Sianie niepokoju

Postanowiłem przypomnieć jeden ze swoich starych tekstów opublikowanych 13 grudnia 1991 roku, którego według dwóch warszawskich salonów nigdy nie było.

„GW” i Ziemkiewicz ogarnięci są amnezją. Spierają się czy coś było drukowane w gazecie o opozycji w kolejne rocznice 13 grudnia, czy też były tego dnia drukowane jedynie wspomnienia tych z drugiej strony. Spierają tak jak to „warszawka” potrafi się spierać – czyli leją się jak na meczu Legii np. z Wisłą. Ziemkiewicz wkurzył mnie po raz drugi w niewielkim odstępie czasu, ale zmilczałem bo musiałem odnaleźć poniższy tekst. No bo jak to nie było jak było!
Z kolei z oczywistych względów rozsierdziła mnie odpowiedź „GW” bo według niej tekstu, który ukazał się w „GW” (choć w dodatku) nie było – olali sprawdzić, czy coś w Gdańsku wydrukowano. Myślą jak zawsze tylko o sobie. O oddziałach lokalnych myślą jedynie czy im zysk przynosi – nie wystarczy zarobić na swoje, trzeba było jeszcze nadzorcom haracz płacić, a ci co go biorą pracują za o wiele, wiele wyższe pieniądze.

Ziemkiewicz napisał nieprawdę, ale ma słuszną sugestię – „GW” małą wagę przywiązywała do tekstów o latach 80. pisanych nie o solidarnościowych elitach. Pisali, ale raczej tylko o tych, którzy później budowali wolną Polskę, którzy „mieli nazwisko”. Dlatego dla wszystkich było wielkim zaskoczeniem, gdy „GW” zorganizowała na 25-lecie spotkanie współpracowników „Tygodnika Mazowsze”. Byłem i dziękowałem gazecie za tę inicjatywę, bo takiego gestu brakowało. Uczyniłem to, jak się okazało, z pewnym awansem, bo to nie była inicjatywa „GW”, jak wyjaśnił Sewek, lecz jedynie Heleny Łuczywo. Wcześniej jednak, już od początku lat 90. „GW” miała na uwadze przede wszystkim tu i teraz, wciąż mając na uwadze przyszłość i cel nadrzędny – budowanie nowego ładu demokratycznego i krytykowanie wszelkich przejawów nacjonalizmu, szowinizmu i głupoty.
Z drugiej strony fobia, a według mnie – także sposób na robienie kasy kosztem „GW” jest u Ziemkiewicza po prostu już obłędem i żerowaniem na tych, którzy „GW” nie cierpią. Byle co pisać, byle krytycznie o „GW” to się będzie w tym „drugim salonie” na topie.

Tekst więc był. Ja o nim nie zapomniałem. Jest o moich byłych kolegach z NZS UG. Dziś bym go napisał inaczej, lepiej. Niech będzie taki jaki był:

„Oskarżeni zbierali, gromadzili, przechowywali materiały celem rozpowszechniania, które w swej treści zawierały fałszywe wiadomości. Wiadomości te mogły wywołać niepokój publiczny, a nadto mogły osłabić gotowość obronną PRL. Godziły one bowiem w swej treści w Wojskową Radę Ocalenia Narodowego i w Wojsko Polskie”.

Skazany NZS

Sianie niepokoju
Po dziesięciu latach, gdy nie pamiętamy już o panujących wtedy mrozach i o obfitych opadach śniegu, nie pamiętamy także o wielu nie znanych nikomu młodych ludziach, którzy wówczas nie zważając na niebezpieczeństwo, ryzykowali walcząc na miarę swoich sił z reżimem stanu wojennego i komunistyczną władzą. W ciągu roku 1982 przetoczyła się przez Polskę fala politycznych procesów, aresztowań i represji.

W numerze 7 „Tygodniku Mazowsze” z 25 marca 1982 roku ukazał się artykuł Skazany NSZZ „Solidarność”, w którym podsumowano trzymiesięczną działalność sądów stanu wojennego. Podziemny publicysta napisał wówczas:

„Rozpiętość kar jest b. duża, od kilku tygodni aresztu do wieloletniego więzienia. Najostrzej zostali potraktowani przez Sąd Marynarki Wojennej organizatorzy strajków w Wyższej Szkole Morskiej w Gdyni (Ewa Kubasiewicz 10 lat, Jerzy Kowalczyk 9 lat), w »Hartwigu« (M. Hinz – 7 lat), w Gdańskiej Stoczni Remontowej (W. Sychowski 7 lat), w Gdańskim ZNTK (A. Ciszewski 6 lat, R. Potaśniczek 6 lat). Bardzo wysokie wyroki zapadały również na Śląsku, np. w procesach organizatorów strajku w Hucie „Katowice” (W. Marusiński 7 lat. W. Kubik 6,5 roku, H. Dobczyk 6,5 roku). Takie drakońskie kary zdarzały się i w sprawach o ulotki: osławiony Sąd Marynarki Wojennej w Gdyni skazał na 9 lat Władysława Trzcińskiego, pracownika WSS »Społem«, a na 5 i 6 lat kilku studentów Uniwersytetu Gdańskiego”.

Tymi studentami byli: Cezary Godziuk – skazany na 6 lat pozbawienia wolności i 4 lata pozbawienia praw publicznych, Sławomir Sadowski – odpowiednio 5 i 3 lata, Krzysztof Jankowski – 5 i 3 lata, Jarosław Skowronek – 5 i 3 lata, Marek Czachor – 3 i 2 lata. Oprócz nich w procesie „o ulotki” dziennikarkę Wiesławę Kwiatkowską skazano na 5 i 3 lata. Cezary Godziuk mimowolnie stał się najbardziej wyróżnionym polskim studentem – żaden inny nie otrzymał tak wysokiego wyroku. Wszyscy oni wpadli po siedmiu dniach „siania niepokoju”.
NZS_-_wesolych_swiat_-_m.jpg

Powielacz
Powielacz stał spokojnie do 13 grudnia w uniwersytecie. Chłopcy byli z niego bardzo dumni, gdyż pracował bez zarzutu i w trakcie strajku „radomskiego” (ogólnopolski, solidarnościowy strajk studentów przeciwko niedemokratycznym wyborom rektora w WSI w Radomiu oraz o uchwalenie nowej, demokratycznej ustawy o szkolnictwie wyższym) wyprodukowano na nim ogromną liczbę gazetek i ulotek. Pieczę nad nim sprawował Janusz Prendota – szef poligrafii uniwersyteckiego NZS, student fizyki.

Na drugi dzień po wprowadzeniu stanu wojennego postanowiono powielacz wywieźć. Do dyspozycji był tylko mały fiat jednego z pracowników Instytutu Matematyki. Na tylne siedzenie załadowano powielacz, który przykryto kocem. Obok niego zmieścił się jeszcze Czarek Godziuk, z przodu usiadła Magda Kowalska, ukrywając pod spódnicą puszki z farbą. Do małego bagażnika załadowano, ile tylko można, ryzy papieru i białkowe matryce.

Na Grabówek dojechali bez przeszkód. Pod blokiem na oczach przechodniów przenieśli „środki mogące osłabić zdolności obronne PRL” do jednego z mieszkań, którego właściciel przebywał w szpitalu, ale że był znajomym Ewy Kubasiewicz – mamy Marka Czachora (studenta fizyki), zezwolił na korzystanie z lokalu. Niestety, do opieki nad mieszkaniem upoważnił także sąsiadkę, która na drugi dzień kazała wynieść się nowym lokatorom. Przez noc maszyna zdążyła wydrukować kilka tysięcy ulotek i „Biuletyn Informacyjny PG”.

Z miejsca na miejsce
– Przez pięć dni, które zostały nam do czasu aresztowania, w zasadzie to tylko woziliśmy powielacz z miejsca na miejsce i wykorzystywaliśmy każdą przerwę w podróży na drukowanie – wspomina Godziuk. Odwiedzili w tym czasie kilka mieszkań. Nigdzie nie zdecydowali się pozostać na stałe.

Popełnili wiele błędów, z powodu których mogli wpaść już pierwszego dnia. Złamali podstawową zasadę konspiracji – drukarz nie miał prawa wozić i kolportować wydrukowanych ulotek. Oni to robili – tłumaczą, bo brakowało do tej pracy ludzi, a działać trzeba było od pierwszego dnia. Złamali i inną zasadę – o lokalach, w których był, lub miał być powielacz, mówili w obecności osób postronnych. Ale Jarka Skowronka jeszcze dziś cieszy wspomnienie, że gdy jechał po kilkunastu godzinach pracy przy powielaczu kolejką na trasie Gdynia–Gdańsk, dwóch młodych ludzi wręczyło mu wydrukowaną przez niego ulotkę.

W pierwszych dniach stanu wojennego wielu młodych ludzi działało otwarcie. Wchodzili do pociągów, autobusów, tramwajów i rozdawali konspiracyjne ulotki przypadkowym pasażerom. Nie wszyscy odnosili się do takiej działalności z sympatią. Andrzej Radajewski, student Wydziału Humanistycznego UG, rozdawał ulotki w tramwaju, a gdy z niego wyszedł, nie zwrócił uwagi, że krok w krok podąża za nim jeden z pasażerów. Gdy przechodził obok milicyjnego patrolu, został znienacka obezwładniony przez tajniaka i oddany w ręce sprawiedliwości z pałami przy pasku. Stało się to już drugiego lub trzeciego dnia po 13 grudnia. Przypadek sprawił, że pierwszym współlokatorem Czarka Godziuka w aresztanckiej celi był właśnie Andrzej.
ulotka_NZS_17_XII_1981_-_m.jpg
To jeden z ich druków.

Od pierwszej niedzieli stanu wojennego ich mieszkania były wykorzystywane przez wielu członków „konspiry”, czy to do tajnych spotkań, czy też służyły za noclegownie lub też były lokalami, w których ukrywali się solidarnościowi liderzy – bo „konspira” wędrowała z miejsca na miejsce, kluczyła ulicami i kilkakrotnie zmieniała w trakcie przeprowadzki środki miejskiego transportu – wierząc, że zmyli to prześladowców. Niektórzy jej członkowie pisali jednak także pamiętniki, które nosili przy sobie…

Wpadka
W niedzielne przedpołudnie 20 grudnia do trzech mieszkań wtargnęli funkcjonariusze SB i milicji. Urządzili w nich 24-godzinny kocioł.

Jarek Skowronek wrócił do siebie po nocnej pracy ok. 13.00. Zaraz mieli przyjść Sławek i Rysiek, którzy pojechali przewieźć powielacz do nowego lokalu. Dlatego, gdy usłyszał dzwonek, bez zastanowienia otworzył drzwi. – Wpadło ich czterech – mówi Jarek. Rozkazali mi położyć się na podłodze. Przebiegli przez mieszkanie w poszukiwaniu innych konspiratorów. Mieli przy sobie broń. Gdy po pewnym czasie przyszli Sławek i Rysiek, leżeliśmy już w trójkę. Przy przeszukiwaniu mieszkania chodzili po nas, a książki z półek lądowały nam na głowach. Wieczorem trafił jeszcze do mnie Krzysztof Jankowski, którego potraktowali najostrzej – straszyli pistoletem i szarpali. Pecha miał jeden z moich kumpli, w nic nie zamieszany. Przypadkowo przyszedł mnie odwiedzić, wrócił do domu po kilku dniach.

W mieszkaniu Jolanty Wilguckiej (pracownicy Wyższej Szkoły Morskiej, która została wyłączona z procesu z powodu ciąży) milicja aresztowała innych członków grupy: Cezarego Godziuka, Magdalenę Kowalską, Ewę Kubasiewicz, Jerzego Kowalczyka, Wiesławę Kwiatkowską, Jerzego Trzcińskiego i Jolantę Wilgucką. Tuż przed wkroczeniem do mieszkania milicji przyszedł tam Jerzy Trzciński, który radził szybko uciekać z lokalu, gdyż przed domem kręcił się podejrzany typ. Jego radę zlekceważono.

Byli jeszcze u Czarka Godziuka, którego nie zastali w mieszkaniu. Przetrzymali jednak tam do następnego dnia kilka osób, które przyszły odwiedzić Czarka.

Przesłuchania i proces
Przesłuchiwano w sposób stereotypowy – pogróżki w stylu „wylecicie ze studiów, a rodzina będzie miała nieprzyjemności”. W trakcie śledztwa przesłuchujący usilnie starali się dowiedzieć od zatrzymanych, jak brzmiało tajne ślubowanie i przysięga.

Jednym z dowodów był odcisk palca Jarka znaleziony na odwrocie kubła od śmieci. Mianowicie Jarek miał za zadanie po wywiezieniu powielacza posprzątać w mieszkaniu. Sprzątnął wszystko, ale nie posprzątał tego, co służyło do sprzątania.

Funkcjonariusze SB wiedzieli dużo. Za dużo, aby nie domyślić się, że był wśród nich kapuś. Kto to był, nie są pewni do dziś. Jedna z przypuszczalnych przyczyn ich wpadki to pamiętnik pisany przez Edka Sołtysa. Po procesie tłumaczył się pozostającym na wolności kolegom, że został zatrzymany na dworcu w Gdyni i znaleziono przy nim pamiętnik, w którym dość dokładnie opisał, co robił od początku stanu wojennego. Dlatego też milicja bezbłędnie trafiła do lokali związanych z wędrówką powielacza. W czasie procesu, chociaż sąd pospiesznie przerwał jego wyjaśnienia, zdążył odwołać zeznania złożone w śledztwie, jednak w niczym to już nie pomogło, a jemu samemu groziło pociągnięcie do odpowiedzialności za składanie fałszywych zeznań. Do więzienia jednak nie trafił.

Po aresztowaniu, może przez niedopatrzenie służb więziennych, znaleźli się w jednej celi. Dopiero po kilku dniach zostali rozdzieleni i nie wolno im było wychodzić w jednym czasie na spacery. Jednak, czy to ze względu na ostrą zimę, czy też z innych powodów, strażnikom nie chciało się robić osobnych spacerów i urządzali im jeden wspólny.

Podczas postępowania sądowego w Sądzie Marynarki Wojennej w Gdyni bez żadnego uzasadnienia pominięto wiele istotnych, a dla skazanych korzystnych dowodów ujawnionych w toku rozprawy, na rozprawę nie dopuszczono świadków obrony. Sąd był posłusznym wykonawcą partyjnego zalecenia.

Na sali sądowej nikt z tych, którzy wcześniej przyznali się do tego, że coś widzieli lub robili, nie potwierdził wcześniejszych, złożonych pod przymusem, zeznań. Krzysztof Jankowski, który w śledztwie podpisał protokoły swego przesłuchania jakoby pośredniczył w kolportowaniu ulotek i brał udział w przewożeniu powielacza, kategorycznie zaprzeczył, że było to prawdą – zmianę zeznań tłumaczył tym, iż w trakcie przesłuchań był bity i straszony, m.in. wkładano mu lufę pistoletu do ust. Po dwóch dniach rozprawy okazało się, że nikt powielacza nie widział na oczy, a znalezione przy nich w trakcie zatrzymania ulotki znaleźli na ulicach Trójmiasta, gdyż „po prostu na niektórych ulicach zaścielały one jezdnie i nie można się było oprzeć pokusie, aby chociaż kilku nie podnieść”.

Sąd nie starał się uzasadnić swych przypuszczeń i domniemań. Nawet w ekspertyzach znalezionej farby biegli nie orzekli, że jej ślady mają „ten sam” skład chemiczny, lecz „taki sam”, jak farba drukarska. Dowodem były przede wszystkim zeznania funkcjonariusza KW MO w Gdańsku Janusza Krywoszejewa oraz… odwołane na rozprawie zeznania ze śledztwa.

W trakcie procesu sędzia Andrzej Grzybowski lekceważył oskarżonych i ich adwokatów. Dłubał w nosie lub uchu, odwracał się, pytał o sprawy nieistotne i niezwiązane ze sprawą. Adwokaci musieli kilkakrotnie przerywać swoje wystąpienia i prosić go o ich wysłuchanie. Wiedział, jaki będzie wyrok – nie słuchał nawet prokuratora, który występował o niższe wyroki. Po 1990 roku dalej był sędzią w Sądzie Wojskowym w Poznaniu.

Wyrok i więzienie
W orzeczeniu kary sędzia napisał: „[wymierzając] kary poszczególnym oskarżonym Sąd miał na uwadze szczególnie wysoki stopień społecznego niebezpieczeństwa ich czynów, przejawiający się między innymi szeroką ich działalnością, obejmującą dwie wyższe uczelnie Trójmiasta, przy użyciu środków poligraficznych służących do wytwarzania dużej ilości ulotek podburzających społeczeństwo, w tym szerokie masy studentów.

Ich działalność była i jest tym bardziej niebezpieczna, bowiem sytuacja w województwie gdańskim daleka jest od stabilizacji i spokoju. W dalszym ciągu widoczne są próby podburzania społeczeństwa, siania niepokoju i nienawiści do władz, właśnie wśród studentów, dzieci i młodzieży, a także kobiet”.
ulotka_NZS_-_13_kazdego_miesiaca.jpg
Oni już siedzieli, my demonstrowaliśmy i strajkowaliśmy także dla nich

Proces rozpoczął się l lutego – w dwa dni po demonstracji pod Pomnikiem Poległych Stoczniowców, kiedy to zatrzymano bardzo wielu studentów. Dzień 30 stycznia 1982 roku Ronald Reagan ogłosił dniem solidarności z Polską. Zapewne z tego powodu oraz z pewnością z chęci zastraszenia studentów, którzy w trakcie starć z milicją skandowali „Zima wasza – wiosna nasza”, zapadły najwyższe w stanie wojennym wyroki.

Czarek Godziuk nie wie dlaczego, to właśnie on, ze wszystkich studentów, zasłużył na najdłuższy wyrok. Janusz Prendota twierdzi, że dlatego, bo na procesie okazało się, iż bardzo lubi kanapki. Gdy prokurator próbował wyjaśnić przyczynę znalezienia w piwnicy Czarka pokaźnej ilości ryz papieru, ten po pytaniu i długim namyśle stwierdził, że jest studentem fizyki i musi robić dużo notatek, a poza tym w ten papier zawija kanapki. Natomiast znalezione u niego matryce białkowe posiadał – jak zeznał na rozprawie – od kilku lat, gdyż zajmował się robieniem łacińskich napisów na ozdobnych talerzach. Tłumaczył także, że nie może być oskarżony o to, że kontynuował działalność jako członek nielegalnego NZS, gdyż do organizacji po prostu nie zdążył się zapisać (co było zgodne z prawdą, gdyż prawie wszyscy członkowie NZS zdążyli złożyć przed stanem wojennym jedynie deklarację woli przystąpienia do organizacji, a tylko nieliczni zdołali odebrać, dostarczone na kilka dni przed 13 grudnia, legitymacje członkowskie).

Jarek Skowronek stwierdził, że wyrok jednego roku więzienia zrobiłby na nim większe wrażenie – rok to dla młodego człowieka coś realnego, co ze strachem można sobie wyobrazić. Pięć, sześć, dziewięć i dziesięć lat było czymś absurdalnym.

W więzieniu potraktowano ich jak więźniów politycznych. Umieszczono w odrębnym pawilonie oddzielonym od więźniów kryminalnych. Przez pierwsze dwa miesiące siedzieli w Gdańsku na Kurkowej, później w Mielęcinie (Włocławek), Koronowie i na koniec w Potulicach, gdzie ich zdaniem były najlepsze warunki – mogli pograć w siatkówkę. Po tych więzieniach wędrował razem z nimi m.in. jeden z bardziej znanych dziennikarzy – Piotr Najsztub, który został aresztowany w Żninie, jako jeden z członków wywrotowej, ogólnokrajowej grupy, na czele której miał stać miejscowy nauczyciel.

W trakcie wędrówki przez więzienia wędrowały razem z nimi niedozwolone radia. Jedno z nich, które odbierało tylko krótkie fale, mieściło się w pudełku po papierosach. Wozili także ze sobą podziemne gazetki i książki, które pomimo kontroli przedostawały się przez mury więzień. Ze wzruszeniem wspominają dziś pierwszy kontakt z Folwarkiem zwierzęcym Orwella, który – jak przypuszczają – został przetłumaczony w więzieniu w Potulicach przez jednego z aresztowanych „hartwigowców”.

Po roku zostali zwolnieni. Najpierw na przepustkę, a następnie otrzymali pismo o umorzeniu postępowania i o amnestii. Jarek Skowronek nie pogodził się z takim załatwieniem sprawy. Za poradą mecenasa Jacka Taylora odwołał się i wystąpił o odszkodowanie za bezprawne aresztowanie. Wygrał sprawę i za każdy miesiąc uwięzienia otrzymał 15 tysięcy złotych.
1981_-_UG_strajk_humana_-_Godziuk_i_ja-s_-_m_0.jpg
Czarek Godziuk przy maszynie do pisania na “strajku radomskim” na UG, a obok stoi autor niniejszego tekstu.

Epilog
SB na trop powielacza nie trafiła. Do końca stanu wojennego wydrukowano na nim ogromną liczbę nielegalnych druków. Równolegle z nimi na terenie Trójmiasta działało wiele podobnych grup. Nie zaprzestał swej działalności ani NZS na Uniwersytecie Gdańskim, ani „Solidarność”. Działalność uwięzionych kontynuowali inni, często nowi, młodzi ludzie niezwiązani wcześniej z żadnymi organizacjami. SB nie była w stanie aresztować lub zastraszyć wszystkich.

(„Gazeta Wyborcza”, dodatek lokalny „Gazeta Morska” 13.12.1991 r., w oryginale tekst miał tytuł “Skazany NSZZ Solidarność”, jako przeniesienie z “TM”)

Średnia ocena
(głosy: 0)

komentarze

Dobrą robotę robisz,

a co do Ziemkiewicza to on jak dla mnie nie za bardzo róźni się od tych, których tak krytykuje (np. histerycznego i patetycznego Stasińskiego z “GW” czy innych tamtejszych niektórych moralistów przekonanych zawsze o swej racji), tylko ich poglądy różne wektory mają.
Ale mentalność podobna.

pzdr


leszek

przeczytałem wczoraj w pociągu,

relacja z procesu- smutna a zarazem budująca, że ludzie nie tracili ducha

pozdrawiam

prezes,traktor,redaktor


Subskrybuj zawartość