Lustracyjne dylematy

Kilku z twoich znajomych jest dziś tajnym współpracownikiem służb specjalnych. Piszą raporty o każdym twoim postępku, który może posłużyć za hak. To samo notują o życiu twoich znajomych. Piszą donosy na innych tajnych współpracowników nie wiedząc, że są współpracownikami. Powstaje zbiór materiałów o całym twoim środowisku, jak i o każdej osobie z tego środowiska. To są twoi koledzy, jak gdyby – “twoi agenci”...

Myślisz, że to niemożliwe, aby i dziś zbierano materiały w ten sam sposób jak w czasach PRL, że w starannie zewidencjonowanych kartotekach i zapisach elektronicznych nie leżą informacje o tym, żeś np. zdradzał/a żonę/męża, ganiał na golasa pokojówkę hotelową, wziął łapówkę, żeś o kumplach mówił, że to świnie i chamy. A gdyby tak było? Wszystkie donosy leżą w komputerowych kartotekach… Uwierzysz w ich rzetelność, która zależy od tego jak agenci przykładali się do pracy, czy cię lubią? Kartoteka pełna wiedzy o tobie – ale tylko „oczami bezpieki”. Jeśli tajniak ciebie nie lubił to jego zapiski mogą budzić w tobie wstręt z powodu samego ich charakteru, z powodu użytego języka. Mógł też być paranoikiem wierzącym, że wypełnia misję dla ratowania kraju. Wcielał się w agenta 007. Jego raporty to kopalnia detali (co jadłeś na obiad, gdzie trzymasz brudne skarpetki, czy dywagacje na temat twoich zdolności intelektualnych i tkwiących w tobie pokus), które mają służyć łatwiejszemu złowieniu w sieć intryg i spisków. Ideą tajnych służb jest wiedzieć o tobie wszystko.

Wyobraź sobie więc, że akcja zbierania danych dzieje się dziś, że to, co o tobie tajniacy zebrali, ma zostać ujawnione, a każda z gazet może swobodnie wybrać każdy fragment z opisujących ciebie i twoich bliskich materiałów. To nie ty o swoim życiu opowiesz bliższym i dalszym znajomym. O twoim życiu opowiadać będą tajniacy. Staną się autorami twojego życia. Czytelnicy gazet ucieszą się, gdy dziennikarze będą w odcinkach wyławiali co smaczniejsze kąski. Wszystko będzie jawne.

Czyż teraz możesz sobie wyobrazić przeszłość? IPN zajmuje się głównie ujawnianiem nieznanych działań tajnych współpracowników, funkcjonariuszy SB i partii. Nie zbiera relacji od tych, którzy byli represjonowani. Dziennikarze z kolei serwują tobie głównie wiedzę o sensacyjkach – o artystach i ludziach znanych. Jaką prawdę poznajesz o ludziach, którzy wywalczyli w Polsce demokrację, a także o tych, co znaleźli się w orbicie zainteresowań SB? Po co ci np. wiedza o tym, że Olbrychski lubił wypić i miał kochanki, a Janina Janowska miała być pazerna na pieniądze, czy że Alina Pieńkowska przyjmowała gości w szlafroku? Czy ma być to ciekawe dlatego, że ogólnopolska gazeta pisze o tym na pierwszej stronie, poświęca kilka kolumn w środku? Kreuje się w ten sposób jedynie obraz naszej przeszłości, brudnej przeszłości dla lukratywnych zysków wydawców i dziennikarzy.

Ciekawy jest system represji i skutki dla osób represjonowanych, a nie sensacyjne ciekawostki. W przypadku powszechnego dostępu do akt kto odpowiadałby za to, że informacje obyczajowe, dotyczące stanu zdrowia, zbyt prywatne nie byłyby ujawniane? Kto miałby je cenzurować, kto miałby wykreślać, zaczerniać zdania i słowa. IPN miałby się zamienić w cenzurę, a jeśli tak to jakimi regułami by podlegał? Czy dziennikarze czują cienką czerwoną linię, która dzieli informację zbyt intymną od takiej, którą można bez skrupułów opublikować? Każdy tę linię narysowałby w innym miejscu. Dlatego tylko osoba, której dana informacja dotyczy powinna o tym decydować a nie funkcjonariusz państwowy.

W przypadku powszechnego dostępu do archiwów bez wcześniejszej dokładnej weryfikacji ich zawartości przez odpowiedzialnych pracowników IPN każdy będzie sądził na własną rękę. Wielu będzie się ścigało kto mocniej napiętnuje jakiegoś TW bo im mocniej będzie piętnować tym bardziej ma nadzieję wyjść na „bohatera” walczącego o „prawdę”. Nie widzi, że nie pokazuje prawdy, że poświęcił się dla samego pościgu, że bawi go samo ściganie i nie stać go na obiektywne przedstawienie tego, co się dowiedział, na przyznanie się do błędów, pochopnych sądów itp. Pozostają mu tylko oskarżenia i duma z dopadnięcia ofiary – sposób pogoni a potem ujawnienia agenta może uczynić z niego ofiarę, którego mają ochotę bronić nawet ludzie, którzy niegdyś za komuny byli prześladowani.

Za zachodnią granicą usiłowano przeprowadzić lustrację w sposób jak najbardziej obiektywny i sprawny. Niemcy stworzyli listę instytucji i firm, których osoby podlegały lustracji. W tych wypadkach każdy z mocy prawa był lustrowany. Pozostawiono także możliwość, aby także pracodawca nie podlegający zapisowi ustawy mógł zwrócić się do Instytutu Gaucka o informację czy zatrudnione osoby współpracowały ze służbami. Przekazywał listę nazwisk. Instytut sprawdzał archiwum. W przypadku jeśli okazało się, że o jakiejś osobie są dokumenty w zbiorach Instytutu rozpoczynała się kwerenda dokumentów i lustracja – informowano o tym lustrowanego, który mógł przyjść do lustratorów by udzielić informacji o swoich kontaktach ze służbami. Pracownicy Instytutu weryfikowali zawartość dokumentu z zeznaniami tej osoby i informowali pracodawcę. W przypadku sprzeciwu z ustaleniem Instytutu sprawa mogła być skierowana do odpowiedniego sądu.

Pracodawcy reagowali różnie. Bardzo wiele zależało od postawy byłego TW. Od tego, czy sam się przyznał, dlaczego i z jakich powodów współpracował, komu mógł wyrządzić krzywdę. Urząd Gaucka przeprowadził sondaż, który pokazał, że pracodawcy z faktu współpracy ze Stasi często nie wyciągali żadnych konsekwencji lub miały one charakter socjalno-prawny (np. obniżenie stażu pracy). Zwolnienia dotknęły od 25 do 75 proc. byłych agentów. Czasem urząd odmawiał udzielenia informacji, np. o lekarzach, emerytowanych profesorach lub samorządowcach niższego szczebla, uznając lustrację za bezzasadną. W całej państwowej służbie cywilnej około 5-7 proc. pracowników było w przeszłości agentami Stasi. W Meklemburgii-Pomorzu Przednim zwolniono z pracy takich osób nieco ponad połowę, a w Brandenburgii tylko jedną trzecią (za: artykułem Berndem Schäfera w pracy pod red. Pawła Kuglarza Od totalitaryzmu do demokracji, Kraków 2001).

Niemcy byli przeciwnikami dekomunizacji. Nikogo tam nie usunięto z pracy, ze szkoły, redakcji czy uniwersytetu z powodu przynależności partyjnej. W szkołach mogli pracować nawet dawni sekretarze partii, chyba że wcześniej jako funkcjonariusze partyjni doprowadzili do zamknięcia kogoś w więzieniu. Uznano, że nikt nie może być wykluczony ze sfery publicznej i z pełnienia funkcji publicznych tylko dlatego, że kiedyś miał partyjną legitymację. Te sankcje miały dotknąć jedynie donosicieli.

Moim zdaniem zrodziło to niesprawiedliwość, która wynikała z założenia, że wszyscy tajni współpracownicy odnosili ze swego donosicielstwa korzyści, że czerpali z tego zyski, tak jakby każdy z TW z własnej woli chciał zostać współpracownikiem. Gdyby to było prawdą to można zgodzić się z opinią pastora Gaucka, że wykluczeniem ze sfery publicznej mieli być tylko donosiciele, gdyż wykorzystywali oni w sposób niegodny możliwości jakie dawała im struktura i prawo komunistycznego państwa, a sami komuniści – jeśli nie doprowadzali do zamykania ludzi w więzieniach – działali zgodnie z prawem. Tu tkwił w niemieckiej lustracji błąd bo przecież mniejszość TW zgłaszała się na ochotnika do współpracy i robiła to gorliwie, a miała z tego powodu i tak mniejsze korzyści niż partyjni funkcjonariusze.

Dziś wiadomo jak nieraz bardzo niegodnych metod stosowano by złamać czyjś charakter i skłonić do współpracy. Metoda werbunku powinna więc stanowić ważny czynnik przy ocenie danego TW, którego w wyjątkowych przypadkach można by uznać za pokrzywdzonego! Kara dla TW nie może być bardziej dotkliwa niż kara dla tych komu jego informacje służyły: aparatowi partyjnemu i służbom specjalnym. Tym bardziej, wtedy, gdy ustawodawca dla członków tych organizacji nie przewidział żadnych restrykcji, uznając, że robili to zgodnie z prawem i swoim sumieniem, a weryfikuje ich sama wiedza o tym, co niegdyś robili. Skoro nie ma dla członków partii i funkcjonariuszy żadnych kar to wydaje się niesprawiedliwe, że ukarani mają być tylko TW – choćby przez napiętnowanie w mediach, co dla człowieka oznacza śmierć za życia.

Pastor Gauck zauważa, że „także w Polsce były różne rodzaje nieoficjalnej współpracy. Byli więc tacy, których zmuszano do składania podpisów, inni podpisywali dobrowolnie, jeszcze inni byli po prostu gadatliwi i nieostrożni albo kierowali się jakimś rodzajem lewicowego idealizmu. Na pewno trzeba na te wszystkie przypadki patrzeć w sposób zróżnicowany i nie można każdego nieoficjalnego współpracownika uznać od razu za łajdaka i zdrajcę. Można natomiast powiedzieć, że oni wszyscy przekroczyli pewną granicę, na którą większość ich kolegów miała baczenie”.

To jest bardzo ważna refleksja, która umyka większości prolustracyjnym publicystom i internautom. Gauck wskazuje także, że ważne jest przy lustracji wskazanie jaką korzyść odnosił tajny współpracownik, gdyż korzyści są miarą, którą można posługiwać się przy ocenie szkodliwości działania. Cechą niemieckiej lustracji było to, że poszczególne przypadki traktowano indywidualnie.

W traktacie zjednoczeniowym z 1990 r. zdefiniowano kryteria weryfikacji osób zatrudnionych w administracji publicznej b. NRD – o braku „osobistej zdolności”, a jednocześnie o pozbawieniu pracy lub odmowie zatrudnienia, decydować mogła współpraca ze Stasi, ale jednak nie decydowała ostatecznie. Gauck tłumaczył: „W swoim życiu osobistym bardzo różnie traktowałem byłych nieoficjalnych współpracowników Stasi. Często taki szpicel wywołuje po prostu współczucie. Jest człowiekiem słabym. Często pochodzi z rodziny, która nie wpoiła mu żadnych wartości. Został wychowany w taki sposób, że nie potrafi w żadnej sytuacji odmówić i godzi się na wszystko. Można znaleźć tyle różnych powodów, dla których taki człowiek okazał się miękki, podatny na wpływy, uległy. Jednocześnie wśród byłych nieoficjalnych współpracowników było także wielu ludzi o ponadprzeciętnym wykształceniu, inteligentnych. W ich przypadku intelekt okazał się ich przekleństwem, ponieważ pozwalał lepiej wytłumaczyć powody własnej postawy, braku odwagi cywilnej, braku solidarnego odruchu oporu. Oczywiście, jeśli ktoś został złamany w wyniku szantażu i dlatego zgodził się na współpracę, powinien być traktowany inaczej – i tak też było. W Niemczech nie każdy były współpracownik służby bezpieczeństwa musiał odejść z pracy. To jest nieprawdziwa teza propagowana przez postkomunistów oraz różnych nawiedzonych ludzi, którzy z łatwością szafują pojęciem łaski – nazywam to syndromem taniej łaski. Jeśli przyjrzymy się konkretnym grupom społecznym, na przykład środowisku nauczycieli w Berlinie, to okaże się, że w tej grupie około 4–5% nauczycieli było nieoficjalnymi współpracownikami służby bezpieczeństwa. Z pracy usuniętych zostało mniej niż 1%. Trzy czwarte nauczycieli, którzy współpracowali z reżimem, nadal pracuje w służbie publicznej. Mój urząd jedynie dostarczał informacji o byłych współpracownikach, nie podejmował natomiast decyzji personalnych. Kiedy więc raport na temat kogoś był już u nas gotowy, osoba ta musiała zostać dokładnie przesłuchana. Potem dopiero odpowiednia komisja personalna na uczelni lub w szkole podejmowała decyzję, czy profesor lub nauczyciel może nadal pełnić swoją funkcję czy nie. Zresztą w różnych obszarach różnie się to kształtowało. Na przykład w służbach wewnętrznych państwa, przede wszystkim w policji, prawie połowa nieoficjalnych współpracowników musiała odejść z pracy. Ale nigdy 100 %. Jedynie w przypadku armii zwolnienia objęły wszystkich współpracowników służb bezpieczeństwa. [...] W Berlinie Wschodnim doszło raz do samobójstwa. Osoba ta została obciążona z błahego powodu. To był lokalny polityk. Rada dzielnicy, do której należał, uznała, że jego wina jest niewielka i nadal może pełnić swoją funkcję. Ale jednocześnie pracodawca tej osoby, uniwersytet, uznał, że jego wina jest jednak zbyt duża, aby mógł on dalej pracować jako pracownik naukowy. W takich niepewnych sytuacjach zawsze starałem się być bardzo ostrożny i wstrzemięźliwy w wypowiadaniu opinii” [wytłuszczenia – moje].

W Niemczech nie było jasnych reguł postępowania z byłymi TW. W życiu politycznym wszystko zależało od partii oraz wyborców. Sam fakt współpracy nie pociąga za sobą żadnej odpowiedzialności. Inaczej postanowiono jedynie w Turyngii. Uchwalono tam ustawę, która zakazała byłym współpracownikom zasiadania w parlamencie krajowym. Na mocy tej ustawy pozbawiono jedną osobę mandatu posła. W odpowiedzi na skargę krajowy Trybunał Konstytucyjny orzekł, że taki zapis w ustawie jest sprzeczny z zasadą niezależności posłów. Musiano go z ustawy usunąć. Nadal można lustrować przeszłość polityków, ale nie można odebrać mandatu.

Nie wszystkie dokumenty zgromadzone w Instytucie Gaucka udostępniono. Chodzi o tę część, która dotyczyła informacji zgromadzonych przez STASI na temat ludzi ze świecznika politycznego RFN. Najbardziej przyczyniła się do tego afera z nielegalnymi kontami w CDU i postawa kanclerza Helmuta Kohla. Wszystkie zachodnioniemieckie partie zgodnie zadecydowały, aby dokumentację na ten temat zniszczyć, nie zapoznając się z jej treścią. Niekonsekwencja? Czyż nie było brudów w zachodnioniemieckich partiach i rządzie, które nie należałoby w ten sam sposób ujawnić, jak ujawniało się brudy wschodnich landów? Zniszczenie części akt Stasi może świadczyć o tym, że w zjednoczonych Niemczech rządzący przyczynili się do powstania społeczeństwa dwóch kategorii, bo dziś akta obciążają tylko obywateli b. NRD. Dodatkowo w lipcu 2001 r., po wniesieniu sprawy przez kanclerza Kohla, sąd wydał wyrok, że pochodzące z akt Stasi informacje dotyczące osób publicznych powinny być ujawniane dla celów naukowych i publicystycznych wyłącznie za zgodą samych zainteresowanych. W związku z tym wyrokiem znowelizowano ustawę o aktach Stasi. Dziś dokumenty można wykorzystywać (z wyjątkiem dotyczących życia prywatnego i sporządzonych z naruszeniem praw człowieka lub pod przymusem), ale zainteresowana osoba publiczna musi zostać powiadomiona i ma prawo wniesienia sprzeciwu.

Tylko dzięki dysydentem ze wschodu Niemiec akta zostały udostępnione obywatelom. Latem 1990 r. rząd RFN był za tym, aby akta albo natychmiast zniszczyć albo przygotować do zniszczenia w możliwie szybkim terminie. Izba Ludowa NRD natomiast uchwaliła ustawę przewidującą udostępnianie obywatelom informacji z akt, ale na jej włączenie do układu zjednoczeniowego nie zgodziła się RFN i doszło do ostrego konfliktu. Dopiero po protestach głodowych i ponownej okupacji dawnej centrali Stasi przez enerdowskich dysydentów, doszło do kompromisu. Uchwalono w końcu rok później „ustawę o aktach Stasi”. To Niemcy ze Wschodu sami ją sobie wywalczyli mimo sprzeciwów rodaków z Zachodu.

W Niemczech każdy obywatel, który był pokrzywdzonym (tzn. służby zbierały na jego temat materiały), mógł zapoznać się ze swą teczką i przeczytać wszystko z wyjątkiem nazwisk innych pokrzywdzonych lub osób trzecich, które pracownicy Urzędu tuszowali. Na wniosek zainteresowanych rozszyfrowywano pseudonimy TW i pracowników Stasi, którzy też mieli prawo wglądu do akt, ale z wyjątkiem raportów, które sami pisali.

Otwarcie akt Stasi nie doprowadziło do aktów zemsty czy samosądów. Stworzono szansę zmierzenia się z własną biografią i z przeszłością przyjaciół. Nie pastwiono się nad nimi, nie urządzano medialnych polowań z nagonką (jednak z kilkoma wyjątkami). Nie chodziło o lincz, ani o moralne potępienie, lecz o pojednanie z własnym życiem i biografiami innych. Dochodziło także do brania w obronę osób, które choć były TW, to w opinii broniących przyczyniały się do wielu pozytywnych spraw. Tak było np. z Manfredem Stolpe, politykiem SPD z Branderburgii. W 1994 r. socjaldemokraci pod przewodnictwem Stolpego, o którym wiedziano już, że współpracował ze Stasi, uzyskali absolutną większość. Rok później Kościół ewangelicki w oświadczeniu stwierdzał, że choć Stolpe utrzymywał tajne kontakty ze Stasi, to jednak „nigdy nie zmienił frontów. [...] Jego partnerzy po stronie rządowej, także przedstawiciele Stasi, traktowali go jako przedstawiciela Kościoła. [...] Uwzględnić trzeba zwłaszcza jego wyjątkowe zaangażowanie dla Kościoła oraz dla ludzi, którzy znaleźli się w opresji i potrzebie. Jako przedstawiciel Kościoła dr Stolpe uzyskał wiele dla tej instytucji”. Ujawnienie przeszłości nie odebrało też możliwości dalszej publicznej działalności Gregorowi Gysiemu, wieloletniemu przewodniczącego klubu parlamentarnego PDS w Bundestagu. Między 1978 a 1989 r. miał współpracować z policją polityczną. Był znanym adwokatem broniącym czołowych dysydentów. Gysi stanowczo zaprzeczał analizie Urzędu, twierdząc, że oficerowie Stasi prowadzili go bez jego woli i wiedzy. Zarząd PDS stanął po stronie polityka, jest on nadal częstym gościem politycznych debat telewizyjnych.

Działalność urzędu Gaucka kosztowała ok. 200 mln DM rocznie. Lustracją, odtwarzaniem, analizą i przygotowaniem akt do wglądu zajmowało się ok. 2700 pracowników. W Polsce w IPN zatrudniono zaś setki osób do pisania o tym o czym im się chce, urządzania wystaw i pogadanek. W archiwum, przy kwerendzie dokumentów, ich opisywaniu i udostępnianiu pracują nieliczni. Komputerowy katalog zasobów jest najgorszy w całym polskim systemie archiwalno-bibliotecznym.
W Niemczech tamtejsi parlamentarzyści powołali dwie komisje, które przez 6 lat dogłębnie badały i opisywały system komunistycznych represji oraz skutki dyktatury. Nie obarczono tym zadaniem pojedynczych historyków, dla których wymyślano konkurs „Historyczna książka roku”. W Niemczech postanowiono dokładnie rozliczyć się z komunizmem za pomocą wszystkich dostępnych parlamentarzystom możliwości. Polski parlament powołał tylko jedną taką komisję, której zadaniem było opisanie tylko małego fragmentu historii – w sprawie pociągnięcia do odpowiedzialności autorów stanu wojennego. Jej prace zniweczyła koalicja SLD-PSL, której posłowie nie godzili się na „rozliczanie” i oskarżanie generałów, ale także nie zaproponowali by w miejsce tej komisji powołać inną mającą opisać system represji komunistycznej dyktatury. W Niemczech komisje zamawiały i korzystały z naukowych ekspertyz, wysłuchiwały historyków i świadków, organizowały publiczne dyskusje. Dokumentacja z działalności tych komisji liczy 32 tomy. Wyniki badań komisji posłużyły m.in. do rehabilitacji ofiar komunizmu, przyznania odszkodowań i opieki nad miejscami pamięci.

Cytaty z wywiadu z pastorem Gauckiem:
http://www.teologiapolityczna.pl/04-Sprawiedliwosci-J_1_.Gauck.pdf

PS
Niniejszy post napisałem na skutek apelu pana “niemiec.niemiec” (na salonie.24), który uważa mnie za wroga lustracji. Lustrację powinien przeprowadzić urząd zgodnie z góry założonymi rygorami. Nie żaden historyk, publicysta, obywatel – oni mogą interpretować i mają prawo do wiedzy, ale nie do werdyktu.
Obecnie jestem zaangażowany w badanie agentury na wyższych uczelniach Trójmiasta. Wraz z kolegami nie nazywamy tego lustracją. Nie mamy takiego prawa. Daliśmy TW okazję do rozmowy, a sami po prostu chcemy wiedzieć, aby móc sprawiedliwie opisać naszą historię. Dla nas jest to poważny problem moralny, a nie prawny. Największym problem jest to, że prawie nie zachowały się “teczki pracy” lecz wpisy ewidencyjne, na podstawie których nie można nic powiedzieć o szkodliwości donosicieli. Pozostanie jedynie wiedza, ale nie do wiadomości publicznej. Bo jak ktoś nie znający bezpośrednio realiów, nie działający wówczas, miałby mieć kompetencje do wydania jakiegokolwiek sądu? Dla kogoś z zewnątrz sprawa może być prosta jak budowa cepa – może stosować formułkę o odpowiedzialności zbiorowej. Ja takiej nie uznaję.

Średnia ocena
(głosy: 0)

komentarze

cieszę się

widzieć na TXT twój blog. Cieszę się choć też trochę martwię, że będzie wzrastać moje poczucie winy, że mam coraz większe zaległości.
Otworzyłem poprzednie wpisy i one są jeszcze dłuższe. Życia nie starczy

Cieszę się tym bardziej po takim wpisie. Ważny to głos z którym się w dużej mierze zgadzam.


Leszku

pytanie niestety nadal jest otwarte,

jak ugryźć kanalie odsiewając normalnych ludzi…

Czesi, z tego co pisano w prasie, mają całkiem ciekawe doświadczenia, które w zestawieniu z dokonaniami naszego IPN nie napawają optymizmem naszą przyszłość w tym temacie.

prezes,traktor,redaktor


Dzięki

niezły tekst.
Materiał do przemyślenia


sajonara

cieszę się, że się cieszysz. Długość tekstów… cóż czasem się takie mi rodzą;)


max

TW nie zawsze musiały być najgorszymi kanaliami w danym środowisku. Czasem byli to koledzy, którzy sprawiali wrażenie jak najbardziej lojalnych i honorowych, a którzy to gdy było to im do czegoś potrzebne, potrafili wbić nóż w plecy. Dla kariery kumpel kumplowi dołek pod nogami wykopie. Wówczas to on będzie gorszą kanalią niż jakiś TW.


Subskrybuj zawartość