Iwona "Opowieść 1" - Dla niecierpliwych czytelników oraz fanów

Grześ zaczepia Iwonę o nowe odcinki “Domu Elżbiety” Jako agent literacki mojej żony odpowiadam, że będą! Ale teraz jest taki czas ( Święta, firma i w ogóle) że nawet poniższy tekst sam muszę wkleić. – Wklej jak chcesz wkleić! – Powiedziała Iwona

Pracuje, biedactwo, nad dwoma tekstami jednocześnie. I jeszcze Jareckiego jakoś opędzi! Dzielna jest!

“MORITURI”

Rozdział 1

Czułem się źle. Już to, że mój bagaż tkwił w brzuchu autobusu był wystarczającym powodem do niepokoju. Przecież nie mogłem jak jakiś kretyn wysiadać na postojach i kontrolować, czy ktoś nie zabiera pomyłkowo lub, co gorsza umyślnie mojej granatowej walizy. Rzecz w tym, że nesesery podróżne są bardzo do siebie podobne.

Czułem się źle, bo nie mogłem rozprostować nóg, bolała mnie głowa a na dodatek już dawno przeczytałem zabrane w podróż gazety. Co jakiś czas, znudzony monotonią jazdy w przypływie desperacji przeglądałem je szukając jakiegoś opuszczonego przez nieuwagę tekstu. Przeczytałem, co było sporym wyczynem wszystkie dodatki, łącznie z tabelami giełdowymi. Oczywiście, gdzieś pod podłogą autobusu tkwiły utracone na czas jazdy, zagrzebane na dnie bagażu, książki zabrane na wypadek nudy.

Wyglądałem przez okno, ale krajobraz za szpalerami drzew był zbyt monotonny. Usypiał, ale spanie w autobusie to nie jest powód do dumy. Już wsiadając widziałem desperata, śpiącego z otwartymi ustami, miarowo rzężącego i potem, choć siedział kilka rzędów dalej towarzyszyły mi dosyć nieprzyjemne odgłosy jego snu. Ludzie chichotali. Nie chciałem być kolejnym bezwładnym, narażonym na kpiny obcych, ciałem podrzucanym bezwładnie wraz z autobusem na wykrotach polskich dróg.

Jasne, że zdawałem sobie sprawę z własnego nieustępliwie narastającego rozdrażnienia, i to rozdrażnienie, choć mu ulegałem, nieco mnie już bawiło. Weźcie taki przykład: Na kolejnych przystankach dosiadali się pasażerowie i wówczas martwiłem się by któryś nie usiadł czasem koło mnie, ograniczając tak czy tak moje ubożuchne terytorium. To jest pewnie normalne, ale gdy wszyscy zajęli już miejsca, złościło mnie, że nikt nawet nie próbował. W pewnym momencie miejsce koło mnie było chyba jedynym wolnym miejscem w autokarze.
Przecież do diabła, byłem czysto, wręcz elegancko ubranym, nie tylko wedle mej własnej opinii, przystojnym facetem w średnim wieku. Nie rozumiem tego, ale prawie zawsze się to zdarza, gdy jestem zmuszony do korzystania ze środków masowej komunikacji. Czasem czuję się jakbym był obcy. W pewnym sensie oczywiście jestem obcy, ale skąd mogą to wiedzieć pasażerowie tego autokaru?
Siedzi sobie na przykład baba z koszykiem na kolanach a w takim koszyku, diabli wiedzą, co wiezie, to się do niej zaraz ktoś przysiądzie, a do mnie niestety nie. Z drugiej strony to szczęście, bo nikt mnie o głupstwa nie zagaduje. Sam nie wiem.

Strona 1 (43, 2055)

Jechałem odpocząć w miejsce, gdzie nikt mnie nie zna. Tam dopiero będę naprawdę obcy – pomyślałem i uśmiechnąłem się do myśli, że będę mógł przez cały długi miesiąc tworzyć od podstaw swą własną historię.
Pensjonacik z polecenia kumpla. Kilku lokatorów. Urocza gospodyni. Cena przystępna. Okolica jak należy. Lasy, jezioro, spokój. Miasteczko, jak się wyraził Waldek – Bez poważniejszych zarzutów.
Warunki ustaliłem przez telefon z Magdą, bo tak miała na imię właścicielka pensjonatu.

Pensjonat. Nazwa nieco na wyrost. Miała wielki dom i wynajmowała letnikom pokoje, karmiła. Jasne, że na czarno, jak się to teraz mówi. Ale czyż nie można ugościć bliźniego swego bez zawracania głowy urzędom? Wszyscy w końcu jesteśmy jedną wielką rodziną, prawda?
Trochę mnie tylko niepokoiło, że przez kilka pierwszych dni będę jedynym lokatorem i co zrozumiałe będę ogniskował na sobie uwagę sąsiadów, na czym nie zależało mi szczególnie.
Ale z drugiej strony, gdy zaczną się zjeżdżać kolejni goście, ja będę już jakby u siebie. To zdrowy układ, bo lubię być wszędzie „jakby u siebie”

Zamknąłem oczy i zacząłem wsłuchiwać się w gwar autobusu. To też jest niezła rozrywka, o ile trafi się na odpowiednich towarzyszy podróży. Tym razem było z tym bardzo słabo. Gdzieś z tyłu jakiś bas przekonywał, że osoba, do której mówił nic nie dostanie.

- I tak nic nie dostaniesz! Co byś nie zrobiła, i tak nic nie dostaniesz! – powtarzał z uporem godnym lepszej sprawy.

Darł się jakiś malec, w związku, z czym do rozpaczliwego chórku dołączyło dwóch kolejnych, w tym niemowlę w sąsiednim rzędzie foteli, które daremnie próbowała uciszyć dziewczyna przypominająca Indiankę z filmów o Winnetou. Towarzyszący jej potężnie zbudowany facet z kolorowym smokiem wytatuowanym na ramieniu, próbował zabawiać malucha, ale widząc daremność swych starań zaproponował prostolinijnie swej partnerce.

- Daj Piotrusiowi „dydy” kochanie! – Odwróciłem się do okna by zademonstrować gotowość do zapewnienia młodej matce intymności podczas „dawania dydy” Maluch zadowolony ze swego zwycięstwa ucichł.
Spojrzałem na zegarek. Wedle rozkładu została niecała godzina jazdy. Na miejscu miałem być kilka minut po dwudziestej pierwszej, a biorąc pod uwagę, że to koniec czerwca, byłem pewny, że spokojnie zdążę przed zmrokiem dotrzeć do domu Magdy. Od przystanku autobusowego było półtora kilometra, ale zgodnie z planem, jaki narysowałem wedle jej wskazówek, droga będzie wiodła w dół.

Strona 2 (45, 2064)

Przez szum silnika docierały do mnie oprócz rozmów pasażerów fragmenty radiowego dziennika. W kółko to samo. Rozumiem, że wczorajsze zabójstwo generała Papały to wielkie i straszne wydarzenie, ale słuchając w kółko naiwnego ględzenia dziennikarzy i polityków miałem wrażenie, że to naprawdę nie jest sprawa dla nich.

- Dziękuję panu, już może pan patrzeć. Już się Piotruś „nadydał” – odezwał się, miałem wrażenie, że do mnie herkules ze smokiem na ramieniu.
W odpowiedzi zdobyłem się jedynie na chrząknięcie, bo niby, na co mam patrzeć. Znalazł się, prawda, pogromca smoków.

Niebo czerwieniało na zachodzie. Gdybym był skłonny do tanich zachwytów, mógłbym się przy odrobinie dobrej woli pozachwycać za darmo. Krajobraz stał się bardziej urozmaicony. Wzgórza, wszędzie piękne, łagodne, porośnięte lasem wzgórza.
Poprawiłem się na fotelu i jeszcze raz przejrzałem bez większej nadziei gazetę. O zabójstwie będzie dopiero w jutrzejszych. Ech te ich cykle wydawnicze. Zresztą, przecież jechałem od tego odpocząć. Nie wziąłem telefonu i na dobrą sprawę tylko Waldek wiedział gdzie mnie szukać, gdyby zdarzyło się coś ważnego. Ale naprawdę ważnego – podkreśliłem stanowczo, gdy się żegnaliśmy.
-Zresztą – dodałem – o takim czymś to się dowiem nawet w Miasteczku, a wtedy sam zadzwonię. Wiem, że na Waldka mogę liczyć. Dobrze znam łobuza. Za dwa, najdalej trzy dni zapomni gdzie wyjechałem. Mój drogi ekstremalny Walduś na stałe wciągnięty w wir śledztw dziennikarskich.
Mogłem mieć tylko nadzieję, że nie da się wciągnąć w sprawę zabójstwa generała. Dopiero by tam zaplątał wątki. Ale jego specjalnością są sprawy gospodarcze i to sprawy nie największego kalibru.
Jeśli autobus jechał zgodnie z rozkładem w miasteczku powinniśmy być za kwadrans. W mojej głowie od razu zrodziła się obawa, że mogę przegapić swój przystanek i zacząłem pilnie wypatrywać, aż w końcu wypatrzyłem tablicę z nazwą informującą, że do miasteczka jeszcze 3 kilometry. Przeczytane gazety wsunąłem miedzy siedzenia i do momentu odzyskania walizy jednym moim bagażem stała się pusta plastikowa butelka po mineralnej.
W tym momencie popiskiwanie, rzężenie i chrapanie śpiącego pasażera ustało, co świadczyło o tym, że albo zmarł albo wysiada razem ze mną. To taki typ ludzi. Gdzieś tam w sobie nastawia jakiś wewnętrzny budzik i trwa niczym jakiś trzeszczący worek kartofli w niebycie, by nagle u celu zerwać się.

Wstał. Stanął koło kierowcy. Coś dopytuje. Kiwa głową. W przeciwieństwie do mnie wypoczęty i zrelaksowany.

Strona 3 ( 45, 2109 )

Od razu pomyślałem, że przy moim pechu może okazać się jednym z wczasowiczów a gdy do wysiadania zaczęła zbierać się też parka z „nadydanym” Piotrusiem naprawdę się przestraszyłem, tym bardziej, że z uwag, jakie wymieniali wynikało jasno, że przyjechali tu na wypoczynek. Też mieli plan dojścia do jakiegoś pensjonatu, a pogromca smoka optymistycznie zakładał, że nauczy dziubdzisia pływać w jeziorku. Na wątpliwości wyrażane przez partnerkę podobną do Indianki, wywodził, że skoro noworodki potrafią pływać, tym bardziej sześciomiesięczny dzielny chłopiec.

Na szczęście moje obawy okazały się płonne. Przebudzony najwyraźniej był miejscowym obywatelem, bo nie miał żadnego bagażu tylko od razu ruszył przed siebie, wedle mojej wiedzy w zupełnie przeciwnym kierunku niż ten, w którym miałem się udać. Młodzi zaś, choć mieli tyle bagażu, jakby przyjechali tutaj nie na wczasy a spędzić resztę życia też nie zmierzali w moim kierunku. Ich celem był pensjonat „Gwardzista” Wymieniliśmy kilka uwag na temat naszych nadziei, co do doskonałej pogody a także zgodziliśmy się, co do tego, że w tak małym miasteczku niewątpliwie jeszcze się spotkamy.
Kiedy zostałem sam na przystanku rozejrzałem się starannie. Z kieszeni marynarki wyjąłem kartkę, na której zapisałem sobie przytomnie moją dalszą drogę. Nie było to zbyt skomplikowane.
Najpierw w lewo, a potem skręcić w prawo koło kiosku Ruch-u i cały czas prosto w dół. Ruszyłem. Moja, z całą pewnością – domyślacie się chyba, że najpierw starannie sprawdziłem jej tożsamość – waliza, była naprawdę ciężka a ja zmęczony po podróży.
Próbowałem ciągnąć ją za sobą, gdyż jest to waliza zaopatrzona w kółka, ale chodniki w miasteczku nie były na poziomie posadzek hal w portach lotniczych. Jakby czołg po tym chodniku jechał przed godziną – pomyślałem z goryczą, ale z wrodzoną sobie bystrością po krótkotrwałej szarpaninie zszedłem z chodnika na szosę i ruszyłem w dół ulicy Długiej. Za mną zostało miasteczko gdzieniegdzie rozświetlone elektrycznymi lampami. Zapadał zmrok a ja szedłem wciąż w dół mijając kolejne posesje. Szczekały psy rzucające się na pozamykane bramy. Potem zabudowania przerzedziły się a ulica zamieniła niepostrzeżenie w drogę dojazdową. Wieś. – Dom pozna pan z łatwością – zapewniła mnie przez telefon właścicielka.
Miał być parterowy, ale ogromny, częściowo drewniany a co najważniejsze miał mieć zielony dach i pomalowaną na zielono werandę.
I miał. Poznałem go z daleka. Na werandzie i w jednym pomieszczeniu na parterze paliło się światło. Odetchnąłem z ulgą.
Zatrzymałem się na chwilę. Z bocznej kieszeni walizy wyjąłem papierowy ręcznik, którym starannie wytarłem twarz i dłonie z potu. Popsikałem się tu i ówdzie dezodorantem. No taki już jestem i inny nie będę!

Strona 4 ( 45, 2318)

Rozdział 2

Tej nocy sny powinny się sprawdzać.
Słyszałem wielokrotnie taką bajdę, że gdy pierwszy raz śpi się w nowym miejscu warto zapamiętać sen, bo ponoć takie sny się sprawdzają. Przypomniałem sobie ten zabobon, gdy obudziłem się po raz trzeci. Śnił mi się kogut. Maleńki zadziorny, kolorowo upierzony kogucik grzebiący w popiele. Popatrzył na mnie, przekrzywił łepek a wtedy ktoś za moimi plecami zaśmiał się i powiedział jedno, jedyne słowo – Parzy! Chciałem się odwrócić by zobaczyć, kto za mną stoi, ale nie zdążyłem. Obudziłem się. Też mi proroczy sen! Kogut! Znaczy co, że jutro na obiad będzie rosół? Spojrzałem na fosforyzującą tarczę swojego Movado. Była druga trzydzieści pięć.

Gdy odkładałem zegarek na nocny stolik, uważając by nie potrącić szklanki z resztką pomarańczowego soku, którą przykryłem przed zaśnięciem widokówką by zabezpieczyć płyn przed łakomstwem owadów, usłyszałem szmer, którego źródło z całą pewnością znajdowało się w pokoju.
Było prawie zupełnie ciemno, a delikatna poświata od strony okna oświetlała tylko fragment pokoju. Dźwięk się powtórzył. Ktoś bardzo wolno i delikatnie poruszał się w ciemności.

Ostrożnie przekręciłem głowę na poduszce by zobaczyć, co się dzieje. Postać podeszła do okna i stanęła bez ruchu. Teraz widziałem ją dużo wyraźniej. To była kobieta. Stała wyprostowana i zdawała się bardzo pilnie wypatrywać czegoś w ogrodzie.
Gdy oczy przyzwyczaiły mi się do mroku, byłem już pewny, że to Magda, moja urocza acz powściągliwa gospodyni. Stała nieruchomo w delikatnym blasku księżyca. Pięknie! Naga kobieta w moim pokoju. Stała tak blisko, że czułem jej zapach, a przecież w całej sytuacji nie znajdowałem żadnej erotycznej podniety. Nie bałem się, a dominującym odczuciem było bezbrzeżne zdumienie tak niezwykłą sytuacją. Po pierwsze nie miałem pojęcia, jak się dostała się do środka. Zamykałem drzwi, a klucz zostawiłem w zamku. No, tego byłem zupełnie pewny. A po drugie. Cóż, wystarczyła godzina przy wspólnej kolacji by zorientować się, że Magda nie należy do kobiet, które pchają się obcemu facetowi do łóżka.

Stała przez chwilę zupełnie nieruchomo, a potem odwróciła się i podeszła do mojego posłania. Udając, że śpię obserwowałem pilnie. Biodra, – jaki delikatny zarys bioder – prawie płaski brzuch, ładne piersi. Dopiero, gdy stanęła przy samym łóżku spostrzegłem, że kobieta ma zamknięte oczy.

Strona 5 ( 43, 2000 )

Lunatyczka – pomyślałem. Waldek co prawda nie wspominał o takich dodatkowych atrakcjach, ale przy tych jego ćwiartkach wiśniówki wypijanych leczniczo na dobry sen nawet lunatykujący wielbłąd by go nie zbudził. Nie dla żartu wszędzie woził ze sobą starodawny radziecki budzik.
W końcu od tego wpatrywania się, no jednak prawa natury to prawa natury, poczułem jak sztywnieje, ale w tym momencie odwróciła się i płynnie, jakby była duchem znikła w ciemnej części pokoju, kryjąc się
– za regałem z książkami.

Cisza. Poleżałem chwilę wstrzymując oddech, ale w końcu zdecydowałem się i usiadłem w pościeli. – Halo, hej – odezwałem się cicho. – Halo, proszę pani! – powiedziałem głośniej. Cisza. Wzrok na tyle przyzwyczaił się do ciemności a może noc weszła już w fazę jakiegoś smętnego przedświtu, dzięki czemu choć nie widziałem wszystkich szczegółów mogłem być pewny, że w pokoju nikogo nie ma.
Regał z książkami był zbyt płytki by zmieściła się za nim kobieta, nawet gdyby bardzo pragnęła się ukryć.
Przetarłem oczy i pogładziłem się po ogolonej głowie. W końcu wstałem, zajrzałem za regał i sprawdziłem czy drzwi są nadal zamknięte.

- Do diabła, miałem cholerną wizję albo widziałem ducha!
Zapaliłem światło i jeszcze raz rozejrzałem się po pokoju. Zajrzałem pod łóżko i do szafy na ubrania gdzie już częściowo powiesiłem swoje rzeczy. Pusto i cicho. Stałem przez chwilę na środku pokoju rozglądając się tak długo, aż w końcu dostrzegłem w swoim zachowaniu pewną niestosowność. Okno! Stałem przy oknie całkiem nagi na środku pokoju oświetlony jak jakiś idol podkultury na wybiegu, na dodatek z niedwuznacznie sterczącym prąciem.
Zgasiłem światło i wlazłem do łóżka. Pościel uprzednio rozgrzana snem teraz była przyjemnie chłodna.
Zamknąłem oczy i natychmiast wrócił do mnie obraz pochylonej Magdy.
W tym wspomnieniu widział trochę więcej szczegółów.
No zobacz – pomyślałem nie bez pewnego rozbawienia – Taka niby prowincja a kobiety golą sobie cipy.

Zasnąłem i tym razem śniło mi się. Nie, nie będę wam tutaj swoich snów opisywał. To nie jest żaden głupi sennik. W każdym razie po przebudzeniu się nie miałem nic przeciwko temu by i ten sen się spełnił. Bo ten o kogucie spełnił się tuż przed siódmą. Obudziło mnie, bowiem przeraźliwe pianie koguta. No tak. Na dodatek ten drugi tak realistyczny sen pozostawił po sobie smętne konsekwencje. Obejrzałem prześcieradło i uznałem ślad za zbyt jednoznaczny. Zdjąłem je w końcu z łóżka, bo takie rzeczy trzeba załatwiać od razu, i starannie złożyłem w ciasną kostkę.
Niepostrzeżenie przepiorę – zdecydowałem.

Strona 6 ( 45, 2149 )

Zanim się ubrałem zrobiłem swoją poranną porcję pięćdziesięciu przysiadów i kilkunastu niezbyt prawidłowych pompek. Pompek umyślnie nie liczę, bo niespecjalnie mi jeszcze wychodzą. Muszę to z przykrością napisać, by czytelnik nie powziął mniemania, że jestem jakimś sportowcem. Z pompek nie jestem specjalnie dumny. Na razie, gdyż jak powszechnie wiadomo trening czyni mistrza.

Wciągnąłem dżinsy i ubrałem koszulkę ze smokiem, ale musiałem ją zdjąć i ubrać zapinaną na guziki kraciastą, bo i prześcieradło odstawało na brzuchu, i ten smok jakoś mi się po spotkaniu ze szczebioczącym atletą niespecjalnie kojarzył.

Od razu pojawił się problem i do tego problem zasadniczy. Aby dostać się do łazienki musiałem minąć otwarte, ba pozbawione drzwi, szerokie łukowate wejście do kuchni. Oczywiście jakby na złość z kuchni dobiegał wesoły śpiew Magdy. – Że też ludzie muszą tak wcześnie wstawać, przecież dopiero siódma – pomyślałem, – podczas gdy ona, najwyraźniej znajdując się w znakomitym humorze podśpiewywała sobie łącząc fragmenty rozmaitych piosenek w jakiś przedziwną mieszankę starych i nowych przebojów.

W końcu zebrałem się w sobie, ruszyłem cicho korytarzem, nie patrząc w jej stronę rzuciłem – dzień dobry i ukryłem się w zbawczej łazience.
Najpierw to, co najważniejsze. Ciepła woda, o czym przekonałem się wieczorem była w niewielkim przepływowym bojlerze nad umywalką. Rozłożyłem prześcieradło i zacząłem zapierać zadziwiająco obszerną plamę centralną i kilka całkiem niepotrzebnych mniejszych, a że pranie nie jest moją specjalnością po pięciu minutach operowania kostką mydła a potem, gdy w przypływie bystrości zauważyłem w plastikowym pojemniku proszek do prania, także proszkiem – mniej więcej połowa prześcieradła była mokra nie wspominając o dużej plamie na dżinsach.

- No ładnie – teraz dla odmiany wyglądałem jakbym się obsikał. W końcu położyłem zwinięte prześcieradło na rancie wanny. Umyłem się i starannie ogoliłem. Po goleniu nie mogłem się zdecydować, czy użytą przed chwilą maszynkę mam wyrzucić zgodnie z jej jednorazowym losem czy tak jak w domu zostawić w swoim kubeczku wraz z kremem i pędzelkiem z borsuczego włosia? Czy tylko ja mam takie problemy?
W końcu starannie oczyściłem ze szczeciny ostrze maszynki i w ten sposób ocaliłem się przed popadaniem w dziwaczne marnotrawstwo.

Złożyłem mokre prześcieradło, po moich zabiegach wyglądające jak szmata i jeszcze raz ogarnąłem wzrokiem łazienkę badając czy zostawiam ją w całkowitym porządku.

Strona 7 ( 44, 2108 )

Na wszelki wypadek przejechałem dłonią po desce sedesu. To jest podstawa, ponieważ święcie wierzę, że po wyjściu mężczyzny z toalety, najbliżej znajdująca się kobieta pędzi by sprawdzić czy facet nie obsikał przypadkiem deski. A po co? A po to, by wyrobić sobie o nim zdanie!

Przy okazji wiedziony ciekawością zajrzałem do małej szafeczki gdzie w towarzystwie zawiniętych w czerwoną foliową torebkę wałków do kręcenia włosów i paczki podpasek leżały też dwie różowe maszynki do golenia. – No tak – No tak. Sprawdził. Nieużywane.
Wiedziałem, że muszę jakoś wytłumaczyć to swoje poranne pranie, ale nie wymagało to szczególnej pomysłowości.
Gdy stanąłem w progu kuchni odwróciła się z promiennym uśmiechem. Teraz w jasnym świetle poranka wydała się jeszcze ładniejsza niż wieczorem. No i teraz, teraz miałem w sobie obraz zapamiętany z nocy.

- Dzień dobry, a co to… – zapytała wskazując na zwinięte prześcieradło.

- Ech nic takiego, sok – chciałem się w nocy napić soku i jakoś tak wylałem, to znaczy, no i chciałem wyprać, zaprać te plamy a teraz chciałbym się – to prześcieradło gdzieś powiesić żeby wyschło – wytłumaczyłem się sprytnie

- Ale, po co? Cóż to w ogóle za pomysł? Niech pan mi da…

Podeszła, zabrała mu z rąk zwinięty, wilgotny dowód jego przestępstwa i włożyła do pralki. Tak, pralka stała w pobliżu zlewu. Dlatego daremnie szukałem jej w łazience.

- Po śniadaniu przyniosę panu świeże. Tak w ogóle, zaraz obok pańskiego pokoju jest toaleta dla gości. Dzisiaj rano zawiesiłam ręczniki. Tam stoją kosze. Pański jest z numerem dwa. Coś się zabrudzi, proszę wszystko do kosza. To żaden kłopot, za to pan przecież płaci. A tak w ogóle, to jak się panu spało? Nagle zmieniła temat i jakże by inaczej zapytała o sny, które się rzekomo sprawdzają, gdy śpi się w nowym miejscu.
To taki zabobon – mówiła bardzo szybko i wyczuł pewną nerwowość szczególnie widoczną w ruchach dłoni. Kilkakrotnie poprawiała włosy i sprawiała wrażenie jakby dłonie jej przeszkadzały.

- Już szykuję panu śniadanie, tak szybko pan wstał – myślałam – byłam przekonana, że pan, bo pan był taki zmęczony podróżą, wczoraj.

- Pytała pani, co mi się śniło – kogucik mi się śnił a potem piękna kobieta. Tyle, że w osobnych snach – roześmiałem się nieco sztucznie. Taki mały kolorowy kogut – wie pani?

Strona 8 ( 44, 1899 )

- Tak, tu sąsiad całkiem niedaleko hoduje. Małe, ale – my mówimy na nie, że to są koguty francuskie, ale skąd one pochodzą? No wie pan… Myślę, że dobrze zrobi panu jajecznica!

Zgodziłem się chętnie, ponieważ bardzo lubię jajecznicę, ale nie lubię wybierać, na czym, a Magda zasypała mnie propozycjami. Jajecznica mogła być na wiejskiej kiełbasie, serze, pomidorach albo boczku. Mogła być też bez niczego, czyli jaja posypane szczypiorkiem. Nie lubię takich pytań, ponieważ od razu nabieram na wszystko ochoty a tu wybrać jednak trzeba. W końcu wybrałem na pomidorach, ponieważ na pomidorach jeszcze nigdy nie jadłem.
Teraz mogę za to śmiało napisać, że jajecznica „na pomidorach” jest bardzo smaczna. Może tylko tyle, że nie wygląda na pierwszy rzut oka nadzwyczajnie, ale pachnie i smakuje wspaniale.

Gdy tak krzątała się po kuchni patrzyłem na nią z coraz większym zachwytem. Ile mogła mieć lat – trzydzieści? Ciemne, krótkie włosy w połączeniu z jasną cerą. Nie farbowane. To potrafię odróżnić bez pudła. Moja była żona zawsze farbowała i chyba sama do końca nie wiedziała, bo twierdziła uparcie, że były takie jakieś brązowe, choć odrosty wskazywały na to, że były czarne.
Zgrabna, cholernie zgrabna a przy tym chyba samotna. Czysty, zadbany dom, urządzony skromnie, ale nie był to typowy wiejski dom. Dużo książek. Obiecałem sobie, że gdy po śniadaniu wrócę do siebie starannie przejrzę biblioteczkę. Bardzo wielu rzeczy można się dowiedzieć przeglądając biblioteczkę gospodarza albo zauważając jej brak.

- Odrobina cebuli, obrany ze skóry pomidor oczywiście bez tego swojego mokrego środka, trochę ziół. Lubi pan bazylię, bo nie każdy…?

Oczywiście lubiłem bazylię. Szczerze lubiłem, ale nawet gdybym nie lubił, nawet gdybym nie cierpiał zapachu bazylii… Cóż jestem tylko mężczyzną, więc uśmiechałem się jak cielę i z aprobatą kiwałem głową.

Zjedliśmy razem. W jej towarzystwie – nie w towarzystwie jajecznicy a Magdy oczywiście, nie rozglądałem się nawet za gazetą a przecież gazeta, gdy ze swoją byłą żoną jakimś dziwnym zrządzeniem losu jedliśmy razem śniadanie była pierwszym powodem, albo inaczej, powodem pierwszej z serii scysji i codziennych połajanek. Najgorsze były te dni, gdy obydwoje mieliśmy wolne.

– Też mi coś! To było dawno i nieprawda – pomyślałem i odruchowo prychnąłem znad talerza. Na szczęście najpierw przełknąłem porcję jajek.
Spojrzałem. Przypatrywała mi się bardzo uważnie.

Strona 9 ( 45, 2032 )

Jak przystało na letnika zapytałem co jej zdaniem jest do obejrzenia w pierwszym dniu, gdyż nim oddam się słodkiemu nieróbstwu mam zamiar znaleźć na przyszłość kilka ulubionych miejsc, które mógłby odwiedzać gdy tak naprawdę uznam je za ulubione.

Czułem, że jest sztuczny, że w mojej mowie jest pełno zupełnie niepotrzebnych zwrotów, co kontrastowało z jej żywiołową naturalnością. Ona mówiła szybko, mówiła jakby strzelała z karabinu maszynowego.

- Zaraz zacznę do każdego zdania dodawać „jak przypuszczam” – pomyślałem w pewnym momencie ze złością i o mały włos zakrztusiłbym się chlebem.

-Wie pan, cała okolica jest piękna! Ja już do niej, co prawda przywykłam, tak jest zawsze z ludźmi. Czy mieszkańcy Aten podziwiają Akropol? Raczej narzekają. Tłok w autobusie – te rzeczy. Gdy przed czternastu laty tu przyjechaliśmy… Zawahała się, – gdy się tu przeprowadziłam– poprawiła machinalnie. Odwróciła się na chwilę i głęboko westchnęła. Ale, co zauważył z zadowoleniem, w tym westchnieniu nie było nic teatralnego. Westchnęła zupełnie zwyczajnie. To w jej stylu! – tryumfowałem, zupełnie tak jakbym jej kibicował. Ona tymczasem mówiła już dalej:

– Okoliczne lasy są piękne. Bardzo naturalne, nie takie sadzone pod linijkę. Grzyby. Maliny. Jagody. Jak pan wyjdzie z domu i pójdzie tamtą polną drogą – wskazała za siebie wprost na lodówkę – niedaleko – nie więcej niż kilometr jest śliczne jezioro. Jeziorko – poprawiła się ze śmiechem. Nawet jest plaża z piaskiem, nie żadna trawa. Jest i pomost, ale proszę uważać, bo bardzo zmurszały. Może pan pływać do woli. Tam mało, kto chodzi. Ludzie – zawiesiła na moment głos – ludzie tutejsi wolą jechać do miasta na basen, bo tu bardzo zimna woda. Dopiero pod koniec lipca – zresztą jak pan uważa. Zimna woda zdrowia doda.

- To wspaniale, bardzo lubię zimna wodę – Guzik tam lubiłem zimną wodę, ale niestety zaczynałem przyjmować pozę twardziela.

- Ale najpierw, tak jak mówiłam proponuję – znowu wskazała na lodówkę – Cały czas pan pójdzie pod górę przez takie rzadkie brzózki. Nie, nie las. Tak rosną jak zboże na kołchozowym polu. Zbocze jest bardzo łagodne i nagle! – Nagle? – I nagle jakby toporem uciął. Ciach i po zboczu! Piękne, cudowne urwisko a jaki widok! Ponad dwieście metrów, ale trzeba bardzo uważać gdzie się stoi, bo czasem, szczególnie po deszczu, ziemia się może obsunąć.

Strona 10 ( 45, 1959 )

- Trzeba iść tam gdzie skała – po prostu! Ale to urwisko ma wiele uroku. Czasem sama tam chodzę. Posiedzieć. Popatrzeć. Na wiatr trzeba uważać. Nie każdy to lubi a tam często wieje. Takie porywy. Poza tym, jak pan z pewnością wie jest tu przepiękna ruina zameczku, o którym krążą legendy…zazdrość, skarby i widmo niewiernej żony… Widziałam na przedwojennych zdjęciach ten zameczek prawie w całości i mogę zapewnić, ze ruiny są bardziej malownicze. Pełno było głupich dobudówek. Trafiła bomba. Najpierw. Jeśli mogę doradzić. Najpierw niech pan idzie nad jezioro. Nie chciałabym stracić letnika. Miasteczko, cóż – jak miasteczko. Weźmie pan coś na drogę?

Najpierw. Najpierw poszedłem do pokoju. Przebrałem się w koszulkę ze smokiem i krótkie spodnie. Było naprawdę ciepło. Zabrałem ze sobą starodawny chlebak, do którego mieściło się wszystko, co było trzeba takiemu wędrowcy jak ja. Składany nóż, tabliczka czekolady, szczelnie złożona minimalistyczna peleryna przeciwdeszczowa oraz plastikowa, półlitrowa butelka po pepsi, napełniona przez Magdę czereśniowym kompotem.

- Po prostu Magda – pomyślałem zbierając się do drogi – Magda naga i Magda ubrana zupełnie jak u pieprzonego Goi. Moja piękna gospodyni!

Wychodząc już jej nie spotkałem, ale gdy stałem na asfalcie szosy i kontemplowałem okolicę słyszałem dochodzącą zza domu piosenkę. Tym razem Magda wyśpiewywała jakąś dziwną kombinację fragmentów przebojów Marka Grechuty. Gdzie ten Marek się teraz podziewa? W telewizji i radio pustki. Poza tym będziesz moją panią i tym, no…dzikim winem! Że też musi to właśnie teraz śpiewać! Po co jej pani?

Ruszyłem w końcu, wypatrzywszy polną drogę wskazaną mu przez Magdę. Początkowo prowadziła w dół, ale w oddali majaczyło zbocze, które miało kończyć się wspaniałym, wietrznym urwiskiem.

Nikt, kto nie ma w zwyczaju zapuszczać się w takie miejsca, chodzić brudnymi polnymi ścieżkami pomiędzy tak jak w tym przypadku łanem prawie dojrzałego zboża a zarośniętą, kwitnącą wszystkimi kolorami polnych kwiatów łąką, nie zdaje sobie sprawy, jakie może to być nużące i nudne, szczególnie, gdy droga pnie się w górę a Słońce dogrzewa bezlitośnie. Już po przejściu mniej więcej kilometra zatrzymałem się by przez chwilę odpocząć. Gdy się odwróciłem nie bez pewnego zdziwienia zauważyłem, że patrzę na miasteczko z góry. Łagodny profil zbocza był jednak nieco mylący. Niebo było jasne. Nad łanem bawił się zapatrzony we własne zdolności wokalne skowronek.

Strona 11 ( 44, 2072 )

– Albo słowik, słowik albo skowronek. Cóż za różnica, kto tu się zrywa? Jakieś szare coś, drące dziób w powietrzu nad zbożami!

Miałem pięćdziesiąt pięć lat, ale wielu czterdziestolatków mogłoby zazdrościć mi kondycji – pomyślałem nie bez pewnej satysfakcji, a potem przemówiłem do śpiewającego unisono ptaszka.

- Wielu czterdziestolatków może mi pozazdrościć kondycji oraz wysportowanej sylwetki! Dla potwierdzenia swoich słów zrobiłem ot tak na poczekaniu pięćdziesiąt przysiadów i poszedłem dalej. Niech sobie gadzina nie myśli!

W końcu dotarłem do opisywanych przez Magdę brzózek. Faktycznie, te rachityczne istoty rosły bardzo rzadko. Od poskręcanej, szerokiej może na trzydzieści centymetrów dróżki, którą się wspinał najbliższa brzoza była oddalona o jakieś pięć metrów.

- To jest naprawdę rzadki lasek! – Zdążyłem pomyśleć i o mały włos runąłbym w przepaść.

Aż mi dech zaparło. Aż przykucnąłem na trawie. Magda miała rację zachwycając się urwiskiem. Dróżka, którą szedłem między brzozami należała bez wątpienia do pól, lasów i łąk a urwisko mogłoby być ozdobą każdego górskiego krajobrazu. Ziemia była naciągnięta na skały niczym czapka miękka od wilgotnej trawy, błękitno siwych porostów i polnych kwiatów. Pamiętając o ostrzeżeniu wszedłem czym prędzej na skalną na półkę i ostrożnie zbliżyłem się do krawędzi.

Urwisko było baśniowe. Skała, na której teraz stałem spływała kamiennym potokiem aż na dno przepaści. Głazy, kamienne płyty, wyglądające jakby były ułożone na zboczu ludzkimi rękoma rozlewały się szeroko na dole i ginęły pod łagodną wiejską łąką. Kamienny wodospad w środku sielskiego krajobrazu. Na łące pasły się krowy z wysoka przypominające biało czarne zabawki. Po prawej ciągnęła się ciemna ściana lasu. Prawdziwy bór. Po lewej w odległości jakichś dwóch kilometrów biegła szosa a łąkę przecinała polna droga niknąca w lesie. Już wiedziałem gdzie wybiorę się na pożyczonym od Magdy rowerze.
Wtedy, zupełnie niespodziewanie uderzył podmuch wiatru.

Dotychczas wydawało mi się, że brodzę w nieruchomym dusznym powietrzu i pewnie, dlatego ten wiatr tak mnie zaskoczył. Zachwiałem się i łapiąc równowagę cofnąłem się o dwa kroki. Do głowy przyszła mi szalona myśl, że mógłbym bezpiecznie pofrunąć w dół. Piękne miejsce dla lotniarzy, co najmniej sto pięćdziesiąt metrowe urwisko i jest gdzie lądować. Ciekawe…

Strona 12 ( 46, 1987 )

Na szczęście zdążyłem odsunąć się od krawędzi, bo tym razem naprawdę mógłbym pofrunąć w dół, gdy za plecami usłyszałem trzask łamanej gałązki i coś pomiędzy cichym śmiechem a piskiem.
Kilka kroków za moimi plecami stała oparta o rachityczną brzózkę może sześcioletnia płowowłosa dziewczynka ubrana w niebieską sukienkę w grochy i tenisówki, które bardzo dawno temu były pewnie białe.
Dziewczynka wpatrywała się we mnie milcząc a dźwięk, który wziął za śmiech niewątpliwie pochodził z drewnianej piszczałki, którą teraz trzymała w rączce.

- Cześć mała! – zagadnąłem siląc się na uśmiech.

Dziewczynka nie drgnęła, ale pilnie wodziła wzrokiem za każdym moim ruchem, sprawiając wrażenie, że jest gotowa do ucieczki.

- Kochanie, jesteś niemową? Hej, słyszysz mnie? Chyba nie powinnaś przychodzić sama w takie miejsce, co? – zagadnąłem siląc się by przybrać życzliwy ton.

Dziecko uśmiechnęło się szeroko ukazując charakterystyczne dla swojego wieku braki w uzębieniu i zaprzeczyło energicznie potrząsając główką.

- Nie, proszę pana, tylko mama nie każe mi mówić z obcymi a scególnie na ulicy, ale tu nie ma ulicy i chciałam się przywitać – zasepleniła dziewczynka.

- Słuszna uwaga, z całą pewnością nie ma tutaj ulicy – przyznałem jej rację.

- Bo Symek mówił, że się pan sprowadził do pani Magdy i posłam zobaczyć gdzie pan idzie?

- A kto to jest ten „Symek” ?

- Nie Symek, tylko Simek! Tylko mi wyleciały zęby i trochę mi śmiesznie wychodzi mówienie – Znów się roześmiała – Wie pan, mleczaki. Zaraz będę mieć dorosłe zęby. A Symek to mój brat.

- Swoją drogą twój brat powinien chyba iść razem z tobą na taką wyprawę, co? To miejsce nie jest bezpieczne, a do tego…

- Ale pan się nie gniewa, prawda? Ja chciałam zobaczyć, bo… bo wie pan ludzie mówią o pani Magdzie ze…

Stron 13 ( 45, 1470 )

- A co takiego? – Zdążyłem zapytać nim skojarzyłem, do jakiego stopnia jest to niestosowne pytanie. Jeśli dotrze do Magdy, że wypytywałem o nią dzieciaki to będę musiał spalić ze wstydu będzie musiał się wyprowadzić. Chciałem wycofać pytanie albo szybko zmienić temat rozmowy, ale nie zdążyłem:

- Mama mówi, żeby takich rzeczy nie mówić, ale wsyscy we wsi mówią, ze ona jest przeklęta i ze jak spojrzy na coś – to – to zdechnie, albo umrze. Ze jest czarownicą!- prawie wykrzyczała ostatnie, wedle niej najlepiej charakteryzujące Magdę słowo i stała teraz przede mną z wybałuszonymi oczami czekając na efekt jaki powinny wywrzeć jej słowa.

Uśmiechnąłem się z wysiłkiem, – Po co zapytałem? Po co do cholery gadam z jakąś gówniarą? Byłem naprawdę wściekły, ale ostatnią rzeczą, jaka była mi potrzebna do szczęścia to awantura z pierwszoklasistką.

- Jak widzisz żyję i nic mi nie jest, a pani Magdalena jest uroczą kobietą, która wynajęła mi pokój, wiesz? I nie opowiadaj takich głupstw, bo mama nie byłaby zadowolona gdyby się dowiedziała, że opowiadasz takie głupstwa, prawda? Mówiąc, uśmiechałem się, nie chcąc spłoszyć wrednego bachora.

- Ale się pan nie gniewa na mnie? – zapytała stropiona.

-Ależ skąd. Tyle tyko nie powinnaś takich rzeczy powtarzać, bo mogłaby usłyszeć pani Magda i byłoby jej przykro, prawda? A i twoja mama też by była chyba niezadowolona, że takie rzeczy opowiadasz i to komuś obcemu -Tłumaczyłem jej cierpliwie.

- Moja mama mówiła, żeby takich rzeczy nie mówić. – przyznała w końcu

W tym momencie usłyszeliśmy nawołujący ją chłopięcy głos. Dziewczynka, jak się okazało, Kasia, przerwała w pół zdania.

-To mnie Symek woła – powiedziała – muszę iść, cześć, do widzenia panu i niech pan nie mówi nikomu, dobrze?

- Cześć – zawołałem za nią, ale ona już zbiegała w dół umyślnie lawirując niczym slalomistka między drzewkami. W połowie stoku, mniej więcej tam gdzie zrobiłem serię przysiadów zobaczyłem chłopca w czerwonej koszulce siedzącego w trawie przy dróżce.

Strona 14 ( 47, 1649 )

Spojrzałem na zegarek. Dwunasta. Miałem jeszcze przed sobą dwie godziny. Dzieciaki oddalały się w kierunku miasteczka i z tej odległości były już tylko małymi kolorowymi punkcikami. Napiłem się, zjadłem czekoladę, która mimo zawinięcia w termoizolacyjną folię, zaczęła się powoli rozpuszczać.

Jeszcze w jednym miejscu patrząc w dół można było ujrzeć skały, ale tylko jako porozrzucane czy może wystające spod piachu i pożółkłej zieleni głazy.
W końcu wytropiłem dogodne miejsce i udało mu się bezpiecznie zejść kilka metrów w dół urwiska. Znalazłem nawet coś w rodzaju kamiennego siedziska. O tym, że nie był tu pierwszy świadczyły kapsle od piwa i porozrzucane pety papierosów. Dobre miejsce. Dobra kryjówka. Usiadłem wygodnie, oparty plecami o skałę. Kamienna płyta, na której stał, gdy dotarł nad urwisko tworzyła naturalny dach nad jego głową.
Nawet ulewa byłaby niegroźna. Spojrzałem w bezwzględnie błękitne niebo. Pewnie Magda zna to miejsce. Zacząłem rozważać słowa dziecka – oczywiste brednie. Ale być może jest tak, że jego gospodyni spotyka się z jakimś lokalnym ostracyzmem.
Siedziałem i rzucałem drobnymi kamieniami w przepaść, zastanawiając się jednocześnie jak mógłbym jej pomóc.

Oto ja, niby starodawny rycerz toczę bój w obronie dobrego imienia Magdy a w finale, po pokonaniu wrogów i spaleniu połowy miasteczka odjeżdżamy razem konno ku zachodowi, depcząc popioły i zgliszcza.

Zasnąłem. Obudziła mnie mucha wędrująca po grzbiecie nosa. Sprawdziłem czas. Była druga. – Najwyższy czas rycerzu byś wrócił do swojej damy! – I wróciłem.

Po obiedzie poszedłem do pokoju zabierając ze sobą kubek z kawą.
Często tak bywa, że człowiek szuka jakiejś rzeczy i kiedy już przeczesał teren poszukiwań z nieludzką wręcz dokładnością, ba, kiedy zniechęcony siada na taboreciku i bezradnie drapie się w głowę wyglądając przy tym dla postronnego obserwatora jak umysłowy niedorajda, zupełnie niespodziewanie jego wzrok zatrzymuje się na poszukiwanej rzeczy.

Coś podobnego właśnie mi się zdarzyło. Ledwie zamknąłem za sobą drzwi wystarczyło jedno moje bystre spojrzenie by zobaczyć wejście, którym posłużyła się nocą Magda podczas swoich nocnych odwiedzin.

Postawiłem kubek z kawą na stole i podszedłem do ściany pokrytej jasną tapetą zdobną w gałązki, liście oraz nadzwyczajną ilość tłustych błękitnych ptaszków.

Strona 15 ( 44, 1971 )

Z bliska ściana zdawała się jednolita. Cofnąłem się dwa kroki. To samo. Stanąłem przy drzwiach i odwróciłem się w jej kierunku. Teraz widziałem wyraźnie. Gdy patrzyłem pod odpowiednim kątem drzwi zaklejone tapetą były doskonale widoczne jako minimalnie ciemniejszy prostokąt.

Postukałem knykciami. Oczywiście drewno albo jakaś płyta a zaraz obok najzwyklejszy mur. Koronkowa robota. Ktoś sobie musiał zadać dużo trudu.
Od odkrycia przejścia do jego otwarcia wiodła jednak długa droga. Nie chciałem niczego zniszczyć i starałem się je otworzyć naciskając płytę w różnych miejscach. Uginała się i odgłos, jaki wydawała wskazywał, że jest to prawdopodobnie zwykła sklejka, ale przejście otworzyć się nie chciało.
Dopiero, gdy przyjrzałem się regałowi zauważyłem, że ściana za nim tworzy coś w rodzaju płytkiej wnęki. Drzwi były przesuwane. Nie chciało mi się odsuwać regału, bo to wiązałoby się ze zdejmowaniem i ponownym układaniem kilkuset książek. Wlazłem na krzesło i stając na palcach zajrzałem za szafkę z góry.
Świetna robota. Gdyby regał był wyższy o dwa, trzy centymetry ukryłby prowadnicę umieszczoną w tej głębokiej może na centymetr wnęce. Drzwi prawdopodobnie można otworzyć tylko z tamtej strony no chyba, że za pomocą kopniaka. W zasadzie kopniak byłby grubą przesadą. Podejrzewałem, że wystarczyłoby mocno popchnąć, ale tę przyjemność postanowił odłożyć sobie na inny moment.

Postanowiłem, że tej nocy poczekam na moją panią. Dopiłem kawę i wyciągnąłem się w ubraniu na łóżku.
Popatrzyłem na półki wypełnione książkami, ale niejako z obowiązku postanowiłem dokończyć tę, którą kupiłem wczoraj na dworcu. Nowość. Nowa książka autora „Spisu cudzołożnic” – „Tezy o głupocie, piciu i umieraniu” Czułem zmęczenie a lektura specjalnie nie pomagała mi w zwalczeniu nadciągającej senności. Nim się poddałem dwukrotnie zapadał w ciemność i dwukrotnie ostatkiem sił wydobywałem się na powierzchnię.
Obudziłem się przed ósmą. Do zmierzchu było jeszcze sporo czasu, ale światło w pokoju wyraźnie przygasło i zmieniło barwę na miodową. Usiadłem. Obok łóżka, na stoliku, stała taca ze szklanką mleka i drożdżówką, była też kartka.

Panie Karolu
Nie chciałam Pana budzić, zostawiam podwieczorek na stoliku, gdyby Pan wolał gorące mleko, wystarczy podgrzać w mikrofalówce. Będę około ósmej wybaczy Pan, że weszłam podczas Pana snu, ale miałam umówioną wizytę. Weszłam do Pana przez sekretne drzwi, o których nie zdążyłam panu powiedzieć. Nigdy tego nie robię, ale pukanie nic nie pomogło.
Magda

Strona 16 ( 46, 2071 )

Wstałem poszedłem obmyć twarz w zimnej wodzie. Nie byłem głodny i rzadko pijam mleko. Na ale drożdżówka jakoś pasuje do mleka. A ta wyglądała apetycznie. Ugryzłem – bardzo mi smakowała. Była jakaś inna, pachniała czymś, czego nie potrafiłem zlokalizować w swej pamięci. Oj, nie potrafiłem. Jasne, że pachniała dzieciństwem. Kiedy ostatni raz ktoś podsunął mi na podwieczorek drożdżówkę z mlekiem? Chyba w starszakach? No, ale ja nie chodziłem do przedszkola!
W każdym razie ciekawe było to, że Magda niespodziewanie ujawniła te drzwi. To było interesujące. Czyżby wiedziała, że ją w nocy obserwowałem. W sumie to nawet bardzo prawdopodobne. Lunatyczka? Że stojąc nade mną miała zamknięte oczy?

Akurat, gdy odnosiłem tacę z pustą szklaną do kuchni usłyszałem, że Magda otwiera drzwi wejściowe. Wszedłem do holu by się przywitać, ale ona, choć otwarła drzwi na oścież, nie weszła do domu, tylko stała oparta o drewnianą balustradę i patrzyła przed siebie. Zachodzące słońce pięknie podkreślało jej zgrabną, drobną figurę. Wyglądała zjawiskowo, lecz było coś w ruchach, w pozie jaką przybrała, było coś niepokojącego. Może to światło tak działa – pomyślałem – zmagając się z odczuciami bardzo delikatnymi, nieokreślonymi. Tak jakby już kiedyś widział ja opartą o framuge drzwi i wpatrującą się w horyzont. Gdzieś w jakimś filmie?
Coś jak ten zapach drożdżówki. Jakby migdały, ale nie – w żadnym razie migdały. Coś z dzieciństwa. Coś głęboko ukrytego.

Zapomniał o swoim niepokoju, gdy Magda się odwróciła. Na jej twarzy malowało się zadowolenie, akurat takie jakie potrafi okazać kobieta czując, że jest podziwiana.

- Dobry wieczór – podziękowałem jej za podwieczorek i przeprosiłem, że tak beznadziejnie zasnąłem po południu. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że widziała mnie śpiącego, zapewne chrapiącego i nie daj boże z otwartą gębą. Ładnie się popisałem, nie ma co!

- Dobry wieczór – To ja przepraszam, że pana zostawiłam, ale byłam umówiona. Byłam kiedyś pielęgniarką i do dziś robię zastrzyki całej wsi.

- Była pani?

- Tak, teraz już właściwie nie wykonuje zawodu, ale tu mnie potrzebują, rozumie pan. Do ośrodka zdrowia jest sześć kilometrów. Dorabiam sobie parę złotych. Ale już zabieram się za kolację, na pewno pan głodny…

- Nie, niech się pani nie spieszy. Nie chce mi się jeść – Ta drożdżówka – A poza tym, może po prostu porozmawiamy przy herbacie albo kawie. Ja zrobię. Bardzo bym chciał, ale nie wiem… – przerwałem zastanawiając się jak prawdziwa gapa, czego tak naprawdę bardzo bym chciał.

Strona 17 ( 46, 2109 )

- Porozmawiać? Przecież rozmawiamy. Zaraz zaparzę kawę, a może, tak sobie pomyślałam – może wypijemy po kieliszku wina? Nie, nie żadne tam swojej roboty. Aż z Chile – półsłodkie, lubi Pan?

Zacząłem się usprawiedliwiać, że to ja powinienem o tym pomyśleć, ale uspokoiła moje obiekcje. Usiedliśmy przy stole w kuchni. Magda nalała po kieliszku i postawiła przed nim filiżankę kawy.

- Jest pani bardzo ładną, interesującą kobietą – zacząłem jak zwykle bardzo niezręcznie. Do diabła z takim początkiem rozmowy. Czy to pasuje do wizerunku twardziela, albo do jakiegokolwiek innego?

- Niech pan nie przesadza. Chodzi o to, że jestem samotna, że tak sobie żyję jak na pustelni? – Roześmiała się, ale w tym śmiechu nie było radości. – Nie, nie jestem nawet zajmującą partnerką do konwersacji. Tak się po prostu złożyło. Miliony ludzi żyją trochę z boku i przeważnie nie ma w tym niczego tajemniczego. Taki widać przypadł mi los, ale nie narzekam. Lubię to miejsce. Ludzi. Nie wszystkich, ale większość tak. Miasteczko to właściwie wieś, ale nie ma atmosfery wsi. Niewiele tu gospodarstw. Ludzie jeżdżą do pracy. Wracają popołudniami. Sklepy. Bar. Stacja benzynowa. Okolica jest piękna. Powietrze.

Podniosła kieliszek i nim się napiła popatrzyła pod światło przez purpurowy płyn. – Jestem ciekawa, czy ktoś z miejscowych, ktoś z sąsiadów raczył już ostrzec pana przede mną? – Pytała niby od niechcenia lecz tym razem pilnie wpatrywała się we mnie, trwając w półuśmiechu który można by poczytać też za skrzywienie warg wyrażające niezadowolenie i coś w rodzaju bezradnego oczekiwania na zbliżającą się przykrość do której była przyzwyczajona.

Zaprzeczył być może zbyt gwałtownie i Magda przechyliła się przez kuchenny stół tak, że nasze twarze zbliżyły się na odległość nie większą niż szerokość dłoni.

- Doprawdy? Nikt nie zdążył jeszcze panu powiedzieć, że jestem czarownicą? – Niesamowite – czyżby stracili czujność, gdy tyle ciekawych rzeczy jest do opowiadania? Że mój mąż, mąż, którego kochałam, który kupił tę ruderę i wyremontował ją, po dwóch latach zniknął? Że było śledztwo, które zakończyło się bez żadnych wniosków? Że słowo „zniknął” ma dużo poważniejszy ciężar gatunkowy niż trywialne „zginął” Ach, pan nie był przecież w miasteczku. W sumie lepiej, że mam okazję panu pierwsza powiedzieć., pierwsza nim – Zawiesiła na chwilę głos. – Sam pan rozumie. Ja się ani nie żalę ani się tych plotek, tego gadania nie boję.

Strona 18 ( 46, 2048 )

Zaskoczyła mnie. Całkowicie zgłupiałem gdyż byłem raczej nastawiony na luzacką pogawędkę przy kieliszku wina, podczas gdy znalazłem się zupełnie niespodziewanie w wirze dramatycznych zwierzeń. Próbowałem coś powiedzieć, ale uciszyła mnie gestem ręki.

- Było śledztwo i wszystko jak trzeba. Najpierw. Najpierw zawiodłam, urodziłam mu dziecko. Martwe dziecko. Potem jeszcze raz, ale to inna historia, a siedem lat temu – jeden z moich lokatorów, letników takich jak pan umarł tu na zawał. Brzydka historia, prawda?

-Niech mi pani wybaczy, nie wiedziałem – zacząłem i nie wiedząc jak skomentować jej wyznania nalałem wina do kieliszków, przy okazji kilka kropel zabarwiło biały obrus. Skrzywiłem się na własną niezdarność, ale ona uśmiechnęła się do mnie i tym razem był to szczery, wesoły uśmiech.
Wyglądała tak, jakby zrzuciła z siebie część ciężaru. Odgoniła muchę, która uparcie siadała na cukierniczce i dodała cicho.

- Wie pan, nadal na niego czekam, choć to drugie dziecko. Ono już nie było jego. Miałam przelotny romans po tym jak zniknął, ale chyba coś ze mną jest nie tak, bo i to dziecko, tym razem dziewczynka urodziło się martwe. Nie, oczywiście znam powody, nie żyjemy w osiemnastym wieku, ale to nie jest temat. Chcę tylko przez to powiedzieć, że atmosfera wokół mnie, sam pan rozumie, dlaczego, nie jest ciekawa. Teraz, tyle lat minęło, ale kiedyś, o kiedyś, kiedyś to było chwilami nie do zniesienia.

- I co, przejmuje się pani gadaniem ludzkim? Co roku giną ludzie bez wieści. A dzieci? Przykro mi, czasem się tak zdarza. Jest pani interesującą
kobietą. Przepraszam, że znowu do tego wracam, ale to jest prawda. Ludzie potrafią zazdrościć. Zatruć. Stąd plotki, a jeszcze wynajmuje pani pokoje. To mała społeczność, a pani jednak nie jest jedną z nich. Sam jestem na rozdrożu, tak się złożyło, że żona ode mnie odeszła, córki uważają mnie za potwora, choć nigdy nie zrobiłem im krzywdy. – Sam nie wiem, po co to powiedziałem. Jakiś odruch by z tym, co mi powiedziała nie czuła się źle przy mnie. Tak jakbym koniecznie musiał odpłacić jej swoja szczerością. Jak się coś dostanie, wypada coś dać, prawda?

- Czemu żona od pana odeszła? Jeśli to zbyt osobiste, niech pan nie odpowiada – dodała szybko, ale wiedział, że ucieszyła ją, że w zamian za swój dostała trochę mojego bólu. Mięso za mięso. Nigdy nie zdarzały mi się wcześniej takie napady szczerości, ale wtedy po prostu nie mogłem się powstrzymać i zacząłem opowiadać.

- Nie. Czemu osobiste? To znaczy oczywiście bardzo osobiste, ale skoro pani mogła to, czemu ja miałbym… – nie dokończyłem, choc teraz czułem się znacznie pewniej i panowałem nad swoją opowieścią

Strona 19 ( 45, 2203 )

– Wiem, nieźle wyglądam. Ćwiczę codziennie. Pływam – w tym miejscu powstrzymałem się przed wspominaniem zamiłowania do zimnych kąpieli. Cóż, ale mam pięćdziesiąt pięć lat. To nie jest obojętne. Człowiek inaczej patrzy. Kinga jest dziesięć lat młodsza. Miłość po trzydziestce, to znaczy – uśmiechnął się – ona, gdy się poznaliśmy miała skończone trzydzieści dwa lata, a ja, cóż. Dziesięć lat to nie jest dużo. Szczególnie, gdy urodziła dziewczynki. Praca, sprawy domowe. Życie się jakoś układało. Niestety dużo wyjeżdżałem. Banalna historia. Gdy odchodziła do tego swojego faceta, bo to ona odeszła. Zabrała córki i odeszła, wykrzyczała mi, że od czterech lat ma kochanka. Mój Boże, tak jakbym nie wiedział.

- Wiedział pan i nic nie robił. Kompletnie nic. Nie potrafiłabym tak żyć. Mój Boże to dziwne.

- Myślałem, że się opamięta. Dzieci – rozumie pani. Poza tym, między nami mówiąc, zwyczajnie – no niespecjalnie mi już nawet na niej zależało. Żadnych ukłuć zazdrości. Nic. Wiem, że to źle brzmi, ale uznałem całą sytuację za wygodną. Przez ten czas nie żyłem przecież w celibacie. Ona tak była zajęta kamuflowaniem swojego związku, zacieraniem śladów, że
ja ze swoimi wyskokami wcale nie musiałem się kryć. Dopiero podczas rozwodu okazało się, że hmmm …nabyła wiedzy. Ludzie wszystko widzą, ale dość o tym. Mam tylko żal, że dziewczyny nastawiła przeciwko mnie.
Bardzo mocno, ale liczę, że pożyję na tyle długo, że kozy zrozumieją jak to było naprawdę.

Uśmiechnęła się i napełniła kieliszki.

-Mój mąż był lekarzem, a ja pielęgniarką. Przyjechaliśmy tu, bo dostaliśmy w miasteczku pracę. Mieliśmy trochę pieniędzy i kupiliśmy ten dom dosłownie za grosze. Był zrujnowany, ale zaczęliśmy go remontować. Zachwyciło nas to miejsce. Planowaliśmy otwarcie ośrodka wypoczynkowego. To bardzo duży dom. Sam pan widzi. Teraz akurat jest pan sam, ale bywa, że mam nawet cztery rodziny jednocześnie. Całodobowa opieka medyczna. Jakieś konie. Wyprawy.
Dopiero w trzecim miesiącu ciąży zorientowałam się, że w niej jestem. Tak byliśmy zajęci pracą, tym domem. Dostałam ostrzeżenie, że ciąża jest zagrożona, no, ale byłam mądrzejsza. Pielęgniarka – pan rozumie – po studiach. No po licencjacie, ale wszystkie mądrości świata zjedzone no i skończyło się jak skończyło. Mąż stał się mniej czuły, czasem nie wracał do domu na noc, ale tłumaczyłam sobie, że to przejściowe. Potem zniknął, zgłosiłam na policję zaginięcie – to już mówiłam, ale ja wynajęłam jeszcze detektywa, bo policja z tym ich pogardliwym gadaniem. To z tym detektywem miałam potem krótki romans. Drugą martwą ciążę.

Strona 20 ( 44, 2168 )

Straciłam pracę w Ośrodku Zdrowia, bo szukałam go też na własną rękę. Duża absencja a jeszcze ta atmosfera wokół mnie. Te różne uwagi. Rozmowy kończone w pół słowa gdy wchodziłam to pokoju.
A właśnie. W pańskim pokoju są drzwi, które zakleiliśmy tapetą. Miały być zamurowane. Nikt o nich nie wie prócz pana, bo dziś przez nie weszłam, by zanieść panu podwieczorek. Ale naprawdę nigdy z nich nie będę korzystała. Przepraszam, że się w ten sposób do pana włamałam i przyrzekam, że nigdy więcej – podniosła palec do góry w stylizowanej przysiędze.

-Pani Magdo – uspokoiłem ją od razu – Naprawdę te drzwi mi nie przeszkadzają. W razie, czego będę miał drzwi alarmowe – roześmiałem się myśląc, że nie mam nic przeciwko ponownym nocnym odwiedzinom.
Przy okazji wyjaśniła, że te drzwi były w domu, gdy się wprowadzili. Jedyna porządna rzecz, jaką zastali – stwierdziła i objaśniła, że w zasadzie to można je otworzyć tylko od zewnątrz. Delikatnie popchnąć i przesunąć. Od strony pokoju trzeba by coś w nie wbić. Kiedyś było takie specjalne kółko – wyjaśniła.

Przyglądałem się jej uważnie, podczas gdy ona szykowała kanapki. No tak- wypiliśmy wino przed kolacją. Nieładnie. Tyle zwierzeń a ja miałem cały czas wrażenie, że Magda nie mówi wszystkiego. W sumie to nie była moja sprawa, ale kilka rzeczy jakoś nie składało się w całość. Z tego, co mówiła byli młodym, kochającym się i szczęśliwym małżeństwem i taka tragedia jak śmierć pierworodnego powinna ich jeszcze mocniej związać, tym bardziej, że byli tutaj obcy. W ogóle jej opowieść wyprana była całkowicie z udziału osób trzecich. Rodzice, rodzeństwo – przecież w tak dramatycznych sytuacjach człowiek nie jest całkowicie opuszczony. Zawsze pojawia się troskliwa mamusia albo teściowa. Uśmiechnąłem się kwaśno, przypominając sobie, że akurat byłem zupełnie sam. Z tym, że w moim wieku pewne rzeczy są już załatwione ostatecznie.
Pański wniosek został załatwiony odmownie – no tak. Innego życia nie będzie. Spojrzałem na zegarek. Dochodziła dziesiąta

- Nie wie pani, czy jakiś sklep w okolicy jest jeszcze czynny? Wypiłbym, muszę szczerze to przyznać jeszcze kieliszek wina, a może nawet i dwa. Chyba potrzebuję się po tych zwierzeniach zrelaksować.

- Sklep? O tej porze już nie, no chyba, że stacja benzynowa, ale to bez sensu żeby pan chodził po nocy. Mam kilka butelek w piwnicy, wie pan, żadne francuskie winnice, ale całkiem dobre chorwackie i jeśli smakowało dwie butelki tego, które piliśmy.

Strona 21 ( 43, 2054 )

Od razu zacząłem się wycofywać, ględzić o odkupieniu wina, o sprawianiu kłopotu, podczas gdy Magda, podchwyciła najważniejsze słowo z moich wywodów.

- Wypijemy? – Spojrzała na mnie, jak mi się wydało, nieco kokieteryjnie – Tak, ma pan rację i mnie się przyda kieliszek przed snem. Wino trzymam dla moich lokatorów. Sama nie lubię pić, chciałam powiedzieć, że po prostu nie miewam okazji. Zresztą – machnęła ręką – przecież pan płaci za pobyt. Czy przyszłoby panu do głowy odkupić te oto jajka albo chociażby pomidora? Idę po to wino. Polubiłam pana – Wie pan, nigdy mnie nikt nie skłonił do takich zwierzeń, a teraz, teraz chciałam mieć pewność, że pan się wszystkiego dowie ode mnie. – Wyszła do korytarzyka i odsunęła owalny dywanik. W podłodze była klapa zaopatrzona w mosiężne kółko.

- Widzi pan, jaka to stara chałupa. Kto teraz takie wejścia do piwnicy robi? Mieliśmy zrobić schody a na dole pomieszczenie gospodarcze, pralnie, ale już nie zdążyliśmy. Od zewnątrz też jest wejście, drzwi obok zsypu na węgiel, a w ogóle to jestem szczęśliwą właścicielką wielkiej piwnicy. – Szarpnęła za kółko i otwarła zejście. Spojrzałem na drewniane szczeble i zaofiarowałem się, że zejdę zamiast niej. Wzruszyła ramionami i zagłębiła się w czeluść. Zapaliła światło i z dołu pomachała mi ręką. – Niech pan lepiej przemyje kieliszki i nastawi wodę na herbatę. W szafce obok lodówki jest herbata w takim metalowym pudełku ze słoniem. Za zieloną szybką. Przy okazji włączę bojler na kąpiel. Wracam za pięć minut.

Wróciłem do kuchni. W głębi kredensu za pudełkiem zauważył stosik pożółkłych rachunków spod którego wystawał narożnik zdjęcia. Sięgnąłem po fotografię. Magda o kilka lat młodsza w niebieskiej sukience na tle werandy. Obok niej młody, wysoki mężczyzna z brodą w kraciastej flanelowej koszuli i z maleńkim dzieckiem na rękach. Uśmiechają się beztrosko do obiektywu. Na werandzie za ich plecami na płacie czarnej folii piętrzą się worki z cementem. O ścianę stoi oparta aluminiowa drabina. Mówiła, że dzieci urodziły się martwe, no chyba, że to dziecko powiedzmy autora czy autorki zdjęcia. Odruchowo schowałem zdjęcie do kieszeni i szybko nasypał herbaty do czajniczka. Włączyłem gaz, słysząc, że Magda wraca zacząłem myć filiżanki po kawie.

Siedzieliśmy do północy sącząc wino.
Patrzyłem na nią. Słuchałem jej opowieści o miasteczku, o charakterystycznych mieszkańcach, których z całą pewnością poznam, jeśli nie jutro to na pewno pojutrze, ale cały czas męczyły mnie dwie wątpliwości dotyczące schowanego do kieszeni zdjęcia. Pierwsza to jego bezsensowna kradzież a to wątpliwości, jakie rodziła jego treść.

Strona 22 ( 45, 2203 )

Nie miałem żadnej pewności czy przedstawiało jej zaginionego męża i przede wszystkim, kim było maleństwo ukryte w długiej poduszce. To, że fotografia została zrobiona w czasie remontu domu nie podlegało dyskusji. Nie podlegało również dyskusji, że musi znaleźć odpowiedni moment i odłożyć zdjęcie na miejsce.

- Nie smakuję panu wino? – Magda przerwała moje rozmyślania.

- Ależ nie, tak się tylko zastanawiam. Pijemy wino, zwierzamy się sobie. Jest okazja by przejść na ty? Taka okazja – dodałem – może się nie powtórzyć, a sądzę, że najwyższy na to czas. Wreszcie błysnąłem bystrością, ale to chyba dzięki wypitemu winu

Nim położyłem się spać ustawiłem lampkę nocną u wezgłowia łóżka. Początkowo miałem zamiar przed snem poczytać tego całego Pilcha, ale przejrzawszy pobieżnie książki na regale nabrałem chęci na lekturę science fiction. Ktoś tutaj bardzo lubił taką literaturę, ale większość stanowiły wydania z lat siedemdziesiątych i początku osiemdziesiątych. Pewnie kolekcja męża. Wodziłem palcem po grzbietach książek aż na najwyższej półce, półce na tyle niskiej, że mieściła tylko książki o wysokości grzbietu nie przekraczającej piętnastu centymetrów, znalazłem sześć grubych tomów ustawionych grzbietami do góry. Zdjąłem pierwszy i od razu wiedział, że Pilch jednak zaczeka. Powiało młodością. Żółta okładka. Otworzyłem tom i z zadowoleniem przekartkowałem chropowate kartki. Cała kolekcja legendarnych „ Kroków w nieznane” Przyszła mi do głowy zabawna myśl, że gdybym ożenił się z Magdą miałbym ją na własność.

O dwieście kilometrów stąd, w warszawskiej kawalerce, którą kupiłem po rozwodzie za część pieniędzy uzyskanych ze sprzedaży ich wspólnego mieszkania, w jednym z nadal nie rozpakowanych kartonów leżał piąty, pomarańczowy tom cyklu. Położyłem się z książką, ale najpierw jeszcze raz obejrzałem znalezione w kuchni zdjęcie. Nie znalazłem okazji by odłożyć je na miejsce. Brodaty facet na zdjęciu, mimo, że uśmiechał się szeroko nie wyglądał na szczęśliwego. Uśmiecha się, bo tak wypada – pomyślałem, – ale patrzy, można by rzec „spode łba” a sposób, w jaki trzyma malucha. Na odwrocie fotografii nie było daty ani żadnego opisu, poza starannie wykaligrafowaną i umieszczoną w lewym dolnym rogu literą „J”

Zdjęcie było nieco spłowiałe i kolorystyka pozostawiała wiele do życzenia. Nic dziwnego. Jeśli Wierzyc Magdzie powinno być to lato 1984 albo 1985 roku. Jeśli mówiła prawdę. Zdjęcia z tamtych czasów lepiej wyglądają, jeśli były robione w formacie czarno białym. Słaba jakość odczynników i papieru z biegiem lat powodowała płowienie barw. To samo tyczyło książek i czasopism. Nazywałem je „zdjęciami enerdowskimi”

Strona 23 ( 46, 2244 )

Akurat „Kroki w nieznane”, które miałem w rękach były sztandarowym wydawnictwem i w miarę dobrze przeszły próbę czasu, ale część książek, także tych, które przeglądałem przed chwilą wyglądała jakby miała, co najmniej sto lat. Papier zastępczy. Wyrób papieropodobny. Wyboru dokonał Lech Jęczmyk. Rok wydania 1970. Cena 30 złotych. Przejrzałem tytuły opowiadań i w końcu zdecydowałem się na „Męża opatrznościowego” Fredericka Browna.

Ledwie zacząłem czytać, utknąłem nosem w książce. Wydobyłem się z ciemności, ale kolejne próby podjęcia lektury kończyły się tak samo. Litery zlewały się a zasypiając tworzyłem ulotny, dziwaczny dalszy ciąg narracji. Pojawiał się i znikał lotnik w skórzanej kurtce z wielkim czerwonym napisem na piersiach „RAF” – To nic takiego – mówił pochylając się nade mną leżącym w trawie. – To dla mnie nic, takie urwisko. Latałem nad Bombajem i nad morzem latałem w całkowitej ciemności.
Odłożyłem książkę i zgasiłem światło, bo to naprawdę nie miało sensu. Lotnik powrócił i tym razem był bardzo zaniepokojony. Szarpał mnie za ramię i gorączkowo się dopytywał: – Nie widziałeś mojego samolotu? Dopiero tu był. Cholerny samolot.

Ps. Te liczby to ilość wersów i znaków. CDN

Średnia ocena
(głosy: 6)

komentarze

Ooooo, jakie długie,

a ja nie mam prawie tuszu na drukarce:), a oczu na razie nie moge przemęczać, bo jeszcze praca przede mna i szukanie pierdoł róznych w internecie.

Ale może w niedzielę wieczorem uda się przeczytać, jakaś czekolada do tego, winko i dobra muzyka i opowieść.

Mam nadzieję, że będzie klimatyczna:)

A na “Dom Elżbiety” i jego następne części poczekam, i tak rzadziej z braku czasu przynajmniej przez najbliższe 4 dni 9a może dłużej) na TXT zaglądać mogę.

pzdr


Maruda

Po prostu maruda! Grześ maruda!
Grzesiulek marudeczka!
Pisać na kompie tez nie jest łatwo. Na drukarce nic nie napiszesz, no chyba ze pisakiem na obudowie.
Zaraz wpuszczam do kompa Autorkę dzielną.

Wspólny blog I & J


Nic nie jest łatwe:)

to wiadomo, ja nie marudze poza tym tylko z rezygnacją informuję:)

Inna sprawa, że jakkolwiek sytuacja się rozwija, zawsze jestem w stanie wskazać jakis krytyczny element, który mi się nie podoba.

Talent mam jednym słowem.


he he

Nie bez pewnego zdziwienia zauważyłem przed sekundą Pilcha w opowieści!
Siadami czytam.
Skąd u Iwony Pilch?

Wspólny blog I & J


Prosto z Wisły

:)


Ale zmęczone...

...usnęło biedactwo. Jaki słodki buziak na poduszce w rózyczki.

Ob. Kane się kłania!

Dobranoc ( bez wykrzyknika , znaczy się po cichu)

Wspólny blog I & J


Panie Jacku!

Na stronie 10. jest:
Ruszyłem w końcu, wypatrzywszy polną drogę wskazaną mu przez Magdę.
powinno być:
Ruszyłem w końcu, wypatrzywszy polną drogę wskazaną mi przez Magdę.
Na stronie 11. jest:
Od poskręcanej, szerokiej może na trzydzieści centymetrów dróżki, którą się wspinał najbliższa brzoza była oddalona o jakieś pięć metrów.
powinno być:
Od poskręcanej, szerokiej może na trzydzieści centymetrów dróżki, którą się wspinałem najbliższa brzoza była oddalona o jakieś pięć metrów.
Na stronie 14. jest:
Kamienna płyta, na której stał, gdy dotarł nad urwisko tworzyła naturalny dach nad jego głową.
powinno być:
Kamienna płyta, na której stałem, gdy dotarłem nad urwisko tworzyła naturalny dach nad moją głową.
Na stronie 15. jest:
Nim się poddałem dwukrotnie zapadał w ciemność i dwukrotnie ostatkiem sił wydobywałem się na powierzchnię.
powinno być:
Nim się poddałem dwukrotnie zapadałem w ciemność i dwukrotnie ostatkiem sił wydobywałem się na powierzchnię.
Na stronie 17. jest:
Zaprzeczył być może zbyt gwałtownie i Magda przechyliła się przez kuchenny stół tak, że nasze twarze zbliżyły się na odległość nie większą niż szerokość dłoni.
powinno być:
Zaprzeczyłem być może zbyt gwałtownie i Magda przechyliła się przez kuchenny stół tak, że nasze twarze zbliżyły się na odległość nie większą niż szerokość dłoni.
jest:
Ja się ani nie żalę ani się tych plotek, tego gadania nie boję.
powinno być:
Ja się ani nie żalę, ani się tych plotek, tego gadania nie boję.
lub:
Ja się nie żalę ani się tych plotek, tego gadania nie boję.
Na stronie 18. jest: – Czemu żona od pana odeszła? Jeśli to zbyt osobiste, niech pan nie odpowiada – dodała szybko, ale wiedział, że ucieszyła ją, że w zamian za swój dostała trochę mojego bólu.
powinno być: – Czemu żona od pana odeszła? Jeśli to zbyt osobiste, niech pan nie odpowiada – dodała szybko, ale wiedziałem, że ucieszyła ją, że w zamian za swój dostała trochę mojego bólu.
Na stronie 22. jest:
O dwieście kilometrów stąd, w warszawskiej kawalerce, którą kupiłem po rozwodzie za część pieniędzy uzyskanych ze sprzedaży ich wspólnego mieszkania, w jednym z nadal nie rozpakowanych kartonów leżał piąty, pomarańczowy tom cyklu.
powinno być:
O dwieście kilometrów stąd, w warszawskiej kawalerce, którą kupiłem po rozwodzie za część pieniędzy uzyskanych ze sprzedaży naszego wspólnego mieszkania, w jednym z nadal nie rozpakowanych kartonów leżał piąty, pomarańczowy tom cyklu.

Pozdrawiam


Iwona, jak juz wspomniałem rybkuje

Pod kołderką. Się ucieszy. Bardzo czeka na takie korekty.
Pozdro

Ps. Robiłem za zmieniacz osoby na 1 i do tego męską. Trochę zawaliłem, ale od czego, prawda, korekta?

Wspólny blog I & J


Panie Jacku

Jeśli pani Iwona jeszcze śpi, zamiast >bardzo dziękujemy!< proszę przygotować Jej śniadanie, oczywiście najlepsze byłoby mleko lub kakao z drożdżówką, chyba żeby jajecznica… Pięknie napisane, super się czyta!


Wszystkim b. serdecznie dziękuję, zwłaszcza Jerzemu za

wnikliwość.

A Tosiu droga, ja o godzinie 9 00 to już wracam do domu po odprowadzeniu Krzysia do “zerówki” i po zrobieniu zakupów.
Niestety mój Jacek nie robi mi nigdy śniadań.

Pozdrawiam serdecznie.

Ps. Znikam, bo niestety teraz czas wytężonej pracy.

Wspólny blog I & J


Pani Iwono

“morituri” przeczytałam na dzień dobry, w trakcie pierwszej dzisiejszej kawy. Podczas całego dnia migotały mi w głowie niektóre z epizodów tego opowadania (?) No więc po prostu i zwyczajnie: Wielkie “Dziękuję”, jest Pani piękna :-)

PS Panie Jacku, please! Budzik na 6.15! Nie wiem, ale może kiedyś chociaż na chwilę uda mi się zastąpić Pana w tej roli.
(oby)


Tosiu

miło mi niezmiernie, że aż tak Ci się ta opowieść spodobała.
Wiesz, ona jeszcze w poprawkach, nieskończona.

A Jacek, no cóż, ja już wolę sama sobie poranną herbatę, tudziesz kanapkę zrobić, bo po nim w kuchni jako po trzęsieniu ziemi.

Serdeczności.

Wspólny blog I & J


Łomatko!!!!

A to niespodzianka!

Dzięki:)


Lomatkołojcze

aż tak?

Pozdro.:D
Wspólny blog I & J


re: Iwona "Opowieść 1" - Dla niecierpliwych czytelników oraz fan

+

Nie mam maniery czepiania się literówek. Może dlatego, że uwielbiam czytać takie teksty, gdzie wyobraźnia pracuje na najwyższych obrotach.

Dzięki za to.


A ja mam

i się jej nie wstydzę, tej maniery.

Bugatti nie powinno być brudne, pies powinien być wyczesany, i tak dalej…

Obiecuję, że przeczytam, jak znajdę więcej czasu :)


Nie zdążysz

O dwudziestej pierwszej zamykam teatrzyk.
Nie dla wyczesanego psa kiełbasa.

Iwona niech sobie wklei na bloga, jeśli ma ochotę.
Już naprawdę mam dość. Bugatti…kurwa mać!
Gdzie za darmo rozdają takie bryki, że spytam?

Wspólny blog I & J


"zamykam teatrzyk"

Panie Jacku, no niby fakt, że to Pana blog a gospodarz może se na nim robić, co kce, ale zanim zapowiedziana demolka czy insze porzątki tutaj nastąpią, czy pani Iwona byłaby tak miła, by wkleić tutaj lub u siebie ciąg dalszy “Opowieści”?

Tylko tak na chwilę, np na jedną godzinę... nie wiem, jak Pino, ja na pewno zdążę... Partyzancie, pomóż, jeśli możesz! bardzo proszę


Tosiu

A co ja mogę?
W gościach.
Nie widzisz jakim wzrokiem spogląda pan Jacek z tego swojego, prawda, prawego profilu?

Tu musi interweniować Alga. I zrobić, że się tak brzydko wyrażę, desant na swój blog.


Partyzant

Widzisz. Mdli mnie od takich przypierdalanek.
Zamiast smarować teksty sam się zajmę lataniem po blogach z komentami.
Żartuję. Nie chce mi się.
Referent miał ( ma ) racje.
Koniec z blogerem Jareckim. Jeszcze jakaś agonia od czasu do czasu. Dość.
Naprawdę mam dość. Już tylko szukam pretekstów.
Pozdro
Wspólny blog I & J


Hm, a co to za awantury znowu?

:)

Nudzi się państwu, że tak bez powodu się wkurzacie?

I to Jacku na Pno, przecież na nią się nie można wkurzać, bo dziewczyna ma uroku tyle co połowa blogerów i blogerek z innych portali, no:)

Pozdrawiam zdziwiony, konstatując jedynie z namaszczeniem, że przerwy każdemu potrzebne są.

Ja np. z powodów tego, że w realu się dzieje wiele ograniczyłem aktywność w necie i dobrze mi z tym:)

Pozdrówka.


Grzesiu

Idę za tobą!
Przy okazji wzrośnie poziom portalu.
Od dawna go ględząc niepotrzebnie zaniżam.

- Pilnuj szewcze kopyta! – Wziąłem to do siebie i idę pilnować. Nic tu po mnie na salonach, gdy ja w gumiakach. Prawda?

Wspólny blog I & J


Panie Jacku!

Proszę się nie dać chandrze. Wiem, że czasem trudno znieść czyjeś komentarze, ale jeszcze trudniej znieść zero komentarzy pod notką.

Liczę, że forma wróci i okaże się, że znów gwiazda Jacka Jareckiego świeci nad tekstowiskiem.

Pozdrawiam


A Maszyna się nie zgadza!

Bo na razie doczytała do punktu o jajach (znaczy na czym ma być jajecznica), a dalej jeszcze nie mogła doczytać, bo ciągle musi nowe komentarze na dysku zapisywać, no!

Azaliż, veto wszelkiej kasacji! :)

Zdrowia!


Kasowanie jest gupie...

nawet jak się nie pisze i nie ma zamiaru więcej, to blog powinien zostać.

Dlatego kasowaniu7 czegokolwiek mówimy gromkie nie:), znaczy ja mówię, nie wspominam już o tym, że nie przeczytałęm nawet zdania z tekstu.

pzdr


Grzesiu

Zamykam teatrzyk, co nie znaczy że podpalam budę. Show must go on, czy jakoś tak.

Wspólny blog I & J


Niepotrzebnie u siebie wkleiłem tekst i się zacząłem poczuwać

Iwona jest cierpliwa , spokojna i konsekwentna.
Gdyby mi Pan zaczął wpisywać te swoje poprawki pod tekstami, to złapałbym za łeb i zwalił ze schodów.
A nic mnie tak w blogosferze nie wkurza jak takie przypieprzanki.
Pozdro

Ps. Nic już nie zabłyśnie. Spoko, cisza, zima.
Nadchodzą mrozy.
Wspólny blog I & J


Jarecki,

świń z tobą nie pasłam, chamie buraczany.

Wybacz, Algo, nic nie mam do Ciebie.


Jasne, że nie

W takim towarzystwie w życiu bym się moim świnkom nie pokazał

Wspólny blog I & J


Ostatni raz mówię,

kontroluj bajerę, debilu.

Świat jest mały, a ja przypierdolić też potrafię.


Co ty powiesz?

To sobie przypierdalaj. W ogóle mnie to nie zajmuje.
Nie mam czasu na bajerę i takie tam.
Miłe jest to, że można zadać kłam ckliwym opowiastkom o kółku wzajemnej adoracji jakim rzekomo jest TXT.

Wspólny blog I & J


Panie Jacku!

To jest kółko z jajami.

Pozdrawiam


Pino

mój mąż chamem, tym bardziej buraczanym nie jest.

Wybacz, ale zaznaczasz na początku, żeś nie czytała, po czym gadasz, że “pies powinien być czysty i wyczesany”.
Nikt, ale to nikt Cię nie zmusza, byś moje wypociny czytała i komentowała.

A zaczepiać zaczęłaś Ty i to na blogu Jacka, po czym zaczęłaś wypisywać mu inwektywy.

Wspólny blog I & J


Jacku, e tam,

“Miłe jest to, że można zadać kłam ckliwym opowiastkom o kółku wzajemnej adoracji jakim rzekomo jest TXT.”

Przecież to od początku był fałszywy stereotyp i uproszczenie< jak zresztą większość opinii o TXT z zewnątrz a i też wiele od urażonych/byłych blogerów nie ma wiele z prawdą wspólnego.

MNie w ogóle ciekawi, jak ludzie lubią etykietkować miejsca/ludzi/przestrzenie.

jakby nie mogli bez tego sobie poradzić.

Za wszelką cen ę trzeba przyczepić każdej rzeczy etykietkę/plakietkę, by było łatwiej.
I ta opinia raz nadana prawie się nie zmienia, znaczy nie ma szans, by ktoś przewartościowywał ją.

No ale to wymaga trudu myślenia i wątpienia:)

Choć jak się odrzuci te fałszywe różne stereotypy i pozbędzie się etykietek, to się zyskuje jakąś tam wolność:)

Sorry, że coś bredzę, ale się rozpisałem tak ogólnie i nie a propos w sumie:)

P.S. Szanowna Algo, doczekam ja się kiedyś tego “Domu Elżbiety” dalszych części:)

Choć pytać nie powinienem, bo jak poprzedni raz zapytałem, to konsekwencją była ta notka i awantura pod nią.

I znowu wychodzi że wszystko przeze mnie.

Spirytus mowens czy cuś żem.

Jam jest cząstką tej siły, co wiecznie zła pragnąc dobro czyni:)

Że tak mistrza Goethego i słowa Mefista zacytuję, bo pasują a rebours:)


Alga,

kłaniam się uniżenie, słowa więcej nie powiem pod adresem Sz. Państwa.

Jeśli mi wskażesz, jakie do kurwy nędzy, poszły pierwsze inwektywy z mojej strony, stawiam litr beherovki.

Żyjcie długo, szczęśliwie i w pijanym widzie.


Grzesiu

nie wiem czy ma sens dalsze części Elżbiety wklejać, tudzież pisać. Czyli pisać będę, tyle, że nie wiem czy wkleję...ja cierpliwa, ba, nawet bardzo. Tyle, że czasem mi po prostu ręce opadają.

A po za tym, zbyt wiele obowiązków teraz w okresie przedświątecznym zmusza mnie do przebywania w realu.

Wspólny blog I & J


Subskrybuj zawartość