Chiny, Tybet (3)

Królestwo Guge

W Ali należało zalegalizować pobyt. Trzeba udać się do Imigration Office i tam poprosić o Travel Permit na poruszanie się po Tybecie. Oczywiście trzeba też uiścić stosowną karę za dotarcie na miejsce nielegalną drogą. Jednak opłata nie jest wysoka – wynosiła 350 yuanów z tendencją wzrostową (to ok. 50 USD). Sympatyczne urzędniczki są bardzo przyjaźnie nastawione do petentów pomagając w przekraczaniu trudności proceduralnych. Byłem traktowany chyba szczególnie życzliwie, a to z racji wieku zaznaczonego kolorem włosów jak i posiadaniem wąsów, co jest raczej rzadkością wśród Tybetańczyków. Kiedy wspomniałem, że zamierzam zwiedzić ruiny stolicy królestwa Guge i pielgrzymować wokół góry Kailash ich życzliwość jeszcze wzrosła, co zaowocowało dopisaniem do Travel Permit dodatkowych miejscowości w jakich mogę przebywać, a co okazało się przydatne z racji częstych wojskowych check point’ów . Taki Travel Permit oficjalnie wydawany jest na okoliczność natychmiastowego opuszczenia Tybetu. Jednak z racji zakazu podróżowania trasą jaką przybyłem, „musiałem” przejechać przez prawie cały kraj z Lhasą włącznie, zatrzymując się okresowo w niektórych miejscach. Dano na to 28 dni, co całkowicie pokrywało się z moimi planami.

Królestwo Guge istniało od IX wieku n.e. w wyniku rozpadu królestwa Tubo. Założył je król Langdharma po ucieczce z Lhasy. Istniało przez ok. 700 lat i okresowo miało zwierzchnictwo nad całym Tybetem. Położone jest nad Setledżem ok. 300 km na południowy-zachód od Ali (obecna stolica regionu Ngari). Na początku XVII w. dotarła tam misja jezuicka. Kilkudziesięcioletnia działalność była możliwa dzięki przychylności ostatniego króla. Niestety właśnie to prawdopodobnie przyczyniło się do upadku królestwa; lamowie doprowadzili do wojny z Kaszmirem zakończonej klęską, co wykorzystane zostało przez rosnący w potęgę Tybet.
Zainteresowanie misyjne tym królestwem wynikało m.in. z poszukiwania zaginionego królestwa chrześcijańskiego, którego władcą miał być potomek jednego z monarchów, którzy oddali hołd Dzieciątku. Ta legenda była znana już w czasie wojen krzyżowych, a wpisana też była w tajemnice Templariuszy. Także Różokrzyżowcy nawiązywali do tej tematyki.
W działalności misyjnej Antonio del Andrade poszukiwał nawiązań do chrześcijaństwa w buddyzmie w którym istniały wyraźne wpływy bone (starej religii Tybetu).
Do Europy dotarły dwa listy tego zakonnika; drugi, dłuższy był publikowany w Polsce w XVII w.
Niektórzy próbują też powiązać to królestwo z legendarnym Shangri-la, Szamballą i Agarthą. Wspominam o tym, gdyż ta tematyka była także przedmiotem mojego zainteresowania. A warto wiedzieć, że tajemnic Agarthy poszukiwała też ekipa niemiecka w 1936(?) roku. Ale to historia na zupełnie odrębny wpis.

Dostać się do Zhada (to jedna z nazw – zwykle każda miejscowość ma ich kilka), osady położonej w pobliżu ruin Guge, można autobusem kursującym nieregularnie, albo Toyotą 4WD. Autobus kosztuje 300 Yn (dla obcokrajowców trochę drożej), a za przejazd Toyotą w 4 osoby z późniejszym dojazdem do Darchen (pod Kailash), ustalono cenę 5600 Yn. A to tylko dlatego, że miał nas zawieźć ten sam kierowca, z którym jechaliśmy z Ali. Wybraliśmy, (dogadałem się z jednym z Chińczyków, że wspólnie dojedziemy do Lhasy), autobus. Byliśmy jedynymi chętnymi na tę podróż. Wariant się wyzerował. Niestety brak było chętnych na wspólną podróż Toyotą. A na podróż 2-osobową Chińczyka nie było stać. Zdecydowaliśmy się zrezygnować z Guge i pojechać autobusem od razu do Darchen. Już przy kupowaniu biletów, w momencie podawania pieniędzy, zadzwonił telefon – jest dwoje chętnych na Guge (w hotelach pozostawialiśmy wiadomość o planach i poszukiwaniach). W ciągu pół godziny wyjeżdżamy taksówką 10 km od miasta (nasz kierowca ma uprawnienia tylko na trasę do Ali. Gdyby policja go zatrzymała straciłby licencję. Wcześniej jeździliśmy razem po mieście i zatrzymała nas policja. Spokojny człowiek. Ale przy podawaniu dokumentów ręce mu się mocno trzęsły). Dojeżdża nasz kierowca. Ruszamy. Jeszcze kilkanaście kilometrów asfaltową drogą na zachód (przejeżdżamy obok terenu, gdzie rozpoczęto budowę lotniska) i rozpoczynamy wspinaczkę „normalną” tybetańską drogą na przełęcz (5200) oddzielającą te dwa regiony. Jest punkt sanitarny, gdzie żołnierze spryskują nam koła samochodu. I wpisują wszystkich (poza mną) na „listę gości”. Pierwsza poważna dyskryminacja. Po drodze trochę szwendających się samopas jaków. Pierwszą ciekawostką przy zjeździe jest samotnie rosnąca karłowata limba. Później pojawiają się zarośla rokitników. Trochę większych roślin i od razu robi się bardziej sympatycznie.
Jedziemy doliną, której zbocza żłobione wodą mają niezwykle fantazyjne kształty; wspominałem już, że góry tamtejsze są w większości zbudowane z miękkich materiałów ulegających szybkiej erozji. Tu w glinie tworzone są arcyciekawe formy. Zrobiłem sporo zdjęć, ale nie w pełni oddają one urok tego miejsca.
Pod wieczór dojeżdżamy do Zhada, fundujemy sobie obiad „po chińsku” tzn. z obrotowym stolikiem. Jestem ćwiczony w jedzeniu pałeczkami i sposobach ich używania, ale po różnych doświadczeniach, nasza współuczestniczka, młoda Chinka stwierdziła, że jej mama uznaje taki sposób trzymania pałeczek za równie wykwintny. Uff. Nauka skończona. Chyba jakoś sobie radzę, bo nie ustępuję w szybkości jedzenia. Ale do czasu. Ile ci Chińczycy mogą zjeść. Oni to chyba kochają.
W czasie posiłku akurat dobrze popadało. A tuż przed zachodem zaświeciło słońce i pokazała się piękna, podwójna tęcza. Wykorzystujemy ten fakt i wstępnie zwiedzamy okolice miejscowego kompleksu klasztornego. Zauważam wiekowe już drzwi z malowidłem symbolu yang – yin. Przyznam, że trochę zdziwiły mnie te wpływy chińskie w zachodniej części Tybetu. Zwłaszcza, że wiek drzwi z malowidłem należałoby szacować na nie mniej niż 150 lat.
Po drugiej stronie Setledżu w zboczach okolicznych wzgórz widać szereg jaskiń służących pochówkom. To specyfika tego rejonu.
Następnego dnia rano obchodzę jeszcze raz cały klasztorny kompleks; widoczne są ślady działań renowacyjnych. Jak wszędzie przygnębiające wrażenie robią sterty śmieci walających się wszędzie.
Wracam do hotelu. Śniadanie i ruszamy do położonych kilkanaście kilometrów od Zhada, w dole rzeki, ruin Guge. Droga interesująca. Także wiele interesujących form skalnych. Ta część doliny leży na wysokości nieco poniżej 4000 m.n.p.m. Glebą są żyzne namułami naniesionymi przez mętne wody Setledżu. Słabe zagospodarowanie wynika chyba li tylko z małej liczby ludności. W czasach Królestwa Guge tereny były znacznie lepiej wykorzystane, co podają w swych zapiskach kronikarze.
Ruiny stolicy upadłego królestwa położone są na wyniosłym pagórku i zajmują powierzchnię ok. 18 ha. Zabudowa zaczyna się u stóp wzgórza i obejmuje całą jego powierzchnię. Po drodze coraz to ważniejsze obiekty, część zamieszkana przez władców znajdowała się na szczycie, a usytuowanie raczej uniemożliwiało jej zdobycie ówczesnymi środkami. Broniły dostępu niekiedy dwustumetrowe, pionowe urwiska. Ze szczytu wybrane zostało przejście-sztolnia (obecnie częściowo zasypane) do przepływającej opodal rzeczki. Słowem twierdza nie do zdobycia. I prawdą są chyba krążące legendy, że upadek nastąpił na skutek zdrady.
Po drodze zwiedzamy trzy zachowane świątynie. W sumie najbardziej interesujące są kolumny wewnątrz budowane z drewna przywożonego z Indii transportem karawanowym. Dlatego były to kawałki długości około 1 m, a następnie misternie łączone w kilkumetrowe odcinki. Mimo upływu czasu tylko część z nich uległa wypaczeniu.

Pozostałości stolicy były podobno poddane silnym wpływom „rewolucji kulturalnej”. Wcześniej były w znacznie lepszym stanie. Refleksyjność wędrówki po umarłym mieście przerywa widok smug zwiastujących nadciągający deszcz. Rozmawiam jeszcze z miejscowym przewodnikiem i strażnikiem w jednej osobie. Pytam jak wiele osób zwiedza to miejsce. Rozmówca stwierdza, że w sezonie jest 4 – 5 Toyot tygodniowo, czyli ok. 20 turystów. Wracamy do Zhada.
Jeszcze obiad i…. chwila postoju; nasz kierowca został uproszony przez dwoje Szwajcarów o zabranie ich do Darchen. Musimy przepakować bagaże aby zmieściło się 7 osób. Szwajcarzy przyjechali do Zhada autobusem tydzień przed nami. I czekali na jakąkolwiek okazję, aby się wydostać. A mężczyzna umiał mówić po chińsku, co znacznie ułatwiało kontakt z mieszkańcami. (Doceniam los, który uniemozliwił nam dojazd autobusem)
Ruszamy ok. 16.00. Do Darchen jest ok. 300 km, z tego ok. 100 km główna drogą. Wydaje się, że dojedziemy na miejsce o rozsądnej porze. Niestety nie uwzględniliśmy opadów deszczu jakie akurat przeszły. Pojawiło się gliniaste błoto, a ponieważ potoki tam bierze się „z marszu”, to za każdym razem kierowca dobrze zastanawiał się nad sposobem pokonania przeszkody. W pobliżu Darchen znaleźliśmy się już po północy. A ze strony moich współtowarzyszy padła propozycja, aby zamiast pod Kailash, nieosiągalny z racji opadów, pojechać do Purang przy styku granic nepalsko-indyjsko-tybetańskiej. Szwajcarzy zrezygnowali. Dla mnie to dodatkowa atrakcja. Tyle, że do tej miejscowości dotarliśmy dopiero o 5 rano.

Następny wpis: Purang, Manasarovar i Kailash Kora.

Średnia ocena
(głosy: 0)

komentarze

swietny temat - czytam z zainteresowaniem

temat Argatha, jest tematem samym w sobie, faktem jest ze w szeregach hitlerowcow byly bataliony skosnookich / bez rasizmu /, prawdopodobnie z Tybetu. Sama spirytalistyczna organizacja Thule, wzbudza do dzsiaj emoecje, boz nie da sie ukryc, ze hitlerowcy w jakis tajemiczy sposob znali technologie spodkow latajacych, rakiet dalekiego zasiegu i innych epokowych wynalazkow, ktore do dzsiaj nie wiadomo w jaki sposob znalazly sie ich rekach.

Temat sledze i ciesze sie na nastepne odciniki.

Pzdr
mara


matrioszka25

Jak już wspomniałem, to też był jeden z celów jaki mnie interesował. Napiszę, co wiem ale jeszcze szperam po różnych źródłach i porównuję. To trochę potrwa.
Sprawę Agarthy wywołał niejaki W. Michałowski, który mi zaproponował wybranie sie na Syberię, gdzie miało znajdować się jedno z wejść do A. Sprawa się rypła. Zaproponowałem trasę jaką przebyłem. Wykpił się. Pojechałem sam, ale Witek pojechał do Ladakhu, aby sprawdzić domniemania o grobie Jezusa koło Shrinangaru. Trzeba go podziwiać bo ma 68. Niemniej jak się spotykamy to tytułujemy się per “palancie”. Ale z szacunkiem.


Czytam od początku

Bardzo wartościowe teksty. Nie jest to jeszcze National Geographic, ale kiedy nabieże Pan wprawy … Ogromny plus.

Pozdrawiam


Zetor

Właśnie miałem coś napisać do jotesza, pewnie tam też, ale tu odpowiem od razu.
Ten tekst napisałem w Wordzie i były tam różne akapity, pochyły druk przy wtrąceniach, czy objaśnieniach itd. I przeniosłem to do Tekstowiska. Wszystko zostało “znormalizowane”.
I może nie zwróciłem na to dostatecznej uwagi. Sprawdziłem tylko poprawność, ale nie popatrzyłem jak będzie wyglądała forma końcowa i “czytelność” tekstu.
Moja wina. Poprawię się w ramach swych możliwości. Proszę o wyrozumiałość, bo ja człek prosty, od pługa.
(I to dosłownie – ostatnio wśród innych zajmuję się ścinaniem drzew – pewnie napiszę etiudę o piłach spalinowych). A przy tym jestem po technikum i studiach technicznych. Czego można ode mnie wymagać?
Pozdrawiam
PS. W czasie wyjazdu zrobiłem blisko 800 zdjęć. Z tego ok 300 uznaję za wartościowe. Proszę o sugestie, czy włączać do opisu, może linki?
I jeszcze jedno. Proszę zauważyć, że zamieszczam teksty z różnych dziedzin. Niestety chyba czasami gubię się w szczegółach. A mam mało czasu. Wiosną zajmę się czym innym.


Koniecznie fotografie prosimy

Można wklejać je w treści notek, najlepiej w kontekście. Na dole okienka tekstowego w edycji notki, po lewej, jest małym drukiem link otwierający okienko do załadunku fotografii. Jeśli będzie potrzeba, pomożemy.

Pozdrawiam.


Subskrybuj zawartość