List z Patusanu

Patusan, 14.XII.b.r.

Wielmożny Panie Halls.

W pierwszych słowach mego listu pragnę raz jeszcze podziękować za zaufanie i honor, jaki uczynił mi Pan, powierzając prostemu magazynierowi kierowanie placówką na tej dalekiej wyspie. Jak tylko moja Molly zobaczyła, że siadam do pisania listu, to zaraz kazała czekać, aż wystroi dzieciska w najlepsze ubranka, ustawi w rządek i każe im się pięknie pokłonić naszemu Dobrodziejowi, żebym mógł to wszystko akuratnie opisać. Ale gdzieżbym to ja potrafił takie widowisko odmalować ? Tu by trzeba takiego, co to książki pisze, a nie tylko księgi prowadzi jak my, kierownicy. Chyba że fotografa jakiego by zawołać, ale ten podobno zszedł był na malarię kilka miesięcy temu i teraz w jego zakładzie pewien Chińczyk założył pralnię i sklep z zabawkami. Może lepiej zniesie tutejszy klimat, ale niech nie nazywam się Jonasz Philby, jeśli najdalej za rok nie puścimy go z torbami. No więc tyle mogę napisać, że się ukłoniły pędraki galanto: szkoda, że Pan nie widział, zwłaszcza najmłodszego, który kubek w kubek do Pańskiego średniego syna zrobił się podobny, a jak go Molly pyta kim chce zostać, powiada: „jak dolosnę to będę balonem handlowym” i wszyscy się wtedy śmieją.

A teraz o moich obowiązkach, żeby już Pana nie zanudzać. Sklep otwarty, z pięknym szyldem „Shylock Halls, Synowie i Córka s.c. Artykuły Kolonialne i Neokolonialne”. Stary Patryk O’Brian wymalował szyld jak należy i nawet tanio wyszło, bo ugadałem go, żeby to zrobił za flaszkę młodej whisky. Tylko niech Pan nie myśli, że to jakieś zatrudnienie na czarno wyszło, bom go opodatkował, jak Pan Bóg przykazał. Najpierw pociągnąłem łyczek na podatek dochodowy, potem drugi na ubezpieczenia zdrowotne, a potem trzeci na składkę emerytalną i czwarty na fundusz związkowy. Po tym czwartym, to już trochę mi się w głowie zakręciło, bo to przed śniadaniem wypadło, więc mu przykazałem, żeby do końca kwietnia przyszedł się rozliczyć. Nawet jakby się ucieszył, ale jakoś nie za bardzo, niewdzięcznik jeden, chociaż jeszcze dobra połowa mu została.

Pierwszy klient zjawił się o dziesiątej. Chudy, blady, w zaplamionym surducie (widać, że Chińczyk, szelma, tnie po kosztach; już my mu…) i z jakimś takim potępieńczym wyrazem twarzy. Przywitał się grzecznie i poznałem po akcencie, że cudzoziemiec. Zaraz mnie ciekawość wzięła i spytałem, skąd pochodzi, a on mi na to tajemniczo, że z dalekiego kraju, którego nie ma na mapie. Patrzcie go, bufona. No to ja mu zaraz, że musiał jakieś kiepskie mapy u konkurencji kupować, a my tu mamy pierwszorzędny towar; nawet Admiralicja u nas się zaopatruje i nie było jeszcze takiej wioski pogańskiej, której by na naszych mapach nie znaleźli, żeby tam brzemię białego człowieka kanonierką dowieźć. A on mi na to grubiańsko wyjaśnił, gdzie mogę sobie te mapy wsadzić, ale go nie posłuchałem, bo by taka mapa już do niczego była i nawet żaden Malaj by jej na skręty nie kupił, choćby i po przecenie. Miałem dać mu w pysk, ale sam mnie Pan uczył, że klient to pieniądz, a pieniądza nie wolno obrażać, bo ma dużo kolegów. No to ugadałem tego typa tak, że sam nie wiedział, kiedy kupił guano do zasilania choinki, w świątecznym worku z deseniem w gwiazdy betlejemskie.

Te świąteczne worki to mój pomysł. Miały być na nich aniołki, Mikołaje i renifery, ale mi stary O’Brian odradził, bo tu ponoć wszystkim trzęsie niejaki Szeryf Ali, który jest sprośnej wiary i mógłby nam za takie wizerunki stworzeń bożych jakichś szkód narobić. Nie wiem jeszcze, co to za człek, może uczony jakiś, czy co, bo go tutejszy felczer Maturin nazwał islamistą. Felczer naprawdę nazywa się Aubrey, ale mówią na niego Maturin, bo za całe wykształcenie ma szkołę średnią w Kilkenny, a do matury cztery razy podchodził. Jak Pan widzi, mały jest ten świat i słońce nigdy nie zachodzi nad plotkami z Ojczyzny, więc tym bardziej frapuje mnie tajemniczy pierwszy klient, o którym nikt nic nie wie. Tyle, że pije na umór, często sam, jakby jakieś tajemnice chciał w sobie zdusić, czemu zresztą zawdzięcza swoje przezwisko: Lord Dżin. Jasne, że taki z niego lord, jak z naszego „Halls Finest” – dżin, ale kto zacz i jak się nazywa, nikt nie wie. Maturin kiedyś go spytał o nazwisko, bo musiał kartę pacjenta wypełnić, to usłyszał coś takiego, że język sobie można połamać i dał sobie spokój z formalnościami, bo też i podejrzewał, że tamtemu na jakieś żarciki się zebrało. Stary O’Brian wymyślił sobie, że go spijemy i wszystko nam wyśpiewa, ale się nie udało. A to było tak.

Siedliśmy w knajpie „Pod Drewnianą Nogą” i zaprosiliśmy tego Lorda Dżina do kompanii. Patryk polał raz i drugi, a po trzecim kieliszku zaczynamy narzekać na klimat i krajowców, i zaraz chytrze pytamy, co też go zagnało na ten koniec świata. Spojrzał smętnie i powiada, że pisarzem był pokątnym. Stary mrugnął do mnie, że jeszcze trzeba polać, bo jakby każdy niewydarzony pisarz uciekał na Patusan, to by tu szpilki nie szło wetknąć, chyba, że w literacki zadek, a i tam trudno miejsce znaleźć, kiedy oni sami sobie nawzajem szpile wtykają bez opamiętania. No to polewamy dalej. Po piątej kolejce, zaczął opowiadać, że bogatym kupcem był, zakochanym ponad stan w szlachciance, i jakieś ruiny w powietrze wysadził. Śmiać mi się chciało, bo przecie bogatego kupca stać na tytuł barona, a jak rząd JKMości obligacje wojenne wypuszcza, to i księciem można zostać z całkiem przyzwoitym rabatem. No więc dalej ciągniemy; na przemian – z flaszki i za język. Potem usłyszeliśmy, że owszem, podłożył bombę, ale w parku Greenwich. Może bym uwierzył, gdyby nie zaklinał się, że to był zamach samobójczy i rozerwało go przy tym na strzępy wraz z trzema tuzinami kobiet, starców i małych dzieci. Podpytałem go, kiedy był w Londynie i jak mu się podobała stolica Imperium, a ten zaraz w szlochy, że niby jakieś ulicznice w Soho porozpruwał. Śmiech mnie wziął na takie bezczelne łgarstwo, ale nic nie powiedziałem, co specjalnie piszę, żeby się Pan nie obawiał o rodzinne sekrety, bo to u mnie nawet po pijaku – jak kamień w wodę. Wreszcie wyznał z pijacką dumą, że zasztyletował wielkiego księcia. O’Brian mrugnął do mnie po raz kolejny i – niby na poważnie – pyta: „Jak wielkiego ?” Tamten zaczął się gramolić na stołek, żeby zademonstrować, ale nogi już mu sie plątały gorzej od języka i jak rymnął na podłogę, tośmy go długo musieli cucić piwem, bo w tutejszej wodzie ponoć ameby bytują i lepiej jej unikać. Wychodzi na to, że aby wydobyć prawdę z tajemniczego przybysza, trzeba w niego tyle trunku wlać, że już nie jest w stanie mówić. Na razie więc nic nie wiem o tym niby Lordzie, ale będę miał typka na oku i jak tylko coś się wyjaśni, to zaraz napiszę.

Spodziewanej gorączki przedświątecznych zakupów, jak dotąd, ani śladu, co mnie nawet niepokoi, ale uprzedzał Pan przecież, że mogą tu być te lokalne specyfiki, czy jakoś tak. No i są, ale klnę się na główki moich dziatek, że do ust tego świństwa nie biorę. Jak już wspomniałem, wymalować sklepu w wołki, osiołki, aniołki i stajenki nie mogę. Nie tylko przez Alego, ale i z powodu Malajów. Tutejszy misjonarz, niejaki Russell z kościoła agnostyków dnia trzeciego po herbatce, dziwny jakiś typ, sprawił, że większość tubylców przeszła z pogaństwa prosto na agnostycyzm i teraz mówią, że symbole religijne obrażają ich uczucia sceptyczne. Ale od czego spryt ? Jeden Malaj, Ktopyta, czy jakoś tak, wypożyczył mi niedużego słonia, którego zaraz przebrałem za renifera i nawet czubek trąby machnąłem na czerwono. Renifer jest świecki i nienamalowany, więc nikt mnie ruszy.

O’Brian nie chce włożyć kostiumu Dziadka Mroza (ten sposób na ominięcie świętego Mikołaja, podpowiedział mi pewien rosyjski marynarz), chociaż zagwarantowałem mu, że placyk przed sklepem jest eksterytorialnym rajem podatkowym i będzie mógł wypić zapłatę bez opodatkowania (minus jeden łyk za wizę, oczywiście). Jutro od rana pójdę w busz, może przyłapię jakiegoś orangutana; wystarczy skrócić kostium i dosztukować rękawy. Wielebny Russell trzyma jednego w bibliotece parafialnej, ale policzył sobie za dzierżawę tyle, że aż liście na pobliskiej palmie posiwiały, więc odesłałem go do świeckiego diabła. Strach iść w dżunglę, bo tam ponoć kanibale i obrońcy lasów deszczowych na dusze wiernych poddanych JKMości czyhają. Gdybym nie wrócił, proszę nie zapominać o rodzinie wielce Panu oddanego

Jonasza Philby

Średnia ocena
(głosy: 0)

komentarze

@Aspik

welcome back


Panie Aspiku

Tu kilka kobiet już od zmysłów odchodziło.
Trza było cucić.

Igła – Kozak wolny


@max

Witam. Napisałem takie cóś w ramach przekłuwania balona.
Pozdrowienia.

Aspik


Panie Aspiku,

wrocil Pan i to w jakiej formie! Bardzo sie ciesze! Pozdrawiam.

PS. Czy dozywotni tytul PK przechodzi rowniez na to forum. Jestem, ma sie rozumiec, (do) zywotnie zainteresowana ;-)


-->Aspik

Cieszę się, że cię widzę. Odezwę się niedługo z fundamentalną analizą tekstu. Teraz jestem w stanie niepercepcyjnym, więc nie podchodzę. Cześć,

@MEP

Witam.
Niestetyż, tytuł PK na tym forum przydzieliłem spod lady jeszcze w zeszłym tygodniu, wykazując się okrutnym nepotyzmem.

Pozdrowienia.

Aspik


-->Aspik

Jestem. Nie mam krytycznych uwag :-). Nastrój jak z książek, które lubiłem i lubię, a w których są statki, zamorskie posiadłości, podejrzani krajowcy, podróże itd. itp. Słowem - przygoda. :-) Cóż..., cieszę się, że mogę kolegę poczytać. Czołem,

Szanowny Aspiku

Zostawilem sobie lekturę na deser. Dopiero dzisiaj udalo mi się znaleźć czas na degustację. I dobrze wyszlo, czyli jak zwykle.

Pozdrawiam serdecznie na nowym miejscu


Aspiku

Z Patustanu mamy dwóch odwiedzających. Jeden z lewej części a drugi to chyba ten orangutan bo strasznie długo siedzi na tekstowisku. jakby jaja wysiadywał! Czy orangutany to robią? Z przyrody nie byłem mocny nigdy to nie wiem.
Jacek Jarecki


Subskrybuj zawartość