Po co nam Marsz na Warszawę?

Ruch Obywatelski na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych zaprosił wszystkich Rodaków do udziału w V „Marszu na Warszawę”, w sobotę, 23 maja. Wyruszymy o godzinie 11. z Placu Zamkowego i przejdziemy JOWowską paradą Traktem Królewskim. Trudno uznać, że taki wspólny spacer w Warszawie jest jakąś heroiczną ofiarą, przed złożeniem której każdy Polak powinien się dziesięć razy zastanowić! Niewątpliwie będzie to jakaś ofiara ze strony tych, którzy zdecydują się przejechać tego dnia kilkaset kilometrów, wstać wcześnie rano, zjeść byle co, ale – będę się upierał – to nie jest to samo co pójście na barykady, albo chociażby przyłączyć się do strajku, narażając się pracodawcy. Tym niemniej wielu ludzi zadaje mi pytanie: po co? Jesteśmy z Tobą, tak, oczywiście, jesteśmy za JOW, ale po co jakieś marsze, po co ten wysiłek, co to da? A były już cztery Marsze i co one dały? Więc jaki ma sens jeszcze raz to samo?

Przed paru laty pisałem do Prezesa Kongresu Polonii Amerykańskiej, informując go o istnieniu naszego Ruchu i prosząc o pomoc w realizacji zamysłu, żeby Polska miała taki system wyborczy, jaki mają Polacy mieszkający w Ameryce. Pan Prezes, którego nie można było posądzić o obojętność w sprawach Polski, odpisał mi z rozbrajającą prostotą: po co jest potrzebny jakiś „ruch”, jakieś zbieranie podpisów itp.? Trzeba pójść do swojego posła, przedstawić mu sprawę i on powinien się tą sprawą zająć i ją załatwić. Tak się to robi w Ameryce i tak jest dobrze, i tak powinno być.

Niestety, nie udało mi się wytłumaczyć Panu Prezesowi, że właśnie o to tu chodzi: że obywatele polscy, w odróżnieniu od obywateli USA, nie mają „swojego posła”, do którego można pójść i wymagać zajęcia się ważną obywatelską sprawą, ponieważ system wyborczy w Polsce sprawił, ze to są posłowie swoich partii, a nawet nie całych partii tylko ich szefów, a w żadnym wypadku nie są to posłowie swoich wyborców. W Stanach Zjednoczonych, tam gdzie są JOW, o wyborze posła zadecydować może przewaga jednego głosu, wobec czego powstaje imperatyw, żeby z głosami wyborców się liczyć, słuchać tego co mają do przekazania i dbać o ich poparcie. W Polsce tak nie jest. Jeden głos, a nawet tysiące głosów, nie mają znaczenia. Znaczenie ma poparcie szefa partii i miejsce na liście. Dlatego posłowie w ogóle rzadko odwiedzają swoje biura wyborcze. W ostatnich dniach widzieliśmy w telewizjach, jak posłowie wzywają policję, aby odblokowała im biura, ponieważ nieznośni obywatele przyszli tam demonstrować swoje żale! Jak wiemy, teraz toczą się postępowania przeciwko tym demonstrantom „o zakłócanie miru” i czego tam jeszcze. Trudno mi sobie wyobrazić, żeby coś podobnego miało mieć miejsce w Ameryce czy Wielkiej Brytanii!

W ciągu minionych dwudziestu lat aktywni uczestnicy Ruchu spróbowali już wszystkich środków i skorzystali z wszystkich dostępnych dróg, aby swoje żądanie reformy prawa ustrojowego przedstawić tym, którzy wzięli w swoje ręce władzę ustawodawczą w Polsce. Napisali tysiące listów i wystąpień, zwracali się po wielokroć do wszystkich posłów i senatorów – indywidualnie i gremialnie, pisali petycje, apele i stanowiska. Takie petycje, apele i stanowiska uchwalały różne środowiska zawodowe, stowarzyszenia, związki zawodowe, organa samorządowe. Ostatnio takie stanowisko, prawie jednomyślnie uchwalił na swoim XXX Zgromadzeniu Ogólnym Związek Miast Polskich. Opracowaliśmy projekt ustawy – ordynacji wyborczej i projekt ten od wielu lat leży w Sejmie. Projekt ten przedkładaliśmy kolejnym Prezydentom Rzeczypospolitej. Zebraliśmy setki tysięcy podpisów pod żądaniem przeprowadzenia referendum.
Wszystko to pada na głuche uszy posłów i senatorów. Do dnia dzisiejszego, pomimo spełnienia ustawowych wymogów dla skutecznej inicjatywy obywatelskiej w tym zakresie nie odbyła się jakakolwiek debata sejmowa czy senacka nad tym podstawowym żądaniem ustrojowym. Klasa polityczna w Polsce żyje własnym życiem i uważam, że to ona ma decydować co dla nas jest dobre i co powinno być przedmiotem jej troski i prac.

Co, w takiej sytuacji, pozostaje obywatelom? Co powinniśmy zrobić?

Wielu powiada: nic. Nic nie można zrobić. Trzeba się z tym pogodzić, że ci, którzy za nasze pieniądze i naszą pracę uwili sobie w Rzeczypospolitej ciepłe gniazdka przy władzy, nie kiwną palcem wbrew swoim egoistycznym interesom. Trudno, taki jest świat. To nieprawda, co mówi łacińskie przysłowie Nec Hercules, contra plures. Ten nasz polski Herkules – Sejm Ustawodawczy, razem z Prezydentem pokazuje nam gest Kozakiewicza: cóż z tego, że Was jest tylu, cóż z tego, że piszecie listy, apele, petycje, podpisy! Piszcie sobie, papieru w wolnej Polsce jest dosyć dla każdego.

Ale my, w Ruchu JOW, uważamy, że nie wyczerpaliśmy jeszcze wszystkich legalnych i dostępnych wolnym obywatelom środków. Jeszcze pozostała nam ULICA. Zmobilizowanie i pokazanie naszej siły na ulicy. Siły, ponieważ taka jest natura polityków, że przemawia do nich tylko język siły. Oni muszą zobaczyć, że my jesteśmy to PLURES, przeciwko któremu Herkules jest niczym. Nie tylko w sondażach opinii publicznej, nie tylko na papierze petycji, wniosków i list poparcia, ale realnie, namacalnie, gołym okiem.

Pomysł Marszu na Warszawę urodził się w Nysie, w głowie jej byłego burmistrza, Janusza Sanockiego. Historię naszych dwóch pierwszych marszów przedstawił on, w z dowcipem i pasją napisanej historii Ruchu, w książce „WoJOWnicy” (Wydawnictwo NTSK, Nysa 2005). Rozdział poświęcony marszom zakończył tak:

Drugi Marsz, który przeprowadziliśmy w mijającym właśnie roku 2004, był kilka razy liczniejszy od pierwszego. O ile w lipcu 2003 , na zakończenie, pod Kolumną Zygmunta było nas nie więcej niż 100 osób, to w roku 2004 liczba manifestantów sięgała 600 osób. To oczywiście za mało, żeby zmienić ordynację. Gdyby przyjechało do Warszawy kilka tysięcy wojowników, zgoła inaczej wyglądałyby relacje telewizyjne, inaczej wyglądałaby reakcja Sejmu. A gdyby nas było – jak Ukraińców manifestujących właśnie w Kijowie, mimo zimna – 200 tysięcy, zmienilibyśmy ordynację w jeden tydzień.

Zorganizowanie wielkiej demonstracji siły obywatelskiej nie jest rzeczą prostą. Majdan Kijowski, to była spontaniczna manifestacja za wielkie pieniądze. Każde duże przedsięwzięcie wymaga dużych środków. Duże zgromadzenia, „konwencje” partyjne, swobodnie organizują partie polityczne, za pieniądze, które my musimy płacić, chcąc czy nie chcąc – stworzyli w tym celu odpowiednie przepisy prawne, żebyśmy nie mieli w tej sprawie nic do powiedzenia. Ruch obywatelski takich możliwości nie ma. Ruch bazować musi na świadomości obywateli, na ich determinacji, na ich poczuciu obowiązku.

„Marsz na Warszawę”, póki nie mamy środków na zorganizowanie odpowiednio wielkiego majdanu, jest potrzebny także nam. Tak jak partiom potrzebne są ich zjazdy, które mają obrazować ich siłę, zdyscyplinowanie i gotowość do działania – również ruch obywatelski potrzebuje takiej konwencji : my też potrzebujemy się nawzajem zobaczyć, przekonać, że jest w całej Polsce wielu ludzi, którzy nigdy przed mocą nie uchylą szyji, którzy nie godzą się na pogwałcenie naszych niezbywalnych praw obywatelskich i którzy gotowi są ponieść niezbędne w tym celu ofiary. Symbolem tej ofiary jest nasz wysiłek w przygotowanie i uczestnictwo w Marszu na Warszawę.

Marsz na Warszawę jest potrzebny także tym, którzy wciąż jeszcze nie rozumieją i nie mają świadomości wad ustrojowych Rzeczypospolitej, którzy skorumpowanie, pieniactwo, awanturnictwo, zakłamanie i nieudolność dzisiejszych polskich polityków są skłonni przypisywać raczej naszym wadom narodowym niż ustrojowym. Marsz jest dodatkową i ważna okazją przedstawienia im innego punktu widzenia.

Marsz na Warszawę jest wreszcie potrzebny jako przykład dla ludzi, którzy rozumieją o co chodzi, ale stracili już nadzieję, że możliwa jest prawdziwa naprawa Rzeczypospolitej. Także dla innych społeczeństw Unii Europejskiej, którym europejska centralna biurokracja każdego dnia umniejsza ich prawa. Oni też, chociaż w różnym stopniu, mają problem z samowolą i rozbuchaniem się politycznych elit. Albowiem problem ordynacji wyborczej jest problemem nie tylko polskim, ale i niemieckim, i czeskim, i litewskim, i ukraińskim, i rumuńskim, i hiszpańskim, i … itd. Dla nich też stanowimy zachętę do przyjęcia postawy wyprostowanej. Aby stało się tak, jak wieszczył Wieszcz, którego słowa stanowią motto do wspomnianej książki Janusza Sanockiego:

Kiedy prawdziwie Polacy powstaną
To składek zbierać nie będą narody,
Lecz ogłupieją – i na pieśń strzelaną
Wytężą uszy, odemkną gospody.

I będą wieści z wichrami wchodziły,
A każda będzie serce ludów pasła
Nieznajomymi świat poruszą siły
Na nieznajome jakieś wielkie hasła

My, Polacy, jesteśmy spadkobiercami tych, którzy bez rewolucji, gwałtów i mordów stworzyli pierwszą monarchię konstytucyjną i pierwszą nowoczesną republikę w Europie. Jesteśmy spadkobiercami tych, którzy dali światu przykład państwa rządów prawa i respektowania praw obywatelskich . To niegodne nas i naszej wielkiej tradycji, żebyśmy bez oporu godzili się na system wyborczy, który odbiera nam bierne prawo wyborcze, a z demokracji czyni partiokrację.

Średnia ocena
(głosy: 0)

komentarze

Szanowny Imienniku!

Niezłe wystąpienie, ale w złej sprawie. należy zmienić ordynację proporcjonalną na większościową, a nie wielkość okręgów wyborczych. Jednomandatowe okręgi wyborcze nie pozwalają odróżnić głosowania na osobę od głosowania na partię i w tym sensie wpisują się w ordynacje proporcjonalne. Sposób przeliczania głosów na mandaty jest tu zwykłą zmyłką, bo zastosowanie dowolnej metody proporcjonalnej przeliczania głosów da ten sam wynik co metoda „większościowa”. Zatem nazywanie jow ordynacją większościową, to zwykła „ściema”.

Pozdrawiam


Subskrybuj zawartość