Leopoldowi Kozłowskiemu muzyka nie raz uratowała życie. Bo, jak mówi piosenka, Bóg kocha klezmerów:
Hej klezmerzy
Bóg w was mocno wierzy
śpiewajcie
wniebogłosy
pod Niebiosy
do nas świat należy
Bóg musiał w Leopolda Kozłowskiego szczególnie mocno wierzyć. W końcu pochodził z nie byle jakiej rodziny – żydowskich muzyków, jego dziadek grywał dla cesarza Franciszka Józefa, ojciec, zanim wrócił do Polski, był kapelmistrzem w Buenos Aires, brat był utalentowanym skrzypkiem. Leopold Kozłowski poszedł w ich ślady.
Mały Poldek, wówczas noszący nazwisko Kleinmann, wychował się w Przemyślanach, przedwojennym sztetlu, jakich było wiele w Galicji. Aż dziw, jak jego wspomnienia pasują do nostalgicznych, wyidealizowanych opowieści kresowiaków, dziś tak często pogardliwie ignorowanych przez tych, którzy uparli się pisać „historiię konfliktu”:
Moje miasteczko, ja to nazywam: miasteczko serc. Proszę sobie wyobrazić, tam mieszkali Żydzi, Polacy, Ukraińcy, Cyganie. W sobotę był szabas, Żydzi zamykają sklepy. Były dwa sklepy nie żydowskie i oni też zamykali. W niedzielę, kiedy żydowskie sklepy mogły być otwarte, Żydzi zamykali sklepy. Bywali u siebie, na święta: Yom Kippur, Rosz ha – Szana – w pierwszej nawie siedział starosta, proboszcz, komendant policji. Ja nie mówię, że się kochali, a może się i w Przemyślanach kochali. Tolerowali się. Nie było jakiejś zawiści. Nie było stodół, w których palono i w których ratowano (…). Tam byli prawdziwi sąsiedzi.
Ojciec założył w Przemyślanach profesjonalny zespół muzyczny. Grali najczęściej na weselach. Jeździłem z nimi do Bóbrki, Rohatyna, Podhajec, Tarnopola – na te wszystkie wesela. – wspomina Leopold Kozłowski.
Idyllę brutalnie przerwała wojna. Pierwszy raz muzyka uratowała mu życie w 1941 roku: Raz złapali nas Niemcy. Myśleliśmy, że nas rozstrzelają, ale zobaczyli skrzypce i kazali grać. Zagraliśmy. Dali nam wtedy po kawałku chleba i puścili dalej. Niemców wzruszyła „Ostatnia niedziela”. To „tango śmierci” będą później grać nawet przy egzekucjach w obozie pracy w Kurowicach.
To ostatnia niedziela
dzisiaj się rozstaniemy,
dzisiaj się rozejdziemy
na wieczny czas.
Drugi raz muzyka uratowała go już tam. Pewnego dnia lagerführer powiedział mu: Jak mnie nauczysz [grać na akordeonie] będziesz mieć u mnie w obozie dobrze. Jak mnie nie nauczysz, zginiesz taką śmiercią jaką jeszcze nikt w tym obozie nie zginął. Codzienne wielogodzinne lekcje gry nie na wiele się zdały – esesmanowi słoń nadepnął na ucho. Jednak wódka zrobiła swoje – pijanym kamratom lagerführera walc Straussa się spodobał. Koledzy Poldka powiedzieli, że tego dnia narodził się na nowo.
Kolejny raz przeżył dzięki muzyce, po tym, jak po trzech dniach głodówki esesmani zabrali go na pijacką orgię i kazali grać bez ustanku. Cytuję za Wiadomościami24: Każą się mu rozebrać do naga, wejść na stół i grać. Wydaje mu się, że ten wieczór nie będzie mieć końca, czas upływa diabelnie wolno. Każda minuta jest jak godzina. On gra, oni szyderczo wpatrują się, z rubasznym uśmiechem na twarzach, zupełnie pijani wrzeszczą, rzucają w niego kawałkami jedzenia, śledziami; oblewają majonezem. Każą grać „Wszystko przychodzi, po każdym grudniu przychodzi piękny maj”; to gra, z pianą na ustach. Wonie unoszącego się w powietrzu zapachu świeżych potraw robią swoje, wyostrzają zmysły. Jest spragniony i głodny. Oni żrą, on nie może niczego dotknąć. Dopiero rano, to co ma na sobie, obeschłe – zdrapie i zje. Jest tam SS-manka, nadzwyczaj okrutna. Kompletnie pijana, każe nachylić się młodemu Żydowi i wbija w odbyt świecę, od której oprawcy odpalają sobie papierosy. Prawie upada, w pewnym momencie w trakcie bestialskiej uczty Niemka chwyta za nóż i o mało co nie dochodzi do tragedii, prawie by go obrzezała. Nie pozwala na to lagerfuhrer, który daje do zrozumienia, że młody muzyk jest im jeszcze potrzebny, jeszcze nie może zginąć. Następnego dnia dostaje kanapkę i kopniaka. To jest taka „pieczątka”, że żyje. Znów, czuje, że nie wiedzieć czemu darowano mu życie.
Czwarte ocalenie za sprawą muzyki przyszło, gdy Leopold, już jako „Poldek”, po ucieczce z obozu – umożliwionej także dzięki jego muzycznemu talentowi – był partyzantem X kompanii 40. pułku Armii Krajowej. Pewnego razu doszło do leśnej walki akowców z banderowcami. Ukrainiec strzelił do niego i pocisk trafił w akordeon, w metalową blaszkę w okolicy serca… Pan Leopold ma ten akordeon do dzisiaj.
...
65 lat temu, w nocy z 9 na 10 kwietnia 1944 (z Niedzieli na Poniedziałek Wielkanocny) Leopold Kozłowski-„Poldek” bronił polskiej wsi Hanaczów (pow. Przemyślany, Tarnopolskie) przed napadem UPA. Cywile schronili się w umocnionym centrum wsi (tzw. trójkącie) a wraz z samoobroną i akowcami bronili ich żydowscy partyzanci. Mieli dobry powód – hanaczowianie pomagali kilkuset Żydom, którzy ukrywali się we wsi i w okolicznych lasach. Końca wojny doczekało 180-200 z nich, za co bracia Wójtowiczowie, inicjatorzy tej pomocy, otrzymali po wojnie medal Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata.
Atak UPA rozpoczął się między godziną 23 a 24. Brało w nim udział od 800 do 1500 ludzi, w tym kilkunastu policjantów ukraińskich. Uderzenie szło z 6 kierunków, w tym najsilniejsze doliną od strony wschodniej. Napastnicy podpalali budynki, które udawało im się osiągnąć, lecz na szczęście wiatr spychał płomienie na opłotki wsi. Główne uderzenie przeciwnika zatrzymało się na obszernej łące i rowie z wodą, przygniecione do ziemi silnym ogniem obrońców. Upowcy co rusz ponawiali szturmy, niektórym ich grupom udawało się docierać aż pod ogrodzenie kościoła, gdzie obrzucano ich granatami własnej roboty.
Tymczasem w zabarykadowanym kościele, na odgłos strzałów i widok płomieni, kobiety i dzieci zaczęły wpadać w panikę, którą z trudem powstrzymywał o. Wiktor (Franciszek Błaż).
Po krótkiej naradzie dowództwa samoobrony, w bok głównych sił UPA uderzył oddział odwodowy szefa samoobrony wachmistrza „Głoga”. Upowcy w panice zaczęli cofać się tracąc około 15 ludzi, w tym dowódcę – Gruzina, dezertera z Armii Czerwonej. To znacznie zdezorganizowało poczynania napastników.
Nad ranem na oblegających Hanaczów upowców natarł ze swymi ludźmi por. „Strzała”, wracający do wsi po bezskutecznym oczekiwaniu na zrzut lotniczy. Około godziny szóstej UPA rozpoczęła przygotowania do odwrotu, co mogło być obliczone na osłabienie czujności obrońców, gdyż jeszcze ok. godz. 7.30 banderowcy przypuścili ostatni szturm. Jednak przy pierwszej próbie kontrataku napastnicy rzucili się do odwrotu, bardziej przypominającego ucieczkę. Ciężej rannych i zabitych upowcy poskładali na wozy i wycofali się w kierunku na Romanów. Pozostawili po sobie bezgłowe trupy tych swoich kamratów, których nie byli w stanie zabrać. Głowy zabrano – po to, by nie można było zidentyfikować ciał.
Ocenia się, że po stronie UPA mogło paść od 30 do 85 zabitych. Na wozach mogło być wywiezionych do 120 zabitych i ciężej rannych. Wśród obrońców Hanaczowa było tylko 5 zabitych, lecz upowcy wymordowali także 21 osób – takich, którzy lekkomyślnie nie schronili się w centrum wsi a także ok. 40 osób w przysiółkach Hanaczowa – Zagórze i Podkamiennej oraz w przyległej Hanaczówce. Z życiem uszło kilkaset (lub nawet do 2 tysięcy) osób bronionych w „trójkącie obronnym”.
Wśród zabitych tego dnia był brat „Poldka”, Adolf Kleinmann ps. „Dolek”. Leopold Kozłowski tak to wspomina: Mój brat wtedy chorował i miał zostać w bunkrze, ale zerwał się, bo chciał walczyć. Złapała go UPA i dostał jedenaście ciosów nożem. Żywcem go zaszlachtowali. Kiedy byłem w Izraelu, spotkałem dawną koleżankę, Altszylerównę z domu, która mi powiedziała: “Poldziu, ja to widziałam. Zarżnęli go jak świnię, jak psa, rękojeść noża leżała odłamana, a ostrze tkwiło w pępku”. Jeszcze kilkadziesiąt dni i dożyłby końca wojny. Był świetnym skrzypkiem.
Była to ostatnia polska Wielkanoc w Hanaczowie. Spalona wieś nie była w stanie pomieścić wszystkich dotychczasowych mieszkańców. Przez cały kwiecień trwała ewakuacja cywilów do innych miejscowości, w tym do Lwowa. Konwoje te nieustannie były nękane przez UPA. Kres Hanaczowowi położyła niemiecka pacyfikacja z 2 maja 1944r. – wywołana podobno donosem nacjonalistów ukraińskich, którzy nie mogąc sami zniszczyć wsi, odwołali się do „wyższej instancji”.
Boży ulubieniec Leopold Kozłowski przeżył i po wojnie pozostał w Polsce. Założył i przez 23 lata kierował Zespołem Pieśni i Tańca Krakowskiego i Warszawskiego Okręgu Wojskowego. Był m.in. kierownikiem muzycznym Teatru Żydowskiego w Warszawie . Skomponował muzykę do wielu filmów i piosenek. Jest nazywany ostatnim klezmerem Galicji. Amerykanie mówią, że nawet ostatnim klezmerem świata, bo autentyczny klezmer musi pochodzić z Galicji.
Posłuchaj, jak gra 90-letni ostatni klezmer świata:
________
Źródła:
H. Komański, S. Siekierka, „Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na Polakach w województwie tarnopolskim 1939-1946”. Wrocław 2006.
J.Węgierski, “W lwowskiej Armii Krajowej”, Warszawa 1989
http://www.hanaczow.pl/biogramy.php
http://www.wiadomosci24.pl/artykul/muzyka_ktora_ratuje_zycie_cz_1_73171....
http://www.wiadomosci24.pl/artykul/muzyka_ktora_ratuje_zycie_cz_2_73252....
http://www.midrasz.home.pl/2003/sty/sty03_05.html
http://pl.wikipedia.org/wiki/Leopold_Koz%C5%82owski
Wykorzystanio fragmenty tekstów piosenek:
Mieczysław Fogg, “Ostatnia niedziela”
Justyna Steczkowska, “Wędrowni sztukmistrzowie”
komentarze
Piękna muzyka,
piekny tekst, piękna postać.
Dzięki za tekst.
No i Jak leopold Kozłowski, to nie może zabraknąć tego:
Pozdrawiam i wszystkiego dobrego na święta Wielkiej Nocy.
grześ -- 10.04.2009 - 20:48Grześ
Kurczę, dzięki. Ten Chagall jeszcze bardziej pasuje zamiast Steczkowskiej….
Łzy obeschły dawno już
Ale niepamięci kurz
Warto, żeby jakiś wiatr nareszcie zwiał
Warto pięścią w stół uderzyć
Czarną prawdę tak odmierzyć
Jak ten Szmul, gdy na frak miarę brał
Pozdrawiam Cię świątecznie!
Dymitr Bagiński -- 11.04.2009 - 08:38Tu
mnóstwo szczegółów nt. drugiej obrony Hanaczowa: http://piotrp50.republika.pl/2obronahanaczowa.html
Dymitr Bagiński -- 11.04.2009 - 08:47Dymitrze, ano pasuje,
cieszę się, że w sumie do tekstu pasuje:) acz zbesztać cię muszę, że moich tekstów nie czytasz, zajrzyj tu:
http://tekstowisko.com/tecumseh/59067.html
grześ -- 11.04.2009 - 14:15Grześ
E tam, czasem czytam. Tyle że ja u siebie tubek nie mogę odtwarzać, więc unikam notek, o których wiadomo, że z piosenkami są:))
Dymitr (gość) -- 11.04.2009 - 18:49Przez to też mało czytałem Mada i Docenta…