Mój Aleksander Wat

Mój Aleksander Wat

Między serca rozkurczem a skurczem jest
taka chwila gdy jesteśmy śmierci.
Za krótka ona byśmy ją postrzegli.

Aleksander Wat, Wiersze Somatyczne I

Jeżeli rzeczywiście jest się tylko tym, co się przeczytało to tę część mojego Ja, za którą odpowiedzialna jest lektura Aleksandra Wata, powinienem ostrożnie złożyć w bezpiecznych zaułkach pamięci i trafiać tam zawsze, gdy obrazoburcze zwątpienie zaczyna palić mnie od środka. Po omacku ściskać ręką i słyszeć memento, że bunt, zabawa, grymas, bezczelność, że to przecież już było, że już zawsze będziemy wtórni, i skazani na wieczne anachronizmy.
A wszystko, wszystko co najważniejsze zapisane jest w księgach.

O takim jak on mówi się: cudowne dziecko. Dość rzec, że gdy miał 4-5 lata zaczytywał się w dydaktycznych dziełach Tołstoja, „Uczta” Platona porwała go gdy miała lat mniej więcej siedem, w tym samym wieku mierzył się Kierkegaardem, a „Summę” Tomasza przeczytał (po łacinie), bo w gimnazjum był dobrym łacinnikiem. Wykładając w jesieni życia, związki literatury z rzeczywistością radziecką, swą wizją tak zachwycił sowietologów, że mimo nieznajomości angielskiego otrzymał stypendium na uniwersytecie w Berkeley. Czesław Miłosz uważał, że o stuleciu wiedział tyle, że go poraziła niemota, a Józef Czapski dodał, że to nie była wiedza o stuleciu, a o stuleciach. Gdy prof. Kotarbiński zobaczył, dwa lata wcześniej napisany po niemiecku, konspekt „Krytyki…” Kanta, z miejsca przyjął go na studia doktoranckie. Był to rok rozejmu w Compiégne, Piłsudskiego i odzyskania niepodległości. Aleksander Wat miał wówczas lat osiemnaście i zaczynał podróż przez życie.

Nic dziwnego, że ambicje Wata sięgały wysoko, ponad horyzont, na poziom dostępny garstce wybrańców, i bez względu na to, w jakim akurat tkwił momencie swego gordyjskiego losu, zdaje się, że zawsze pragnął tylko jednego – osiągnięcia c a ł o ś c i. Konstanty Jeleński pisał, że Wata zadowoli tylko dzieło All about everything, Tomas Venclova dodawał, że
w poszukiwaniu mathesis chciał, jak to zauważył Sz. Nowicki, zawrzeć całą prawdę w jednym pojęciu i cały język w jednym słowie. Miłosz zaś przypominał w liście do Oli Watowej, że, jak to poeta, dziecinnie łudził się, że przeczyta całą literaturę sowietologiczną. Ja, który pragnąłem orgazmu wiekuistego – pisał o sobie Wat i nie był to tylko śmieszny, ubogi Faust, fauścina warszawski ze swoim buntem i krańcową bezczelnością wobec świata, ale, jak się później okazało, życiowy zamysł artystyczny. Idee fixe majacząca jak cień nad umęczonym życiem poety. Dlatego, gdy po latach pisał, że niezbędne jest ogarnięcie całości
i pełen rozpaczy szeptał do siebie: Zaufaj, że jesteś jeden, niepodzielny, konsekwentny, cały, to przypominał tego samego Wata, który za młodu pragnął, przejść za krawędź banału, a w wydawnictwie Gebethnera analizował rękopis tak, by złapać nitkę i jak pociągniesz to wszelkie kawałki się rozpadną. Już przedwojenny „Bezrobotny Lucyfer” był pierwszym przykładem nihilizmu całkowitego, zaprzeczeniem do końca, kompromitacji całości, idei ujętej w logicznym porządku (z zamiłowania był i matematykiem), która siłą groteski i paraboli niszczyć miała wszystko, co wówczas uchwytne i ważne. A więc czas, miłość, religię, komunizm, cywilizację, historię, architekturę, poezję, naród, rasę, politykę, lewicę, prawicę, życie dla czegoś i po coś. Ja nad wszystkim postawiłem nihil – rzec miał Majakowski, z którym Wat się zaprzyjaźnił i któremu wpisał dedykację: największemu poecie czasów współczesnych. Ale polski futuryzm, dosłowna chwila (ale jaka!), mrugniecie okiem w historii literatury, nastawiony był, jak trafnie wskazują badacze, tylko i wyłącznie na wyniszczanie. To nie Marinetti z pochwałą siły, to nie Apollinaire, to nawet nie nihilizm Chlebnikowa zaprojektowany na budowę radzieckiego człowieka. To prosta droga na samo dno egzystencji. Chciałem skończyć w rynsztoku – opowiadał Wat, by dodać, że przed 25 rokiem życia planował samobójstwo. Póki co jednak z Anatolem Sternem taczkami woził się po Warszawie, znosił strusie jajo u Witkacego, a koniom wykładał logikę wielowartościową Łukasiewicza. Taki był polski futuryzm, taki miał rozmach, tak szczytował w absurdzie po
c a ł k o w i t y m wyzwoleniu się z opresji słowa (SŁOWA mają swój dźwięk barwę, swój rysunek, ZAJMUJĄ MIEJSCE W PRZESTRZENI). I gdy dziś ktoś przypadkiem natrafi na „JA z jednej strony i JA z drugiej strony mego mopsożelaznego piecyka” to uderzy go nie tylko pozór futurystycznego bełkotu, ale profetyczność losu poety i dosłowna wręcz zwalistość erudycji. Erudycji, która wciąż sprawia kłopot badaczom, bo jakby nie zaprzeczać, na pomysł takich odniesień wpaść mógł tylko ten, kto się otarł o geniusz.

Zamysł objęcia całości się Watowi nie udał, bo udać się nie mógł, ani dziś, ani sto lat temu. Zbyt wiele powiedziano, zbyt wiele w sceptycznym królestwie mamy już nie tylko pytań, ale i odpowiedzi, zbyt wiele przewinęło się materiału, by móc utkać coś, co obejmie wszystko. Tyle, że sam proces u z y s k i w a n i a owej całości, próba jednoczenia poprzez ujęcie transgresji, zwalczanie rozpaczy, sprzeczności życia i śmierci, bólu i ulgi, snów, jawy zewnętrznego i wewnętrznego, Empodoklesowej zgody, niezgody czy wreszcie chrześcijaństwa i judaizmu, nie tyle w ujęciu dialektycznym (Wat za komunizowania celowo nie tworzył), co za pomocą intuicyjnego, poetyckiego obrazu – wszystko to pozwala uroczyście złożyć laur na Watowych skroniach. I umieścić go na parnasie polskiej poezji. Nawet jeśli w swym zamyśle poniósł porażkę i nawet jeśli, Marci Shore, cytując Foucaulta, ostrzega, że ucieczka od Hegla może być tylko podstępem, który [Hegel] nam przeciwstawia
i w którego wyniku natkniemy się na niego gdzie indziej, oczekującego w bezruchu.

Zanim jednak Aleksander Wat spisał swoje „Pieśni Wędrowca” i „Sny Śródziemnomorskie”, zanim został punktem jasnym, Nawet Przezroczystym. Na smudze Chaosu i znów jak ten grzeczny chłopczyk w kapeluszu ze słomki wybierał się na motyle, 27-letni intelektualista z zamkniętymi oczami się rzucił w komunizm. Do Marska, Lenina zaprowadziło Wata, to co Miłosza do „Tygrysa” Krońskiego – a więc dezercja. Dezercja z pola sceptycyzmu, nihilizmu, dadaizmu. Wpływy, które w sobie zwalczam: Wolter, France, Chesterton, reporterka, kinowość – pisał w 1928 r. w ankiecie dla „Wiadomości Literackich”,
i rzeczywiście zwalczył. A potem uwierzył w Metodę diamatu. Być może jednak akces ten był nieunikniony. I to nie tylko ze względu na lewicujących braci, mit rewolucji 1905 r., całą sytuację społeczną – jak wspominała Andrzej Stawar, gdy po latach mówił mu: Ty byś i tak tam trafił. Stanisław Barańczak, oprócz podesłania poręcznej formuły Fromma, każe postrzegać futuryzm jako fetysz, odrzucający cały dorobek humanizmu, przez co futurysta musiał podatny być na utopię. Potwierdził to Stern, i zdaje się potwierdzać to sam Wat, który badając nogą grunt, skorzystał, jak to mówił, z pochylni Majakowskiego, która zawiodła ich, futurystów, wprost do Komunistycznej Partii Polskiej. W przypadku Wata dodatkowym argumentem była, mimo obrazoburczych wierszy (a może zwłaszcza dzięki nim) silna umysłowość religijna. Widział to Adam Ważyk, a Józef Wittlin przepowiedział młodemu Watowi katolicyzm. Czyż zwrot leciałem w ogniu Obietnicy nie przypomina religijnych uniesień? Naukowe pretensje Wata i jego religijne inklinacje doskonale więc wpisywały się w charakterystykę komunizmu, który, jak zauważył o. Bocheński, rości sobie pretensje do naukowości, poczyna zaś sobie jak wiara, gdy jednak chce się wyjaśnienia tej wiary, twierdzi że jest nauką. Alicja Kochańczyk wskazuje jeszcze jedno – poczucie piękna. Piękna, dodajmy, jak najbardziej subiektywnego, piękna ówczesnej epoki, wszak młodzież komunistyczna, czy szerzej lewicowa, to była w dużej mierze złota młodzież przedwojenna, synowie i córki z najlepszych polskich domów. Kim była rodzina i teść Krzywickiej, kim był ojciec Wasilewskiej, kogo leczył dr Słonimski? W Ziemiańskiej mieszali się socjaliści z komunistami, esteci z nihilistami, i choć wiele było między nimi sporów, kłótni, a nawet chuliganerii (szmoncesman Słonimski), to gdy Wata, za komunistyczny „Miesięcznik Literacki” w końcu zamknęli, to piłsudczyk Tuwim z liberalnych „Wiadomości Literackich” załatwiał najlepszych obrońców, a Wieniawa na Wielkanoc posłał do celi delikatesy od Hirszfelda. Patrząc zaś na watowską fascynację pięknem i poczucie własnej fizycznej szkaradności, być może komunistyczne opętanie, to były nie tylko demony, ale także próba przezwyciężenia żydowskiego wynarodowienia (zasymilowanym Żyd kosmopolita) i na wpół konformistyczny akces do, nie tylko intelektualnie, pięknej plejady. Akces, który zaczął się już w momencie futuryzmu i trwał długo po nim, bo któż nie chce być piękny? I nie było to bynajmniej piękno języka, bo choć wydając Miesięcznik Literacki starał się redaktor Wat trzymać określony poziom (zwłaszcza na początku), to język komunistyczny, tych wszystkich partyjnych odezw, apeli i uchwał jednostajnie wręcz był obrzydliwy. Chodziło o piękno samej idei, jej wyznawców i faktu, że komunizm dawał mu poczucie ciepła braterstwa. Zwłaszcza, że jak wspominał: Nie wolno nie doceniać dandyzmu jako bodźca dopływu do komunizmu i to nie tylko w krajach od niedawna komunistycznych. Nie w Rosji, ale w Polsce Ludowej, w krajach takich jak Francja, Włochy, jest taki dopływ dandysowski, powiedziałbym, dandyzm w baudelaire’owskim prawie znaczeniu, z pewną ascezą i z wybieraniem prowokacji. Wybieram szatana bo jest piękny, i prowokuje, i drażni filistrów. Jest surowy, okrutny i straszy profanów. Trudno o lepszą autodiagnozę.

Wat rzucił się w objęcia diamatu pod koniec lat trzydziestych, Metoda, tak wnikliwe opisana później przez Miłosza, choć dawała mu poczucie wiecznej harmonii, w przyszłym, pozbawionym antagonizmów, społeczeństwie, nie zdołała usidlić na długo. Były to już czasy stalinizmu i nawet jeśli Wat był komunistą z nożem w zębach, to dyscyplina wymagała uwierzenia również w surowego Ojca, w Józefa Stalina. A scholastyczny umysł Wata, na taki gest się zdobyć już nie mógł, zwłaszcza gdy wodpowiedzi na pojawiające się doktrynalne wątpliwości, słyszał, że oni, tam na górze, wiedzą lepiej. I dopiero wówczas, gdzie już inni, pewnie mniej bystrzy, od dobrych paru lat, gołym okiem widzieli jak na noże walczą ze sobą „większościowy”, „mniejszościowy”, a partia jest niczym innym jak ekspozyturą Stalina, redaktor Miesięcznika porzucił poczucie komunistycznego monolitu ? Widać czasami, trzeba wyjść ideologicznie na zewnątrz, by zobaczyć co jest w środku.

Komunizował Wat, choć nigdy nie wstąpił do partii, lat zaledwie kilka (1927-1935), niczym owy mityczny poputczik, mitläufer czy fellow traveler, ale za te kilka lat znikczemnienia, wychowania Bierutów, Bermanów (był instruktorem Wata z ramienia partii) płacić miał do końca życia. I płacił. Życiem pełnym paradoksów, ot, choćby takim, że on, mający się za poetę, w pełni zanurzony w wieku XIX (ukochany Dostojewski), stał się demonologicznym sowietologiem i kronikarzem wieku XX. Choć wspominając Stalina dostawał egzemy. Ale żeby udźwignąć ten krzyż, krzyż pamięci i zrozumienia, los sprawił mu życie pełne bólu, cierpienia, szpitali i więzień. Tych ostatnich łącznie było jedenaście, w tym lwowski Zamarstynów czy moskiewska Łubianka. Aresztowano Wata we Lwowie w styczniu 1940 r., razem z Broniewskim, Peiperem, i Sternem, mimo iż, jako oficjalny komunistyczny literat, tchórzliwie pisał i podpisywał wszystko, co mu podawano (w tym haniebną akcesję Zachodniej Ukrainy do ZSRR). Tak bardzo prześladował go strach o siebie i o rodzinę, strach, który miał go już nie opuścić, aż do samobójczej śmierci. Paradoksalnie podczas pobytu w rozrzuconych po Imperium więzieniach radzieckich Aleksander Wat uderzony był zaledwie jeden jedyny raz, choć widział więźniów, z których Beria kazał zrobić kotliet. Największe bóle (zespół Wallenberga) dopadły go już po powrocie do Polski, potem na politycznej emigracji (od roku 1959), a nie na nieludzkiej ziemi, gdzie się ich należało spodziewać. Przeżyć w więzieniach pomagali mu głownie Rosjanie, a nie Polacy i to nie tylko ci, z elity (jak Szkłowski, Zoszczenko), ale także urkowie (romantyczny Walentyn). Z Polaków zaś, o ironio losu, uczynna miała być Wanda Wasilewska, Ważyk czy (już po powrocie) żona Bermana. Wszystko więc wydawało się być odwrotnie. Logika uległa załamaniu, wsadzono Wata gdy już nie był komunistą, choć we Lwowie złożył samokrytykę i zarzekał się, że jest nim nadal. Pobyt w Ałma Acie uratował mu znienawidzony pomnik Lenina, a w genialność Stalina uwierzył, nie wtedy gdy w II RP od niego tego wymagano, ale gdy zorientował się, że fenomen stalinowskiego języka polega na absolutnym wywłaszczeniu z prawdy i fałszu. Tak jakby Polityka, która jest przeznaczeniem (wciąż powtarzał to za Napoleonem) chciała buńczucznemu fauścikowi udowodnić jak trudno jest objąć całość, skoro nawet własne życie nie daje się uchwycić w logiczne prawidła. Z drugiej jednak strony, pewnie znowu paradoksalnie, bolesny odcisk tejże paradoksalnej Historii, był dla Wata najlepszym dowodem jej bezrozumnej przypadkowości, a za czym idzie największym ciosem dla Historycznej Konieczności. Idei, która Historię stawiała na miejscu Boga, i która przez chwilę stała się Bogiem również dla młodego futurysty.

Oprócz jedenastu więzień, było jeszcze siedemnaście szpitali. W 1952 r., tuż po tym, gdy Jerzy Putrament zasugerował na Zjeździe Literatów, że opornego Wata, niczym w rosyjskim przysłowiu, trzeba – jak niedźwiedzia – dobić, otrzymał karę najwyższą. Chorobę zwaną zespołem Wallenberga. Tak zaczęła się męczarnia trwająca aż do samobójstwa w 1967 r. Wat cierpiał, uwięziony w skórze przypiekanej, kaleczonej, co dzień od nowa oranej bólem ogniowym, co należy (wyjątkowo jak na poetę) rozumieć nie metaforycznie, ale jak najbardziej dosłownie. Przy tej chorobie wychodzi się oknem – powiedział mu dr. Hartwig lecz chory długo i skutecznie odganiał od siebie namolne myśli samobójcze, połykając kolejne dawki narkotycznych leków. Leków tak bardzo paraliżujących upragnioną pracę, o której pisał, że jest dobrodziejstwem, ratunkiem, wybawianiem. Właśnie dlatego „Mój wiek” został nagrany na taśmę. Jeśli wzbraniał się przed samobójstwem, to czynił tak nie tylko
z racji miłości do Oli, syna Andrzeja, ale również z poczucia winy. Cierpienie miało być karą, a on uważał, że zawinił wyjątkowo. Polskę Ludową, jako odstawiony na boczny tor literat, tłumacz, prosił tylko o to by mu pozwoliła wjechać na południe Europy, by ulżyć katordze. W cieplejszym klimacie choroba stawał się na moment znośniejsza. Przez 19 miesięcy,
w czasie październikowej odwilży, leczono go za granicą, potem na parę lat udało się otrzymać kolejne zagraniczne stypendia, by w roku 1959 z całą rodziną na stałe pozostać na emigracji. I jeżeli mogę mieć jakąkolwiek pretensję do „mojego” Aleksandra Wata, to nie za komunizm jako wybryk rozhukanego młodzieńca, nie za Lwów, bo tam szło o życie (ale jakże odważny był Broniewski!), i nie za Łubiankę, gdzie na polecenie opiekuna opisywał polski światek literacki (nie ma nieistotnych informacji?). Jedyną pretensję, która uwiera jak kamyk w bucie, było te parę pierwszych lat po powrocie do Polski w 1946, gdy Wat uważał, że w porównaniu z ZSRR jest liberalizm, i z ostrożnością, ale jednak zaczął bywać, wyjeżdżać, wygłaszać odczyty. Gdy na zjeździe Pen Clubów w Zurychu nie tylko celnie atakował relatywizowanie winy niemieckiej, ale zachwalał różnorodność polskiej literatury i sugerował angielskiej pisarce, że skoro w czasie wojny było zaledwie trzech kolaborujących pisarzy, to krnąbrni Polacy nie mogli się dać okupować, bo przecież Rosjanie nie mają magicznego daru urzekania. Zaś w koszmarnej agitce „Oto jest miasto śpiewne” socrealistycznie wychwalał trasę W-Z. I choć poza tą, w gruncie rzeczy, drobiną wsławił się Antyzoilem, gdzie pogruchotał realizm socjalistyczny (przyczynek do nawrócenia Woroszylskiego) i nie pisał nic o Stalinie (jedyny raz, właśnie w Zurychu zdarzył mu się zwyczajowy toast), to przecież musiał już wtedy, w 1946 r., wiedzieć, że ów pokazowy liberalizm jest tylko haczykiem na wędce. I że tak samo liberalny był na początku Korniejczuk we Lwowie. Tak naprawdę nikt nic wtedy nie musiał – pisał po latach, a Ola Watowa dodawała, że przecież gdybyśmy mieli więcej sił do wyrzeczeń, do surowego życia, moglibyśmy stanąć zupełnie na uboczu. Być może wymagam za dużo, zwłaszcza, że na tle całych, ówczesnych literackich zastępów, owe małżeństwo zmordowanych repatriantów, zachowywało się największą godnością. Sam Aleksander heroicznie w kazachskiej Ili przeciwstawił się paszportyzacji, po powrocie głośno rozpowiadał o łagrach, a przez lata, być może przesadnie, kajał się za przedwojenne grzechy. Podczas gdy innym za rozgrzeszenie wystarczył „Poemat dla dorosłych” lub ostentacyjne rzucenie legitymacji. Być może, ale właśnie brak owej wzmianki, pomijanie, może nieświadomym, milczeniem, w całej odkupicielskiej literaturze Wata, gdy „jako upiór stawał i pytał o źródła złego”, wszystko to po prostu uwiera. Bo po takich doświadczeniach, od takiego umysłu, można by oczekiwać jeśli nie miarkowania własnych zapędów, to chociaż gorzkiej refleksji po latach. Ale pamiętać należy również, że Wat był postacią pełnokrwistą, potrafił być złośliwy (ta powszechna wśród literatów nienawiść do Przybosia), trudny we współżyciu, niesprawiedliwy, czasami za bardzo (wyrywkowe uwagi o Boyu, które razić miały Czapskiego). Pod koniec życia skłócony miał być niemal ze wszystkimi przyjaciółmi i to nie tylko dlatego, że ci, zajęci własnymi sprawami, uważali jego ból za niespotykany typ migreny. Tyle, że niewspółmierna kara, w istocie kara dożywocia, i zawód jaki go spotkał na emigracji (politycznie interesowny Giedroyc, dwulicowi Amerykanie w Berkeley), owszem, czyniły z niego, być może wręcz emigranta-męczennika, ale jeszcze nie świętego. Jeśli już to tytuł świętej przypaść powinien Oli Watowej, żal serce ściska, gdy czyta się, w co się ta kobieta wplątała, poślubiając Ola – miłość swojego życia.

Religijne nawrócenie przeżył Aleksander Wat w celi w Saratowie, gdy podstarzały fauścina warszawski usłyszeć miał śmiech Fausta prawdziwego, śmiech prawdziwego szatana. I właśnie szatan, jako źródło nawrócenia musiało być Watowi pisane, bo jak się przyznał, wewnętrzny katastrofizm sprawiał, iż choć trudno wierzyć w Boga, to szalenie trudno nie wierzyć w szatana. Nawrócenie na katolicyzm trwało krótko, pomagała w tym lektura Tomasza a Kempis i czarny krzyżyk na szyi lecz gdy w parę lat po powrocie ochrzcił się w małym kościółku na Piwnej, to od razu odczuł, że chrzest się nie przyjął. Że poczuł się odtrącony. Może dopiero wówczas spostrzegł, że postać Jezusa jest dlań tylko i wyłącznie alegorią losu Żydów, że gdy Chrystus drżał w śmiertelnych potach w ogrodzie Gethsemane myśmy spali. Myśmy spali, spali. A będące źródłem jego nawrócenia Eli, eli lama sabahtani w istocie jest lamentem jego rodaków, braci, umęczonych i nie pogrzebanych w Treblince i Oświęcimiu. Pisał, iż nie może pozbyć się przeświadczenia, że chrześcijaństwo jest religią żydowską, i że nikt bardziej od nas nie jest do niej powołany. A potem powtarzał, że nie stworzyła ludzkość nic piękniejszego niż obraz Jezusa, w którego osobie, widział nie tylko jedność osobiście męczeńskiej historii Żydów, ale także przekonanie Iwana Karamazowa, iż zbawienie nie jest warte płaczu jednego dziecka. Dlatego Jezus w Trzech sonetach nie wstanie z grobu dopóty, dopóki człowiek nie będzie wyzwolon od śmierci i bólu. I choć zakonnice z Lasek nie uważały tego wiersza ze herezję, to poprzez negację najważniejszego fundamentu wiary chrześcijańskiej, musi narzucać się sama przez się. Postrzegając świat w judaistycznej kategorii winy i kary nie chciał Wat rozumieć zmaterializowanego zmartwychwstania, które dla niego do końca winno być Tajemnicą. Tak jak tajemniczy i surowy był żydowski Bóg Ojciec, do którego, jeszcze podczas pobytu w Kazachstanie, zwracał się słowami gdy mnie dopadłeś i znienacka / na pal nie wbiłeś! / Między łotrami mnie powiesiłeś! / potem wbijałeś mi gwoździe w czoło / w ręce i nogi! Jahwe przebija bok włócznią i wkłada cierniową koronę. To nie jest franciszkański Bóg miłości, to być może ten sam Bóg – policjant o oku buldoga z młodzieńczego, obrazoburczego utworu Wata, ale na pewno to żydowski Bóg winy i kary. Bóg, w którego tak gorąco wierzył ojciec – Mendel Chwat tłumacząc żydowskim teologom zawiłości Kabały. I właśnie, metaforyczne, ojcowskie Remember, remember rozdzieliło poetę od Damaszku, gdy patrząc na piękną, mocną i tryumfalną bramę Tytusową wściekle krzyczał: nie przejdę / nie przejdę / o siostry Judejskie / nie przejdę / pod łukiem Tytusa. Bowiem, aż do powstania państwa Izrael, Żydzi rzymscy mieli nie przechodzić pod bramą Tytusa. Od żydostwa do Chrystusa, przez Jezusa do żydostwa – taką drogę przebył Aleksander Wat, by tuż przed samobójstwem nie wiedzieć czy wierzy czy nie wierzy, a spod krzyża wołać do nicości. Widać się dopełniło, widać całość nie została dana, widać los zatoczył koło i jak w młodzieńczych lekturach preegzystencjalistów okazało się, że w istocie przed rozpaczą nie ma żadnej ucieczki.

Poetyckich powinowactw późnego Wata szukać należy oczywiście w baroku (choćby przewijający się motyw skóry), metafizyce (więc rzecz jasna Norwid) lecz zdaję się, że tych związków daje się znaleźć więcej. Tomas Venclova, może nieco na wyrost, m.in. poprzez wspólnotę losu i pojęcie czasoprzestrzeni łączy poetę z Josifem Brodskim. Choć rzeczywiście daje się zauważyć, że stylistycznie „Trzy sonety”, mają coś z Wielkiej Elegii dla Johna Donne’a, czy Kołysanki dorszowego przylądka, zaś jeśli u Brodskiego mamy Boga, to jest to właśnie owy nieprzewidywalny Bóg-despota. Wystarczy zestawić z Watem, josifowe „Divertimennto Litewskie” (Odpuść mi), notabene dedykowane właśnie Venclowie. Sam Brodski mówił o Wacie mój w pewnym sensie znajomy, zaś „Mój Wiek” uważał, za lepszy niż „Nadzieję w Beznadziejności”. I właśnie owa wspólnota losu nakazałaby łączyć Wata również z Mandelsztamem lecz ten, jak zauważa Adam Pomorski, jest głównie człowiekiem Hellady, a tymczasem Wat to również Rzym, a przede wszystkim Jeruzalem. To już raczej, mając na uwadze przejmujący krzyk rozpaczy, poezja wysokiego C, jak o Cwietajewej mówiła Achmatowa. Jednakże on kierował się przesłaniem wiersza, najczęściej swobodnie rozwlekając rytmy, rymy, wersy. A Maryna Cwietajewa to krzyk miarowy, zdyscyplinowany, niemal żołnierski, jak łomot serca, więc w pewnym sensie bliższy Broniewskiemu czy Majakowskiemu. Choć warto dodać, że Wojciech Karpiński poezję Wata metaforycznie określał, właśnie pisaniem z rytmu uderzeń serca. Konstanty Jeleński doszukał się podziemnego strumienia nadrealizmu, który począwszy od Miłosza sunął omijając główne nurty i zatrzymał się na Harasymowiczu czy Grochowiaku. Może dlatego, tuż po nagrodzie „Nowej Kultury” za świetny tom „Wierszy” w 1957 r. (pokonał Wat m.in. Andrzejewskiego, Herberta, Mrożka, Gombrowicza) Stanisław Grochowiak gratulował mu pisząc, że młodzi poeci mogą powiedzieć z całym szacunkiem, że przybył im nie nowy mentor i mistrz, ale groźny rywal i znamienity kolega. Z Miłoszem łączyła go skłonność do herezji, ale także wspólna wrażliwość. Gdy młodziutki Olek (wówczas zwany jeszcze Szymkiem) udając jelonka, biegł i przedrzeźniał, czuwającego przy umierającej, chłopca w jarmułce, a Czesław w dzieciństwie zamęczył wodnego węża. Obu latami ciążyło to na sumieniu, obaj napisali o tym wiersz, więc może właśnie ten rodzaj postrzegania świata przesądził, że to Miłosz był tym jedynym, idealnym słuchaczem spowiedzi w „Moim Wieku”. Spowiedzi, która pewnie nie tylko przez Artura Międzyrzeckiego została uznana za arcydzieło.

Jak dziś zachowywałby się Aleksander Wat? Co powiedziałby o świecie, który, patrząc na grozę wieku ubiegłego, wyraźnie wyswobodził się ze stalowego uścisku, przynajmniej w tej części Europy? Jakie zająłby stanowisko w tym naszym tzw. dyskursie, jeśli pederastia go brzydziła, zaś Kościół katolicki nadał antysemickim zabobonom filozofię, system motywacji, skrystalizował je i zorganizował, jak za naszych czasów hitleryzm zorganizował ksenofobię mas środkowowschodnich? Co powiedziałby o jesieni ludów, skoro odrzucał cały mit Października 56 roku, „Chamy i Żydy” Jedlickiego były dla niego kompletnym nieporozumieniem, a nawróconych stalinistów uważał po prostu za ex-kolaborantów (czy tak samo myślał o sobie)? Przyznam się, że nie wiem, choć jestem przekonany, że nie miał by łatwego życia, nawet, a może zwłaszcza, że raz napisał o sobie: Ja jestem prawicowcem. Choć przecież tak bardzo ciążył mu na sercu amerykański etos pogoni za zyskiem
i pogardzanie życiowymi loserami. Ale nie to jest ważne. Więcej, bezczelnie powiem, że dla mnie ważne jest to czym mnie Wat zauroczył, co, poza wyrafinowanym intelektem, spowodowało, że przez dobrych parę tygodni ślęczałem i wgryzałem się w lekturę z wypiekami na twarzy. Sądzę, że to nie tylko wiersze, nie tylko profetyczny „Piecyk”, czy „Bezrobotny Lucyfer” i nie tylko sowietologiczna analiza, nawet jeśli Leopold Łabędź i Michał Heller mieli do niej mnóstwo zastrzeżeń. Wat to dla mnie wolność. Wolność wyboru i oddech pełną piersią, tak jak pełną piersią oddychali futuryści. To wyzwolenie ze słowa, pisanie czego i jak się chce, to terapia, rozbijanie skorupy, to kpina i szyderstwo, oręż i tarcza, przekraczanie granic. I ta głupawa konfuzja na twarzy czytelnika, który przecież jest tak bardzo inteligentny i comme il faut, ale biedny kręci głową, bo nic nie zrozumiał. Mój Aleksander Wat to także, a może przede wszystkim, zaskakujący, podstępny misjonarz, który, nie wiem na jak długo, ale jednak, zasiał we mnie pewien apetyt mistyczny. To jeszcze nie głód, to dopiero zaczyn, ale czuję, iż zadra utkwiła głęboko. I nawet jeśli to tylko chwilowa ciekawość to warto udać się w tę podróż, która, w jakimś sensie, przypominać może odyseję samego poety. Wreszcie Aleksander Wat to z pewnością autor koncepcji podejścia do bólu, bólu fizycznego, bólu przewijającego się przez całą jego poezję, będącej poezją konania i porzucenie pięknoduchów, którzy zdrowi, z uśmiechem na twarzy rozprawiają jak to ów ból ma uszlachetniać. To zrozumienie, cała gama traumatycznych doświadczeń i absolutnie trafnych uwag. W każdym chorym na chorobę – ból istnieje potrzeba sakralizacji i potrzeba degradacji, poniżenia swego bólu. Potrzeba niewymyślnych satysfakcji: patrzcie cierpię, a przecież jestem ponad moim bólem, nie tylko z niego kpię, ale poniżam go. Wat uchwycił to, co tkwi pod skorupą każdego cierpiącego i nawet jeśli, za Simone Weil, uważał, że chrześcijaństwo szuka nadprzyrodzonej funkcji dla cierpienia, to sam, znajdując ją w boskiej karze za grzechy, nadał bólowi właściwą rangę. I być może to jest ten najważniejszy pomost, który łączy go z dniem dzisiejszym, gdzie już nie Epikur, a właśnie Hegezjasz urasta do roli laickiego proroka, zwłaszcza, że dla mnie hegezjanizm jest głównym, jeśli nie jedynym, celem postępowania człowieka.

PS Wpis ten, poprzez pewną wspólnotę losu, dedykuję pamięci zmarłego prof. Kołakowskiego, o którym, w okolicach pamiętnego roku 66, Aleksander Wat napisał, że marksizm- leninizm, nie tylko zwęża trywialnie jego subtelną i głęboko myśl (bez czego byłby może najsmutniejszym eseistą filozoficznym), ale także, że jest dlań ucieczką przed nawróceniem, które przyłapie go nieuchronnie. Dziś można chyba powiedzieć, że na szczęście proroctwo Wata się, choć po części, spełniło.

Korzystałem z:

A. Wat, Mój Wiek t. I-II, wyd. Czytelnik 1990
A. Wat, Dziennik bez samogłosek, wyd. Czytelnik 1990
A. Wat, Świat na haku i pod kluczem, wyd. Czytelnik 1990
A. Wat, Bezrobotny Lucyfer i inne opowieści, wyd. Czytelnik 1993
A. Wat, Kobiety z Monte Olivietto, wyd. Biblioteka Narodowa 2000
A.. Wat, Poezje Zebrane, wyd. Znak 1992
A. Wat, Publicystyka, wyd. Czytelnik 2008
A. Wat, Korespondencja, wyd. Czytelnik 2005

O. Watowa, Wszystko co najważniejsze, wyd. Czytelnik 1990
T. Venclova, Aleksander Wat obrazoburca, wyd. Wydawnictwo Literacki 1997
T. Venclova, Niezniszczalny rytm. Eseje o literaturze, wyd. Zeszyty Literackie
S. Barańczak, Etyka i poetyka, wyd. Znak 2009
K. Jeleński, Chwile Oderwane, wyd. Słowo/obraz terytoria 2007
F. Lichodziejwska, Broniewski bez cenzury, wyd.
M. Shore, Kawior i popiół, wyd. Świat Książki 2008
C. Miłosz, Zniewolony umysł, wyd. Wydawnictwo Literackie, Kolekcja Gazety Wyborczej
J. Reguła, Historia Komunistycznej Partii Polskie w świetle dokumentów, wyd. Portal 1994
J.M. Bocheński, Lewica, religia, sowietologia, wyd. AWM Warszawa 1996

Pamięci głosów O twórczości Aleksandra Wata – praca zbiorowa pod red. W. Ligęzy, wyd. Universitas 1992
Zeszyty Literackie 99, Warszawa – Paryż 2007
Literatura na Świecie nr 7 (204) 1988 r.

Średnia ocena
(głosy: 4)

komentarze

Wow,

Major z martwych wstał:), przeczytam i skomentuję rano jak będę w stanie:)

pzdr


:)

Bardzo dobry tekst, solidnie podparty bibliografią, rzetelny. Jestem pod wrażeniem :)


re: Mój Aleksander Wat

A dziękuję, dziękuję


Wow:)

przeczytałem, więc kilka uwag.
Po pierwsze, dzięki:)

Po drugie zastrzeżenie, nie mam właściwie pojęcia o wacie, nie znam “Mojego wieku”, nie znam za bardzo wierszy ni innych rzeczy, ale tekst tak plastyczny i pieknie napisany, że aż mnie zmobilizowałes, by się czegoś więcej dowiedzieć.
Lepszy tekst niż ten o Iwaszkiewiczu.
A właśnie, mogę złożyć zamówienie?
Na tekst o Broniewskim, którego uwielbiam i o którym pisałem kiedyś.

Po kolejne, wiesz, marnujesz ty się pisząc o peło, PiS i pierdołach podobnych, pisz częsciej o kulturze cyz literaturze< ano i byś czasem coś tu wrzucił, a nie tak od wielkiego święta i dzwonu:)

A jeszcze jedno, właściwie to czemuś ty to nudne prawo wybrał, miast się literatura jakoś profesjonalnie/naukowo zająć, no?
Nie rozumiem.
Acz zazdroszczę umiejętności pisania, bo ja jako człowiek, który nie za bardzo umie pisać o tym, co czyta, czuję się upośledzony w tym względzie.

A żeby nie było że się do meritum nie odnoszę, ten nihilizm Watowski mnie zainspirował, jakoś ta postawa mi jest bliska:)

“Chciałem skończyć w rynsztoku – opowiadał Wat, by dodać, że przed 25 rokiem życia planował samobójstw”

W ogóle to kurd trza mi się wgrzyć w czytanie o literaturze międzywojnia i w ogóle o literaturze, bo braki mam straszne, no.

pzdr


Hej

Kurcze Grzesiu ja o Broniewskim nie mogę, bo choć cenię jego odwagę, zazdroszczę werwy, to na moje nie był intelektualistą, i zresztą to go po części uratowało. Biedny był niewygodny zupełnie dla wszystkich, przez to tak go dziś kochają;). Dlatego gdy czytałem jego wiersze i fragmenty listów to jednak nie brało, nie wiem, może źle go oceniam, ale nie brało. A przecież na swój pijacki sposób jest trochę do mnie podobne.

Dlaczego prawo, wówczas gdy zdawałem mało czytałem dużo się uczyłem i imprezowałem, dopiero gdy zachorowałem (pamiętasz wpis w salonie) zacząłem pisać. A do pisania potrzebne jest czytanie, przede wszystkim czytanie. Trzeba ćwiczyć, mozolnie, dzień po dniu, ćwiczyć. I dalej już poszło. To dobre hobby, mam jeszcze, coraz mniej, wolnego czasu. Planuje taki wpis o Brodski, Słonimski, Herbercie, Miłoszu, może jeszcze Kołakowskim.

A Tobie zazdroszczę literatury niemieckiej, nameste znajomości współczesnej filozofii, a chevalierowi klasyków. Tak to już jest. Ale mam cichą nadzieje, że kiedyś na emeryturze będę mógł sobie powiedzieć: no nareszcie przeczytałem to co chciałem

PS Daj mi emial to ci coś prześlę mojego, może Cię zainteresuje.


Majorze Galopujący

A do pisania potrzebne jest czytanie, przede wszystkim czytanie. Trzeba ćwiczyć, mozolnie, dzień po dniu, ćwiczyć.

Piękne.

Pozdrowienia, bo cóż tu dodać?


Gretchen,

no, na przykład wyświechtany frazes, że czytać to należy ze zrozumieniem…:)))


Stary znajomy

Dowlokłeś się do Majora?

Gratulacje i podziwiam, ponownie.

Nie spamuj pod tym tekstem, bo na to nie zasługuje.


Gretchen,

jednak się myliłem… Trudno, bywa.


Major,

wysłałem ci wiadomość pocztą wewnętrzną TXT, więc się zaloguj:) i odbierz.

Lista planowanych wpisów bardzo zacna, szczególnie na ten o Słonimskim czekam, bo z tego towarzystwa chyba najbardziej mnie interesuje:)

Co do tego, że by dobrze pisać, trza czytać, fakt, ale z drugiej strony równie dobrze może to blokowac, ta świadomość, że nie napiszesz jak inni, nie tak dobrze, że nie umies ztego wyrazić i że w ogóle wszystko już zostało powiedziane.

Ja mam blokadę ostatnio w pisaniu.

Co do literatury niemieckiej, nie licząc tak naprawdę kilku autorów, których znam całkiem dobrze, to znam słabo:)

Ale szykuję wpis o moich ukochanych “Zwierzeniach clowna” heinricha Boella, które przeczytałem chyba z 6,7 już razy:), obecnie sobie po polskiemu akurat czytam ponownie i koło weekendu tekst pewnie będzie.

Lepiej niż przeciętny Polak, nawet wykształcony, ale mimo to słabo:)

A ten twój tekst to w jakiej gazecie być powinien:)

A co do erudycji i oczytania, ja jej zazdroszczę wielu blogerom: wyrusowi, nameste, bartkowi (ex-DB), tobie, quatrykowi itd

Ja tam się czuję gupi jak czytam tych wymienionych i wielu innych.

pzdr


grześ,

“Ja tam się czuję gupi jak czytam tych wymienionych i wielu innych.”
To dobrze, grzesiu, to bardzo dobrze…:))


re: Mój Aleksander Wat

Nie pieprz Grzesiu, wymieniasz tytuły o których nic nie wiem i masz nieco (no może poza grozą) podobny do mojego gust LLosę np. lubisz. Gdybyś jeszcze polubił Brodskiego…

A teraz są do kupienia przekłady Mandelsztama autorstwa Rymkiewicza i co?

Cholera trzeba kupić, ale kiedy przeczytać. Mandelsztam to mój wielki temat, może kiedyś się uda.


@Major

Znakomity tekst, dzięki wielkie.


Majorze,

no fakt, trochę rzeczy znam, ale moja wiedza we wszystkim, także na polu literatury wyrywkowa strasznie jest.

No i czekam na następne twoje nie tylko literackie kawałki.

Ale dobre mają być za to:)


Wat wymiata,

bardzo lubię “dziennik bez samogłosek”. I wspomnienia Oli Watowej też są dobre. Moja babcia kiedyś poznała ją w Paryżu.

A ja kiedyś napisałam taką balladę, gdzie była zwrotka:

Ja chciałbym być kretynem
Ja chciałbym być wariatem
Mistykiem i braminem
Lub Aleksandrem Watem

Ogólnie Major literacki a polityczny to dwie różne jakości :)


Subskrybuj zawartość