próbowałem wyjaśnić.
KJWojtas -- 12.04.2008 - 21:13A tak w ogóle – czy to źle? Mnie to cieszy i napawa dumą.
kurczę
pełna empatia, sam byłem dwa razy w podobnej sytuacji…
pozdrawiam
Prezes , Traktor, Redaktor
max -- 12.04.2008 - 21:32max
jeszcze ciekawszą sytuację miałem na Czerwonych Wierchach. Tyle, że w mniejszym towarzystwie.
KJWojtas -- 12.04.2008 - 21:39Czerwone Wierchy?
to koniecznie poproszę!
Magia też pisała że “zdradliwe”, jak szedłem przez wierchy na Orlą Perć to trafiłem na ładną i spokojna pogodę,
czekam z niecierpliwością bo to tez pewnie na notkę się nazbierałoby, prawda?
pozdrawiam
Prezes , Traktor, Redaktor
max -- 12.04.2008 - 21:43max
W zasadzie nie na notkę. Ot tak. W drugiej połowie czerwca zwiedzaliśmy Tatry Polskie (słowackie zaliczyłem kilka lat wcześniej). Bazę mieliśmy w namiocie w Kuźnicach. (To był 74 rok i sukcesy w mistrzostwach świata). Z Kuźnic pojechaliśmy do Chochołowskiej. Rundka. Nocleg w schronisku i powrót przez Czerwone Wierchy. Mieliśmy przez Kasprowy,Świnicę i Zawrat wrócić do Kuźnic. A tu załamanie pogody. Między pierwszym, a drugim (od zachodu) wierchem zaczęły bić pioruny w szczyty. Problem, że silnie wiało i walił deszcz ze śniegiem. Zejść na słowacką stronę, czy trwać, bo po polskiej są urwiska. Widać może na 10 m. W błyskawicznym tempie zaczynamy marznąć i przemakać mimo, że byliśmy dobrze przygotowani. Sytuacja trudna.
KJWojtas -- 12.04.2008 - 22:10Przy zdrętwieniu, na szczęście mózg mi jeszcze pracował, zacząłem zauważać regularność uderzeń piorunów. No i wyliczyłem, że jak trochę podejdziemy, a później biegiem, to przeskoczymy na drugą stronę. I tak zrobiliśmy. Trochę złe przeliczenie, bo piorun mnie przewrócił (właściwie to chyba pęd powietrza), ale niegroźnie, podniosłem się i zdążyłem odbiec dalej.
Oczywiście po 15 minutach nastąpiło przesilenie itd. Tylko, żebyśmy to wiedzieli…!!!