Iluzja bonu oświatowego


 

Co jakiś czas powracają rozmowy o tym co zrobić z naszymi szkołami. Dla niektórych receptą uniwersalną jest sprywatyzować. Może jest to metoda, ale potrzebne są ogromne zmiany systemowe i przede wszystkim mentalne. W moim przekonaniu społeczeństwo nie jest do tego przygotowane, zbyt gwałtowne ruchy zamiast sytuację uzdrowić to w miejsce jednych patologii zafundują nam inne.
Rozumiem argumenty o zniesieniu przymusu szkolnego, ale czy nie wpędzimy się w tym samym w potrzebę zamykania sie w klasowych gettach. Z jednej strony rodzice świadomi potrzeb edukacyjnych, a z drugiej lumperka, która idzie na łatwiznę i szybko będziemy mieć meksyk na naszych ulicach. Można jednak osłodzić przymus szkolny poprzez większą dowolność w samych szkołach, a skoro w większości krajów uznaje się, że należy dzieciaki “skoszarować” w szkołach to “coś jest na rzeczy.”
Ci, którzy zrozumieli, że rewolucja prywatyzacyjna polskiej oświaty jest posunięciem zbyt radykalnym nawołują do wprowadzenia bonu oświatowego. Wielokrotnie czytałem, że bon jest ratunkiem dla zastałych układów, że urynkowi polskie szkolnictwo i wydobędzie je z marazmu. Dopóki bon był bliżej nieokreślonym bytem z dalekiej przyszłości to niezbyt mnie interesował. Jednak minister Hall jest zwolennikiem bonu i jego wprowadzenie staje się coraz bardziej realne. Tym samym poświęciłem mu chwil kilka i jestem zawiedziony. Co prawda nic jeszcze nie jest doprecyzowane poza chwytliwym hasłem, że pieniądze idą za uczniem i to wprowadzi kwasirynkowe mechanizmy w oświacie. Jest to melodia wygrywana w kółko i chyba niespecjalnie się ludzie zastanawiają jak ją połączyć z rzeczywistością. Tymczasem proponuję pewną symulację.

Miejscowość X ma trzy podstawówki
SP 1 ma 250 uczniów
SP 2 ma 500 uczniów
SP 3 ma 300 uczniów

Do SP1 chcą wszyscy, bo to najlepsza szkoła w mieście. Co zmieni bon?
Jeśli SP1 będzie chciało wchłonąć większą ilość uczniów, bo za nimi przyjdą pieniądze to albo wprowadzą system dwuzmianowy, albo zawyżą liczbę uczniów w klasie. Oba przypadki maja duże szanse na to, żeby stracić na jakości. Nie ma co się oszukiwać ilość nie idzie w parze z jakością. Tymczasem bon stymuluje zachowania stawiające na ilość. Z drugiej strony SP2 jako nowsza szkoła z basenem przy szkole na starcie ma olbrzymi handicap. Goniąc za klientem może wabić kolorowym opakowaniem kryjąc tandetę w środku. Zanim rodzice odkryją ta tandetę to po SP1 pozostanie wspomnienie, a tandeta wykosi konkurencję.

Nie muszę dodawać, że w szkołach wiejskich i małomiasteczkowych czyli ponad 60% w Polsce wprowadzenie bonu nic nie zmieni. Iluż rodziców w pogoni za jakością będzie dowozić na własny koszt swoje dzieci kilkanaście kilometrów?

No to jak zostaje po staremu? Oczywiście, że nie, ale szukałbym rozwiązań, które faktycznie doprowadzą do zmian w szkole, a nie jedynie je markują. Bon może być pomysłem na szkoły ponadgimnazjalne, które faktycznie konkurują między sobą. Jednak nie chciałbym, żeby odgrywano tu scenariusz jak ze studentami rzeszowskiej Politechniki. Przyjmowano każdego i na pierwszym roku było po 500 osób, a za studentami szły pieniądze. Po roku zostawało 50 studentów. kto nie wiedział co ze sobą zrobić lub uciekał przed armija to na polibudę. Zawsze chętnie przygarnęła, kasę przytuliła i pseudo studenta pozbawiła złudzeń w sesji zimowej. (kto za takie zabawy płacił? Pani płaciła, pan płacił i ta pani w zielonym swetrze też płaciła)

Pomysłem na bon jest model słowacki. Tam uczniowie dostają określoną pule na zajęcia dodatkowe. Tu szkoły moga się ścigać w atrakcyjności oferty, a nauczyciele czują sens robienia zajęć dodatkowych. Owszem trudno porównać zajęcia z piłki halowej z fizyką, ale nie wszyscy lubią czy mogą piłkę kopać. Bardziej obawiałbym się patologii, że nauczyciel wymusza uczestnictwo na swoim kółku haftu, żeby dostać dobrą ocenę z plastyki. Jednak walorem będzie sprawdzian dla rodzica, jak kieruje rozwojem swojego dziecka. Czy wysyła na kurs origami czy kółko modelarskie?

Do wprowadzenia bonu jeszcze droga daleka, ale póki co jawi się on jako bańka mydlana. Pozornie ciekawa, ale pusta w środku. Nie dostrzegam w nim walorów, które popchnęłyby polskie szkoły w kierunku oczekiwanych zmian.

Średnia ocena
(głosy: 0)

komentarze

Sajonara,

nie wiem, czy czytujesz, ale pisał tez o tym Chętkowski w swoim blogu ,,POlitykowym”, polecam, no i krótka dyskusja jest.
Pozdrowienia


sajonara Miejscowość X

sajonara

Miejscowość X ma trzy podstawówki
SP 1 ma 250 uczniów
SP 2 ma 500 uczniów
SP 3 ma 300 uczniów

Do SP1 chcą wszyscy, bo to najlepsza szkoła w mieście. Co zmieni bon?
Jeśli SP1 będzie chciało wchłonąć większą ilość uczniów, bo za nimi przyjdą pieniądze to albo wprowadzą system dwuzmianowy, albo zawyżą liczbę uczniów w klasie. Oba przypadki maja duże szanse na to, żeby stracić na jakości. Nie ma co się oszukiwać ilość nie idzie w parze z jakością. Tymczasem bon stymuluje zachowania stawiające na ilość. Z drugiej strony SP2 jako nowsza szkoła z basenem przy szkole na starcie ma olbrzymi handicap. Goniąc za klientem może wabić kolorowym opakowaniem kryjąc tandetę w środku. Zanim rodzice odkryją ta tandetę to po SP1 pozostanie wspomnienie, a tandeta wykosi konkurencję.

Nie muszę dodawać, że w szkołach wiejskich i małomiasteczkowych czyli ponad 60% w Polsce wprowadzenie bonu nic nie zmieni. Iluż rodziców w pogoni za jakością będzie dowozić na własny koszt swoje dzieci kilkanaście kilometrów?

Masz rację, co do szkół wiejskich, ale już małych miastach typu 20 tys. już są 2-3 podstawówki. Dojść można wszędzie. To da radę.
Natomiast, jeśli szkoła będzie dobra i będzie popularna to po prostu zatrudni więcej nauczycieli. Zajęcia popołudniowe nie są niczym zdrożnym. Kupa dzieciaków chodzi na różne kursy popołudniami. Poza tym, jeśli szkoła naprawdę będzie miała więcej kasy to będzie mogła się rozbudować, lub wynająć jakieś dodatkowe pomieszczenia.
Spójrz jak działa rynek prywatnych szkół językowych.
Poza tym w przypadku szkół państwowych nie tak łatwo pójdzie wykoszenie. To nie są szkoły prywatne. Jeśli jest ileś dzieciaków i pozostaje na rynku 1 szkoła, to państwo może wymóc odpowiedni poziom bądź powołać nową szkołę, żeby drugą odciążyć. Bon, jak ja to widzę, to nie prywatyzacja, ale tylko jakaś racjonalizacja wydatków.
Oczywiście, co rząd zamierza w praktyce nikt nie wie.
NB. obecnie o być lub nie być szkół decyduje urzędas. A oni mają przeróżne koncepcje. Jak nie zapomnę to może po świętach wrzucę wpis jak to u nas wyglądało, tylko się dopytam szczegółów.

pzdr
pzdr


grzesiu

do Chętkowskiego zaglądam z rzadka, gdyż on tylko pisze, a już rozmawiać nie chce, przez co jest dla mnie mało interesujący. Na dodatek pisze kiepsko i fałszywie.
Dawno nie byłem więc zaraz pójdę i może znowu się “powyzłośliwiam”


Futrzaku

Rynek szkół prywatnych działa w ten sposób, że ich oferta jest rózna cenowo. Dobra szkoła płacisz więcej. Z bonem wygląda tak, że za każdym uczniem idzie ta sama kasa. Jak poradzi sobie dyrektor?
Będzie zatrudniał nauczycieli za guziki a w wejściu będą drzwi wahadłowe? Zrobi klasy 50 osobowe?
Ani jedno, ani drugie nie wpłynie na poprawę sytuacji w szkołach.

Wynajem dodatkowych sal? Dobudówki? Mamy teraz kolejne 10-15 lat eksperymentować z prowizorkami?


> Sajonara

sajonara

Rynek szkół prywatnych działa w ten sposób, że ich oferta jest rózna cenowo. Dobra szkoła płacisz więcej. Z bonem wygląda tak, że za każdym uczniem idzie ta sama kasa. Jak poradzi sobie dyrektor?
Będzie zatrudniał nauczycieli za guziki a w wejściu będą drzwi wahadłowe? Zrobi klasy 50 osobowe?
Ani jedno, ani drugie nie wpłynie na poprawę sytuacji w szkołach.

Wynajem dodatkowych sal? Dobudówki? Mamy teraz kolejne 10-15 lat eksperymentować z prowizorkami?

Nie do końca. Ceny są dość wyrównane, przynajmniej w kwestii szkół językowych.
Dyrektor po prostu będzie miał więcej kasy, jeśli będzie miał więcej uczniów, więc będzie miał pieniądze na nauczycieli.
Dlaczego prowizorki? Nie widzę nic złego w wynajęciu dodatkowych pomieszczeń, jeśli jest zapotrzebowanie.
Oczywiście nie jest to pomysł na to by edukacja polska nagle stała się najlepiej zorganizowanym systemem w Europie, ale jest to szansa na trochę bardziej racjonalne wydawanie pieniędzy, które idą na edukację. W praktyce, jak sądzę, działało by to tak, że nie było by upadłych szkół, tylko te lepiej zorganizowane, ciekawsze miały by trochę więcej kaski do zagospodarowania, a więc może na jakieś ekstrasy dla nauczycieli lub wyposażenie.
Nie bałbym się też tego, że ludzie “źle wybiorą”. Rodzice nie są aż tacy głupi :)

pzdr


Zapraszasz,

więc przychodzę. Twój tekst czytałam zaraz chyba po publikacji. Nie skomentowałam, bo generalnie się z Tobą zgadzam w kwestii bonu.

Pieniądze pieniędzmi, ale czy każdy dyrektor przygotowany do ich mądrego wydawania?


celnie

bony mają być namiastką zasad rynkowych. Tylko jak tą namiastke wykorzystają poloniści po kursie niedzielnym ekonomii czy wuefista, który ma problem aby dobrze skonstruować własny plan dnia i wszędzie się spóźnia.
O dobrego dyrektora coraz trudniej, bo ponoć wcale się ludzie na stołki nie pchają. Duża odpowiedzialność niewiele większe pobory. Kumpel był w komisji konkursowej na dyrektora kilku szkół i z jego opowieści wyłaniał się niewesoły obrazek (choć komiczny)


Ilu jest młodych dyrektorów?

Ciałem i duchem? Są – to pewne, wystarczy zajrzeć choćby na forum OSSKO.

Kiedy słyszę, że w wiejskiej szkole n-le mają po kilka okienek, by w ramach czterdziestogodzinnego pensum chodzić na niepłatne zastępstwa (bezprawnie, ale kto podskoczy?), w innej nie płaci się komuś stażowego, bo tak, to zastanawiam się, co może dyrektor. I nawet taki z prawdziwego zdarzenia – będzie wójtowi fikał? – zaraz znajdą dobrego następcę.

Może to i na jakość nauczania się nie przekłada, więc z bonem nie ma nic wspólnego, jednak gdzie są pieniądze, tam znajdą się wyciągnięte po nie ręce.

Udanego wypoczynku i radosnych świątecznych dni!


Nie znam się na tym

Pogląd, że szkolnictwo można urynkowić uważam za karkołomny.
Wydaje mi się jednak, ze można zadbać o jakość kadry nauczycielskiej. Szczególnie na wsi. Wydaje się, że powinna temu służyć likwidacja karty nauczyciela. Nauczyciel, pracujący także z powołania, nie powinien być pozbawiony bodźca dla doskonalenia się.
U nas chyba bodźca takiego brak. Słynna sprawa “nauczycielki”, którą gdzieś tam nagrały dzieci jak posługując się przerażającą polszczyzną myli Kolumba z Magellanem i w dodatku pierwszemu z nich przypisuje polskość. Zwolniona, wskutek protestu ZNP została przywrócona do pracy. Zarówno polszczyzny jak i wiedzy ogólnej przecież tymczasem nie podniosła. I dzieci dalej muszą jej “wykładów” słuchać. Skutkiem tego wielu jej uczniów straci możliwość znalezienia się we współczesnym świecie i jest skazana na podporządkowanie autorytetom o poziomie tej właśnie pani.
Szkoła więc, pozbawiona możliwości doboru kadr, potrafi działać na niekorzyść podopiecznych.


Subskrybuj zawartość