Robaki / staroć z 2002/ dużo stron

W poniższym tekście jest wiele rozmaitych błędów. Bywa i tak

To szczery brudnopis jest

Zantus pojawił się w Goliville jako dwudziestokilkuletni młodzieniec a ostatecznie zniknął pra-wie dokładnie w dziesięć lat później. Przybył tu jako nauczyciel historii by uczyć dzieci w miej-scowej podstawówce.
Przybył z miasta uniwersyteckiego, gdzie zostawił swe szanse na pracę naukową a także rodzi-ców i przyjaciół.
Przybył ze świata kultury i potencjalnej wielkości, wiedziony popędem płciowym do pani Krysi Czeskiej, nauczycielki biologi, którą poznał w Posenville gdy wraz z grupką krzykliwych, nie-ustannie przynoszących jej wstyd uczniów zwiedzała w muzeum historycznym wystawę, doty-czącą jakiejś wojny z dalekiej przeszłości.

Właśnie tam, wśród szpargałów, kanciastych gablot i różnych ostrych przedmiotów spodobali się sobie do tego stopnia, że całkowicie zapomnieli o dzieciach, które pobłądziły wśród tych wszystkich cudowności oręża i cicho płakały zbite w przerażoną gromadkę do czasu aż przy-szły błękitne tygrysy i zjadły je, ku zdziwieniu woźnych pilnujących porządku. Jak było tak było, ale gdy odjeżdżali swym odrapanym autobusikiem.
Zantus długo biegł przy szybie, za którą promieniała radością i zupełnie świeżymi pożą-daniami okrągła buzia pani od biologii . Posyłali sobie buziaki i różne, raczej przyzwoite ge-sty a romantyczny historyk biegłby jeszcze długo, ale szczęśliwie nadział się na brzydki be-tonowy kosz na śmieci i pozostał na miejscu, owinięty białym prochowcem, lecz mimo przykrego bólu ciągle jeszcze machał lewą dłonią, podczas gdy prawą masował sobie rozbite jaja.

Przez całą drogę dzieci wymieniały różne śmieszne uwagi na temat pani i jej kawalera, oczy-wiście cichutko gdyż były grzecznymi siódmoklasistami a chłopcy , którzy siedzieli z tyłu zajęci byli owocowym winem, które w tym całym zamieszaniu udało im się przemycić na po-kład autobusu.

Tylko pan Roman, który był wuefistą i zgodził się pomóc w opiece nad grupą podczas wyciecz-ki zupełnie za darmo, przygryzał popielatego wąsa i milczał ponuro. Pojechał do Posenville z tajną misją nawiązania bliższych kontaktów z panią Krysią a teraz widział jasno, że nic z tego już chyba nie będzie.

Odkąd ta miła dziewczyna zaczęła pracować w szkole wyobrażał sobie różne jej krągłości , szczególnie podczas intensywnych ćwiczeń gimnastycznych jakim oddawał się w małżeńskim łożu ze swą umięśnioną i kanciastą żoną, będącą również nauczycielem wuefu .

Jej aseksualny wygląd połączony z wybuchami zupełnie nieposkromionego temperamentu po kilku latach pozbawiły go sił, do tego stopnia że musiał zaprzestać ulubionego przez siebie ganiania dzieci po parku odbywającego się pod hasłem „ wasz stary nauczyciel potrafi a wy padacie? „

***
Któregoś jesiennego dnia nie dość, że został wyprzedzony przez grupkę szóstoklasistów to zrobiło mu się ciemno przed oczami a kiedy wsparł się dłońmi o kolana i ciężko dyszał wśród wirujących kolorowych plamek ujrzał niczym memento, tak doskonale znane, spalone kwarcowymi lampami na brąz niesympatyczne łono z wielką kępą gęstych, zaskakująco długich i splątanych rudych kłaków, a tuż nad sobą usłyszał głos swojej żony, dożywotniej właścicielki owych cudowności.

-No dalej, na co kurwa czekasz?

Mijała go właśnie , ciągnąc za sobą grupę nieszczęśliwych , poczerwieniałych z wysiłku dziewcząt .

Dziewczęta dyszały nierówno a jego chłopcy zawrócili i otoczyli go w milczeniu.
Zdał sobie sprawę , że gdyby upadł na tej błotnistej dróżce i prawie martwy jak ranny pokraczny przymuł na sawannie.
Łzy napłynęły mu do oczu, ale opanował się i po chwili lekkim truchtem poprowadził ich do szkoły.

Właśnie ta scena przypomniała się panu Romanowi, gdy zamknął oczy by trochę poudawać że śpi, gdyż nie mógł opanować ciągłego zezowania w kierunku Krysi, która oglądała bardzo kusząco. Chłopcy tymczasem zaczęli śpiewać standardy wycieczkowe i niosło się wesołe „ panie szofer gazu! panie szofer gazu! bo pół litra jest w garażu”

Zantrus nie bardzo pasował do Golinville. Był zbyt elegancki i to elegancki w sposób dyskretny, co nie jest charakterystyczne dla takich prowincjonalnych miasteczek.
Wysoki i bardzo szczupły sprawiał wrażenie jakby wszystko, co ubierał łącznie z dżinsami było szyte na miarę a każdy detal idealnie komponował się z całością jego wyglądu i osobowości.
Zawsze wyprostowany i spokojny, uważny i miły dla rozmówców . Nigdy nie słyszano by powiedział coś z nieprawidłowym akcentem lub
dopuścił się jakiegokolwiek błędu gramatycznego czy stylistycznego zarówno podczas swoich wykładów w miejscowej szkole jak i przy okazji najbardziej potocznych rozmów, jakie każdy odbywa w sklepie, na poczcie czy przy okazjach towarzyskich.
Nie był także nudziarzem czy miastowym mądralą.

Lekcje, jakie prowadził były wykładami, na tyle fascynującymi, że uczniowie z klas 5- 8 , któ-rych uczył, oniemieli.

Początkowo nie chcieli wierzyć, że ten młody pan, który pojawiał się na korytarzu ozdo-bionym zielonkawymi lamperiami, pełnymi pędu i krzyku , gdzie wieczorami tryumfowały pa-nie sprzątaczki z blaszanymi wiadrami i gigantycznymi ścierami a na salce gimnastycznej brzuchaci urzędnicy pod wodzą wuefisty przebijali piłkę przez słabo naciągniętą siatkę będzie ich nauczycielem, a gdy stało się to faktem i siódma A tłoczyła się przed klasą pełna nieokiełznanej niszczycielskiej energii, Krysia , która lada dzień miała stać się żoną Zantrusa przechodząc korytarzem na moment straciła wiarę w pedagogiczne zdolności narzeczonego ale przyspieszyła kroku widząc panią Dyrektor prowadzącą skazańca na miejsce przeznaczenia .

Uczniowie momentalnie zamilkli a dumnie krocząca nicość umysłowa wprowadziła nowego nauczyciela do klasy. Kiedy zostawiła go już samego postała chwilę na korytarzu cieka-wa czy usłyszy jakieś wrzaski ale nic się nie działo więc odeszła. Krysia, gdy skończyła się lekcja pospieszyła wśród wrzeszczącego tłumu do klasy ukochanego aby się dowiedzieć jak przebiegła ta pierwsza samodzielna próba ale drzwi klasy nr 44 wciąż były zamknięte. Straszne przeczucie, że sobie nie poradził, że przerwano lekcję, że zabrano dzieci.

Delikatnie uchyliła grube drewniane drzwi i zajrzała przez szparę. Zantrus stał z założonymi na piersiach rękami a niewidoczna dziewczynka coś opowiadała z przejęciem. Poza tym w klasie panowała absolutna cisza. Była świadkiem jakiegoś niezwykłego tryumfu pedagogicznego, ale wcale nie była pewna czy jej się to podoba. Było coś w postawie ukochanego, co na moment
zaniepokoiło Krysię, ale w tym momencie Zantrus podziękował dziewczynce, coś zanotował i przełamując falę uniesionych rąk zaprosił wszystkich na lekcję za dwa dni. Wtedy pę-kła tama i dzieci runęły na korytarz o mało nie tratując zdziwionej Krysi.

Zantrus wkrótce zdobył wielką popularność wśród uczniów.
Tak to na razie nazwijmy, aby zasygnalizować , że popularność ta była odwrotnie proporcjonalna do uczuć, jakie budził w pokoju nauczycielskim.
Swego rodzaju taktownym ostracyzmem towarzyskim została otoczona także Krysia.

Było to dziwne, ponieważ uprzednio nauczyciele nie sprawiali wrażenia ludzi, którzy przesadnie martwią się uczuciami, jakie wzbudzali w tej rozwrzeszczanej gromadzie.

No cóż , ale nikt specjalnie nie lubi gdy ktoś z zewnątrz staje się w tak przecież delikatnej dziedzinie monopolistą.

Skrajnym już dziwactwem wydawało się stworzenie przez Zantrusa pozalekcyjnego koła historycznego, którego cotygodniowe dwugodzinne zajęcia gromadziły nieraz ponad pięć-dziesięciu uczniów i musiały odbywać się w auli. Było to wielkim głuptactwem w oczach innych pedagogów, ponieważ nikt Zantrusowi za to nie płacił , ale gniew szacownego grona wkrótce złagodziły sukcesy, jakie zaczęli odnosić uczniowie we wszelkich możliwych konkursach i olimpiadach humanistycznych.

Zaczęła się w tej prowincjonalnej szkole szerzyć dziwna zaraza podnoszenia jakości na-uki , która przeszła od uczniów na bardziej podatnych nauczycieli i po trzech latach była to jedna z najlepszych szkół w województwie .
Dla niektórych rodziców było szokiem przekonać się, że ich dzieci, które nie bez pod-staw uważali za dość tępe nie dość , że zaczęły się uczyć to jeszcze obnosiły się z książkami autorów o których ci poczciwi ludzie nigdy nie słyszeli Największe tępaki udały się nawet z czymś w rodzaju pełnej niepokoju interpelacji do kuratorium w Koniville , ale co zrozumiałe odesłani zostali do wszystkich diabłów .

Ktoś wspomniał kiedyś przy mnie, że to genialny naukowiec.

Myśliciel piszący w zaciszu Golinville dzieło swojego życia.

łyszałem, że to diabeł na łowach albo coś jeszcze gorszego.

Po tych wszystkich latach nie mogę oprzeć się wrażeniu że w każdej opinii czy naj-dzikszej nawet plotce, z tych , co krążyły na jego temat mogło kryć się źdźbło prawdy .

Po ślubie, który zgromadził prawie całą szkołę i masę przyjaciół pana młodego , wśród których nie brakowało obcokrajowców a nawet ku uciesze miejscowej gawiedzi dwóch wysokich i czarnych jak smoła murzynów , ubranych najwyraźniej ku czci przyjaciela w egzotyczne , niezwykle barwne stroje i robiący , podczas gdy młodzi schodzili po kościelnych schodach zasypywani drobnymi monetami i ryżem niezwykle przeraźliwy raban za pomocą małego bębenka i drewnianej piszczałki odbyło się huczne wesele w sali OSP z grubsza biorąc spełniające wszelkie wymogi miejscowej tradycji .

Zantrus chciał wynająć mieszkanie, ale Czescy nie zgodzili się na to i młodzi wprowadzi-li się na piętro ich dużego domu gdzie mieli do dyspozycji sypialnię Krysi, łazienkę a w nie umeblowanym dotychczas pokoju stworzyli naprawdę ładny salon z aneksem kuchennym i barkiem .

Na terenie posesji acz w mającej osobne wejście obszernej przybudówce mieszkał brat Krysi, który nade wszystko cenił sobie niezależność, co w przypadku dobrze zarabiającego dwudziestopięciolatka nie powinno nikogo dziwić .

W dużym , jak na miejscowe warunki ogrodzie hasały dwa psy a królem całego terenu był sterany życiem i licznymi przygodami jednooki kot imieniem Maciej .

Wszyscy bardzo polubili Zantrusa, łącznie z sąsiadem znanym z zamiłowania do opilstwa i ordynarnych zaczepek, jakich nie szczędził nikomu kogo miał przyjemność spotkać na swej drodze, gdy był pod wpływem alkoholu a trzeba zaznaczyć, że pod tym wpływem był zawsze.

Nawet lewki długo i mętnie rozwodził się nad zaletami nowego sąsiada , chwaląc jego dobry charakter , grzeczność i uczoność w taki na przykład sposób . – Mówię że ma taki dobry charakter i dziwię się że z takimi kurwami i bandytami za-mieszkał. Okradną go i zmarnują te Czechy jebane . A mówię , że znam się na takich ! Mądry chłopak a wykolei się z tymi pijusami. Co to ja nie znam starego Czecha

Oślepł od wódy i nie widzi , że mu się ta stara ropucha puszcza z listonoszem.
Szkoda chłopaka.
Żeby uciąć spekulacje muszę zaznaczyć , że w słowach tego miłego człowieka zgoła nic nie było prawdą a państwo Czescy byli skromnymi urzędnikami na emeryturze i w ca-ym Golinville nie było żadnego listonosza tylko same panie doręczycielki a żadna z nich ze względu na wiek i wygląd nie była obiektem niczyich seksualnych fantazji poza jed-nym zupełnie wyjątkowym przypadkiem.

Nie było prawdą także to, co sądził wraz z innymi o Zartrusie ale jedyna osoba mającą od początku o tym podziwu godnym młodzieńcu zdanie osobne, nie była w pełni czło-wiekiem tylko kotem Maciejem , który bardzo krótko potrafił zachować wystudiowaną obojętność a w końcu nie znieść ludzkiej naiwności odszedł w odległe strony. W okolicy nigdy więcej nie pojawił się zwalisty jednooki dachowiec z charakterystyczną rudawą plamą na grzbiecie. Plamą przypominającą kształtem Południową Amerykę z przylądkiem Horn na nieproporcjonalnie dużej białej głowie.

Osobiście poznałem Zantrusa na boisku piłkarskiego klubiku, będącego w rozgrywkach klasy A prawdziwą oazą nieudacznictwa. Chadzałem w niedzielne popołudniaby obserwo-wać zmagania naszych dzielnych chłopców spod znaku Gryfa z wrażymi drużynami z okolicznych miast, miasteczek, i wiosek.

Jeśli nie padał deszcz i nie było zbyt zimno był to niezły pomysł na spędzenie czasu zgodnie z podstawową zasadą dobrej rozrywki

„Trochę emocji, dużo śmiechu i możliwość głośnego wyrażenia własnej opinii„
Czego chcieć więcej ?

Na szczęście trawa na boisku była w takim stanie, że nikomu nie przeszkadzało, że cza-sem, popołudniami kopaliśmy na nim piłkę my, czyli rycerze nigdy nie zaczętych między-narodowych karier.

Przez dwie, a w porywach trzy godziny w leniwym dość tempie odbywaliśmy rytuał sta-rannych dośrodkowań, strzałów z pierwszej piłki i bramkarskich robinsonad.
Nie mieliśmy stałego składu, ale niezbyt często udawało się zgromadzić sześciu chętnych, by z zapałem godnym zawodowców grać do utraty tchu trzech na trzech na małe treningowe bramki.

W dniu, gdy na boisku pojawił się Zantrus graliśmy w trójkę , co było nieco monotonne, gdyż bramkarz stosunkowo łatwo mógł przewidzieć zamiary centrującego, który ze zrozumiałych względów miał ograniczony wybór.
Zantrus ubrany był w granatowe, bawełniane spodnie, koszulkę polo o nieco ciemniejszym odcieniu i sandały, przez co początkowo nie braliśmy go pod uwagę jako kandydata do wspólnej zabawy. Zmierzał jednak pewnie przez zielono żółtą murawę w naszym kierunku i nim zapytał czy może się przyłączyć dostrzegliśmy że ma zgrabny, również granatowy plecak, który krył koszulkę, spodenki i ładne angielskie korkotrampki.

Strój był repliką błękitnej serii barw klubu Chelsea, a napis na plecach informował , że oryginalnym właścicielem trykotu z tym numerem jest Zola ( nie ten pisarz oczywiście).

Szczerze mówiąc bardzo ucieszyło nas to wzmocnienie składu, choć gdy się przebrał i po wykonaniu krótkiej acz intensywnej rozgrzewki dołączył do nas natychmiast zaczęliśmy wyglądać jak łachmaniarze, ale w końcu nie o to przecież chodziło.

Grał nieźle i w miarę upływu czasu wyraźnie się rozgrywał, a co najważniejsze w takich męskich zabawach, nie dość, że miał poczucie humoru to jeszcze znakomicie potrafił wczuć się w rolę i gdy przyszła jego kolej wciągnął na tyłek dyżurny dres by z wielkim zapałem bronić bramki po naszych, jak zwykle atomowych i niezwykle precyzyjnych strzałach.

Po jakiejś godzinie zrobiliśmy sobie kwadransik, przerwy by wylegiwać się w trawie za bramką, przerzucając się żartami i ciętymi ripostami. Co czasami bywa jedynym możli-wym sposobem wymiany poglądów pomiędzy naszymi rodakami, ponieważ każdy tara się być przede wszystkim zabawny, tak jakby każda sytuacja musiała koniecznie zostać spointowana i zamieniona w żart. Jest tak na skutek tresury, jakiej jesteśmy poddawani od momentu pójścia do szkoły. Umiemy albo nauczać tych, o których sądzimy że są istotami niższymi od nas albo podlizywać się istotom, których nienawidzimy a od których zależy nasz byt. Jeśli zaś dokoła są sami swoi to zaczyna się istny kabaret wolnościowych błysków i oczarowań. Dlatego gdy Zantrus zwrócił się wprost do mnie z tym dziwacznym pytaniem Krzysztof i Arek potraktowali to jak jakieś nieudane nawiązanie, jakąś pokrętną aluzję, której nie zrozumieli a ja szczerze mówiąc zdębiałem gdyż pytanie zabrzmiało jak hasło, na które oczekiwał odpowiedzi.

- Dlaczego nie Penderecki?

Ale to był strzał. Strzał w samo okienko. Strzelił i czekał, podczas gdy ja dźwignąłem się z trawy i pobiegłem prowadząc piłkę przy nodze do narożnika boiska wołając, aby agłu-szyć to proste przecież pytanie.

- No panowie, piłka już odpoczęła!

Być może ktoś spojrzał wówczas groźnie z kosmosu na to boisko, ale nic się nie wydarzyło a teraz, gdy od tego pogodnego popołudnia upłynęło kilka lat muszę nawiązać do drobnego wydarzenia, jakie miało miejsce w roku 1984.

Był to czas, gdy cierpiałem nudę wojskowego życia, wysłany aż na wybrzeże przez idiotów z komisji poborowej, ze względu na panującą wówczas modę wysyłania chłopców w możliwie oddalone rejony kraju, chyba jedynie po to by uczynić dziką mordęgą czterdziestoośmiogodzinne przepustki, jakie od czasu do czasu udawało się zdobyć,
Szczególnie w drugim roku służby. Tak czy tak miałem szczęście, ponieważ mieszkałem w centrum kraju i potrzebowałem tylko około siedmiu godzin na dotarcie do domu.

Po kilku próbach znalazłem optymalną trasę z dwoma przesiadkami, przy czym ostatnią stacją, z której kilka minut po 22 zabierał mnie pociąg do Koniville był Wrzesen.
Nazwa ta idealnie pasowała do tego wrześniowego dnia, pełnego chmur i wiatru.

Do zmierzchu, okraszonego drobną, bardzo dokuczliwą mżawką i w końcu do tej ponurej godziny, gdy półgodzinne oczekiwanie na ciemnym peronie dawało mi się mocno we znaki.

Był jeszcze sezon letni, w związku z czym marzłem niemiłosiernie w swym stalowoszarym mundurku. Perony były prawie całkowicie puste, ponieważ reszta potencjalnych pasażerów, mających jechać tym samym pociągiem kryła się w poczekalni dworcowej, oczekując na zapowiedź, obwieszczającą jego przyjazd. Na dodatek wszystkiego wiozłem do domu płytę grupy TSA, która stała się na tym etapie podróży dziwną udręką. Nie mieściła mi się do torby a nie chciałem by kartonowa okładka zamokła.

Wiał wiatr i ciągle przekładałem ją z ręki do ręki.

Tak wędrując dotarłem prawie do końca peronu i już miałem wracać w kierunku wyjścia z tunelu skąd zaczęli wychodzić ludzie spieszący z poczekalni gdy drogę zastąpił mi wysoki mężczyzna w średnim wieku owinięty w czerwony damski płaszcz z futrzanym kołnierzykiem
i coś powiedział wskazując na płytę.

Nie usłyszałem, ponieważ głośniki ryczały swoją zapowiedź. Myślałem, że to jakiś wariat albo zboczeniec i starałem się minąć go jak najszybciej, ale on zdążył je powtórzyć i zrozumiałem o co mu chodzi.

- Dlaczego nie Penderecki?

-Co?

-Dlaczego nie Penderecki, pytam?

W huku wjeżdżającego na peron pociągu zdążył jeszcze krzyknąć za mną.

-Zapamiętaj to pytanie chłopcze!

I zapamiętałem. Nie wiem właściwie, dlaczego
ale tkwiło we mnie razem z jakimś dziwnym uczuciem wstydu, zażenowania przez te wszystkie lata, ale zadane po raz drug, poza chwilowym szokiem nie skłoniło mnie do szukania jakichś powiązań, do drążenia tego tematu wielokrotnie graliśmy w piłkę z Zantrusem i rozmawiałem z nim na różne tematy nigdy nie wracałem do tego pytania. On zresztą też. Teraz rozumiem, że takie rzeczy muszą dojrzeć same aby znalazły jakieś rozwiązanie.

***
Rodzice pani Krysi, teściowie Zantrusa zmarli po czterech latach, od dnia otoczonego legendą wesela. Młodzi na razie nie doczekali się potomstwa, ale ich wzajemne kontakty z rodzicami układały się bardzo dobrze. Pani Czeska zajęta była pieleniem grządki warzywnej, gdy zrobiło jej się słabo i ledwo udało jej się dojść do schodów, gdzie upadła i skąd zabrało ją pogotowie natychmiast wezwane przez zięcia. Zantrus
zadzwonił do szkoły po Krysię, która była na jakimś zebraniu organizacyjnym i razem pojechali do szpitala w Koniville, nie czekając na ojca, który tego dnia pojechał z kole-gami na ryby. Zostawili mu jedynie krótką informację, licząc, że wkrótce do nich dołączy. Pan Henryk rzucił siatkę z żywymi rybami do zlewu i przebrawszy się w garnitur poje-chał swym białym fiatem do Koniville. Przez chwilę dręczyła go myśl czy zamknął drzwi wejściowe, ale nie dbał o to. Trudno było skoncentrować się na prowadzeniu auta i niedaleko domu o mały włos nie przejechał wielkiego białego kota, majestatycznie prze-chodzącego przez jezdnię. Skonstatował nawet dziwne podobieństwo do zaginionego przed laty Macieja ale głowę zaprzątnęła mu myśl o synu, którego nie zastał w domu a nie mógł sobie przypomnieć numeru telefonu do jego firmy.
Jednak przyczyną tragedii nie było chyba jego roztargnienie. Jadący z naprzeciwka TIR na ukraińskich numerach, niespodziewanie zjechał na jego pas ruchu i zmiażdżył pana Henryka wraz z jego zadbanym fiatem 126 P, by potem w oszałamiającym piruecie runąć w poprzek drogi. W ślizgającą się po asfalcie naczepę uderzył jeszcze osobowy ford, ale w tym przypadku skończyło się na lekkim rozcięciu czoła kierowcy
który jako pierwszy próbował ratować kierowcę ciężarówki, ponieważ to co dostrzegł w resztkach malucha spowodowało u niego tylko gwałtowny skurcz żołądka. Kiedy odnalazł wreszcie rannego Ukraińca, ten był jeszcze przez chwilę przytomny i próbował szeptać coś, co brzmiało jak zaklęcia czy modlitwa, ale nawet ostatni laik widząc krew wypływają-cą spod przygniecionego tonami stali ciała, zrozumiał by szybko, że to już koniec. Deski, które wiózł ten nieszczęśnik, stworzyły nieregularną barykadę, do której z obydwu stron podjeżdżały coraz to nowe samochody. Zaczęli dokoła gromadzić się ludzie.
Pani Czeska odzyskała przytomność i smutnym wzrokiem spoglądała na córkę i zięcia spoza aparatury ratującej życie. Lekarz uspokoił ich zapewnieniem, że nic jej nie grozi, używając nie budzącego zaufania zwrotu, że było to tylko coś w rodzaju lekkiego zawali-ku. W końcu, żeby nie przeszkadzać a zająć się czymś konstruktywnym postanowili przejść się do biura, w którym pracował brat Krysi Grzegorz. Cała ta wyprawa trwała nie dłużej niż czterdzieści minut.

Na sali poza krzątającymi się lekarzami był jeszcze pan Ryszard Wagner, który leżał za rozstawionym parawanami w dżungli aparatury podtrzymującej życie i zajęty był właśnie procesem umierania. Miał ponad siedemdziesiąt lat, a mimo to rozstawał się z życiem z wielką złością. Czwarty zawał doprowadził go na skraj przepaści, ale świadomość tego, że jego kolekcja zostanie natychmiast rozprzedana przez wredne dzieci, nawet w takim momencie była jego główną troską i powodem nienawiści do świata. Kiedy przed godziną odwiedzili go, udawał, że śpi, ale wewnętrznie gotował się słysząc to ich fałszywe pochlipywanie.
Zainteresował się nową osobą na swej sali, ale zezłościły go zapewnienia lekarzy, że wszystko dobrze się skończy.
-Gówno się skończy, nie dobrze – mamrotał pod nosem i to, czego za chwilę stał się jedynym świadkiem mocno podniosło go na duchu. Dosłownie na chwilę pokój opusto-szał i Ryszard usłyszał, jak ktoś zdecydowanym krokiem wchodzi przez otwarte drzwi by zatrzymać się przy tej kobiecie za parawanem. Po krótkim, szeptanym wstępie usłyszał cichy jęk pacjentki i tryumfalny głos mężczyzny. – Przypatrz się dobrze! Zobacz jak się twój mąż urządził. On się nie męczył, ale twoja córeczka i synalek… Tu głos zniżył się znów do szeptu i Ryszard żeby być świadkiem uniósł się nieco i przez parawan widział, że mężczyzna pochyla się nad kobietą i zdawało mu się, że ją całuje. Zrobiło się cicho i słychać było tylko skrzypienie butów, gdy nie-znajomy zawrócił w kierunku drzwi. Zatrzymał się jednak i zza parawanu zwrócił się wprost do umierającego mężczyzny. – A ty posłuchaj. Za kwadrans wstaniesz z tego barłogu zupełnie zdrowy. Będziesz miał siłę i odporność jak nikt na świecie. Twoje ciało zostało nie tylko uleczone, ale i znacz-nie ulepszone, ale nie dziękuj tylko uważaj na kolej, na pociągi. Pozbądź się kolei, to rzecz…
Dalszego ciągu pan Ryszard już nie usłyszał, ponieważ sala zaroiła się od personelu, który próbował przywrócić życie martwej kobiecie. On leżał z zamkniętymi oczami, czując jak wstępuje w niego siła. Zaczął cichutko płakać ze wzruszenia słysząc własne serce, które dotychczas postępowało tak zdradziecko, a w tej, chwili tryumfu wróciło do pracy z zapałem godnym dwudziestolatka. Od razu chciał się zerwać i pobiec do domu, ale zgodnie z sugestią nieznajomego postanowił cierpliwie zaczekać aż całe to zamieszanie dobiegnie końca. Miał świadomość, że stał się obiektem cudownego uleczenia i nabrał przekonania, że mężczyzna w długim płaszczu z kapturem, którego widział jako cień był aniołem. Próbował nawet przypomnieć sobie modlitewkę z dzieciństwa, ale haniebnie utknął na pierwszej linijce tekstu. Zresztą po chwili doznał olśnienia. Jedyną możliwą przyczyną jego cudownego uleczenia mogła być tylko KOLEKCJA.
Tak, to była prawdziwa wartość. Wartość, dla której poświęcił tak wiele.
Uśmiechnął się wyschniętymi ustami i nieco zbyt głośno zawołał.

-Siostro!

***
Pan Ryszard nawet nie próbował tłumaczyć się lekarzom. Udawał , że śpi
a w stosownej chwili , wykorzystując swą świeżo nabytą siłę oddalił się w
skradzionym szlafroku i kapciach z umieralni. Zbiegł po schodach z drugiego piętra, rozglądając się czujnie. W końcu trafił na zostawiony niefrasobliwie przez jakiegoś odwiedzającego płaszcz i zupełnie ignorując piskliwy protest jakiejś kobieciny w opatulonej w kraciastą chustkę . Szczęście mu dopisywało, gdyż w kieszeni znalazł trochę monet. W sam raz na taksówkę, zauważył z podniecającą pewnością siebie, że wszystko zaczęło iść mu jak z płatka. Jadąc do domu myślał o ostatnich słowach anioła i początkowo wydawały mu się nieco dziwne, ponieważ od lat nie jeździł pociągami i szczerze mówiąc nie zamierzał. W końcu doszedł do wniosku, że z pewnością chodziło o kolejową część KOLEKCJI. Przyszła mu do głowy nawet taka głupia myśl, że wszystko, co się wydarzyło było próbą podstępnego nakłonienia go do wyzbycia się części zbiorów, ale, mimo, że był prawdziwym maniakiem, to prawie natychmiast ją odrzucił jako wyjątkowo głupią. Nie podlegało żadnej wątpliwości, że został uzdrowiony.
Gdy wchodził po schodach, już piętro niżej usłyszał, co się święci. W jego mieszkaniu trwał sabat. Stanął pod drzwiami i nie bez pewnej przewrotnej satysfakcji, przez chwilę wysłuchiwał odgłosów dzikiej awantury, jaka odbywała się wewnątrz. Nikt tam cicho nie pochlipywał nad losem tatusia a gdy jego synowie kłócili się o wartość KOLEKCJI , używając określenia „ szpargały tego starego chuja „ albo „ cała chałupa zastawiona tym gównem „ albo „ stary chytrus, mówił, że to jest warte milion, ale mi się widzi, że przez te gówniane pocztówki my się pozabijamy „ albo „ gdzie ta łajza ma całą forsę? Konta pu-ste, no to w końcu gdzie?”
Wagner słuchał i trzeba przyznać, że epitety dotyczące jego osoby przyjmował raczej z pogardliwym uśmieszkiem, w przeciwieństwie do słów podważających wartość jego KOLEKCJI. Bolesne było, że wychował takich kretynów, bo trzeba od razu powiedzieć, że ten wspaniały zbiór wart był tak naprawdę dużo więcej, nie licząc nawet zbioru ukrytego, zawierającego autografy bardzo wybitnych, dawno umarłych ludzi z kręgu kultury ger-mańskiej i anglosaskiej. Licząca prawie sześć tysięcy sztuk kolekcja tego typu białych kruków wpadła mu w ręce jako szabrowniczy łup w 1946 roku w małym miasteczku koło nowej zachodniej granicy. Znaleźli je w kartonowych pudłach na strychu jego znajomi, któ-rzy właśnie tam się osiedlili . Poproszony jako gość i domorosły historyk o ocenę ich wartości sprawił, że
wkrótce znalazła się w jego rękach.

Wszedł do mieszkania, ale nikt w pokoju niczego nie zauważył . Kłótnia trwała w najlepsze, ale Ryszard nie słuchał, tylko zza ozdobionej intarsjami przedstawiającymi walczące wśród jesiennych liści węże szafki na buty, wyjął obrońcę swojej KOLEKCJI.
Sprawdził naboje w magazynku i z odbezpieczoną bronią wszedł do mniejszego, przechodniego pokoju, który w dawnych czasach był sypialną dzieci a w ostatnich latach był miejscem gdzie spał, przyjmował gości, jadł i oglądał telewizję. Pozostałe trzy pokoje wypełniała KOLEKCJA i właśnie stamtąd dochodziły wrzaski jego spadkobierców. Tu wszę-dzie walały się ich kurtki i płaszcze. Policzył je i wiedział, że są w komplecie. Trzy pie-przone parki troglodytów. Dobrze chociaż, że nie przywlekli bachorów.
Zamilkli, gdy wszedł, nie ze względu na pistolet, z którego do nich celował
ale ze względu na to dziwaczne zmartwychwstanie i wrażenie, jakie sprawiał. Nim się odezwał wiedzieli, że nie będą mieli do czynienia z szemrzącym, na poły złamanym starcem, jakim był przez ostatnie dwa lata. Tatuś powrócił taki, jakim znali go z czasów, gdy żelazną ręką wychowywał po śmierci matki swoje pociechy a potem wyprawił je w świat, by jak mawiał rozmnażały się na jego chwałę. Stali teraz przed nim trzej synowie z żonami. Dorośli a przecież momentalnie gotowi do ucieczki niczym dzieci przyłapane na czymś więcej niż psota. Ich żony zarażone tym strachem, zupełnie bezwolne, choć jeszcze w powietrzu unosił się ich piskliwy jazgot. Cała ta scena trwała w ciszy, spiętrzona w oczekiwaniu wybuchu gwałtownej nienawiści. Nic takiego nie nastąpiło.
Powiedział tylko twardym, nieco chrypliwym głosem, nieświadomie stylizując się na stare-go Clinta Eastwooda z filmu „ Bez przebaczenia „ – Wyjdźcie stąd wszyscy natychmiast , bo was pozabijam.
I wyszli bez słowa, potwierdzając zalety dobrej tresury, zbierając płaszcze, kurtki, szaliki. Tylko najstarszy syn odwrócił się i przez chwilę wydawało się, że coś powie, ale z bliska spojrzał w oczy ojca i widząc w nich szczerą żądzę mordu wyszedł na klatkę schodową, zamykając za sobą drzwi. Wagner odłożył broń i zamknął je na wszystkie zamki, zasuwy i łańcuchy, w jakie je wyposażył. W mieszkaniu nie było nic do jedzenia, ale najpierw zaparzył sobie dzbanek mocnej herbaty i dopiero później zadzwonił do pana Tadka, mieszkającego na parterze pijaczka, który od lat robił dla niego zakupy w pobliskim supermarkecie i z pliku banknotów, wyciągniętych z podwójnego dna puszki na herbatę wręczył mu trzy setki wraz z listą potrzebnych produktów.
-Duże zakupy Tadek, a że dawno się nie widzieliśmy to pięćdziesiąt dla Ciebie, abyś uczcił odpowiednio mój powrót do świata żywych.

Tadek, który był chyba jedynym człowiekiem szczerze uradowanym z powrotu tego nie-przyjemnego starca, zasalutował mu z pełną szacunku wdzięcznością i pomknął oblizując się nerwowo na myśl o czekającej go wkrótce alkoholowej uczcie. Trzeba przyznać, że nigdy nie próbował wykantować swojego dobroczyńcy i resztę wydawał mu ze skrupulatnością godną szwajcarskiego bankiera, zatrzymując na swoje potrzeby jedynie sumę, jaką z góry określił pan Ryszard.
Dopiero po wypiciu trzech filiżanek piekielnie mocnej herbaty i zjedzeniu
posiłku, złożonego z bułeczek, suchej kiełbasy i pomidorów zebrał się w sobie na tyle by móc ocenić ewentualne szkody, jakie ta horda mogła wyrządzić w jego KOLEKCJI.
Najpierw sprawdził całość, jak je nazywał zbiorów ukrytego i zakazanego, ale nawet nie dotarli w jego pobliże, co było trudne bez wywalenia wszystkiego do góry nogami i bez znajomości klucza do katalogów, które leżały pootwierane na biurku. Ktoś wyciągnął dwa pudła z dziewiętnastowiecznymi pocztówkami z Paryża . Uśmiechnął się w duchu, z naiwności ludzi sądzących, że coś, co ma więcej niż sto lat nabiera zaraz jakiejś niezwykłej wartości. Nie wiedział, że pudła te przebyły drogę, do Posenville i z powrotem, gdzie bez-czelny antykwariusz zaoferował dwieście pięćdziesiąt za całość, co nie dawało nawet kwoty trzy złotych za sztukę . Na tej podstawie, licząc pudła doszli do wniosku, że cała kolekcja nie jest warta więcej niż dwieście tysięcy, ponieważ zawierała także ogromny dział współczesny. Przypuszczał, że w końcu sprowadziliby jakiegoś znawcę, albo próbowali sprzedawać po kawałku przez Internet.
Teraz za sprzedaż części zbioru, opatrzonego w katalogu wspólnym hasłem „kolejnictwo” zabrał się sam. W skład działu wchodziło 21 pudeł z katalogu i jeden komplet ze strefy zakazanej. Był to dział poboczny, który
wraz z „automobilizmem „ nie budził w nim jakichś szczególnie mocnych sentymentów. „Kolejnictwo”, według starannej wyceny warte było nieco ponad sto tysięcy dolarów, ale zdawał sobie sprawę, że sprzedając je szybko nie osiągnie więcej niż sześćdziesiąt, a super rzadki komplet , który przechowywał w strefie zakazanej gotów był dołożyć jako bonus do udanej transakcji. Wierzył, że musi pozbyć się wszystkich tych pocztówek,
zgodnie z niedwuznaczną sugestią nieznajomego dobroczyńcy a ta setka
była wartościowa tylko dla zupełnie specjalnego typu kolekcjonerów. Jakby na przywitanie ze swoimi skarbami wyjął czarne pudełko , zawierające sto kolorowych w większości pocztówek wydanych jako seria w latach siedemdziesiątych w Vermont USA. Na pudeł-ku widniał wiele mówiący anglojęzyczny napis „ Ofiary Wypadków Kolejowych, „ pod którym jego poprzedni właściciel dopisał po polsku jaskrawo czerwonym flamastrem
WPADNIĘCI POD POCIĄG TEŻ

Prawie jednoczesna śmierć rodziców Krysi została w miasteczku potraktowana jako coś, przy całym rozpaczliwym tragizmie sytuacji, romantycznego. Przy takich okazjach ludzie lubią gawędzić o miłości małżonków, powodującej, że „ jedno pociągnęło drugie na tam-ten świat, „ bo nie mogło znieść nagłego poczucia pustki i bezcelowości dalszego życia. W tym przypadku tylko najbliżsi wiedzieli, a przynajmniej wydawało im się, że wiedzą, iż nie było związku między nagłą zapaścią mamy a wypadkiem ojca, ponieważ obydwie te śmierci nastąpiły prawie równocześnie. Jeśli zatem był jakiś związek, to musiałby odbywać się na zasadach jakiegoś
telepatycznego kontaktu. W takie cudowności nikt na szczęście nie wierzył. Nikt też nie dociekł skąd pojawiła się w Golinville plotka, jakoby w
sali szpitalnej pojawił się ktoś ze zdjęciami z wypadku i tym przykrym widokiem odebrał sercu pani Czeskiej chęć do dalszej pracy. Plotka, można o tym już teraz powiedzieć wynikła z gadatliwości policjanta zajmującego się sprawą zniknięcia będącego już prawie zwłokami pacjenta. Odnaleziony we własnym mieszkaniu, zupełnie zdrowy i wyglądający na nie więcej niż sześćdziesiąt lat Ryszard Wagner chętnie opowiedział o wizycie jakiegoś człowieka na sali za przepierzeniem i o tym, że ów nieznajomy zdaniem pana Ryszarda pokazywał chorej jakieś zdjęcia. Oczywiście starannie pominął wszelkie cudowności i swoje angeologiczne przypuszczenia. Sam fakt ucieczki 78 letnie-go starca ze szpitala nie jest ostatecznie przestępstwem. Policjant siedział z niedowierzającą miną porównując jego dane i to, co wiedział o stanie zdrowia swego rozmówcy z krążącym po mieszkaniu mężczyzną i w końcu nie doszedł do żadnych sensownych wniosków, ale to wystarczyłby informacja o feralnych odwiedzinach dotarła do miasteczka . Źródłem był prawdopodobnie ktoś ze szpitala, gdzie oczywiście wyśmiano wersję starego zawałowca twierdząc nie bez racji, że na od-dział intensywnej opieki nikt nie dostanie się bez wiedzy lekarzy czy oddziałowej a w dodatku, mimo że faktycznie przez dwie lub trzy minuty nikt nie zaglądał na salę to na korytarzu trwała akcja ratunkowa.
Zdarza się po prostu, że czasem ktoś umiera. Sekcja wykazała rozległy zawał, połączony z wylewem. Wszystko.
Na pogrzebie było mnóstwo ludzi, w tym także znajomi Zantrusa z Posenville. Zwracała uwagę tylko nieobecność jego rodziców, ale oni od trzech lat mieszkali u swojej córki, w Sydney ( na antypodach ). Wszyscy wspominali ich jako dobrych, szlachetnych i uczciwych ludzi. Było wiele płaczu i wiele pocieszeń a jako najbliższa rodzina za trumną szli Zantrus, Krysia jej brat Grzegorz i jego urocza kruczowłosa dwudziestoletnia narzeczona.

Wielu dziwiło się, że ta dziewczyna tak emocjonalnie przyjęła śmierć swoich niedoszłych teściów, płakała, bowiem nieustannie i dziwnie to kontrastowało z dość spokojną postawą pozostałej trójki.
Magda miała swój głęboko na razie ukryty powód swojej rozpaczy. Wszystko układało jej się bar-dzo dobrze z siedem lat starszym Grzegorzem, z którym spotykała się od trzech lat a od ponad dwóch współżyła z nim ochoczo i bezpiecznie. Wychowywana była przez ultranowoczesną mamę, która nie dość, że sama zajęta prowadzeniem hurtowni pozwalała jej na wiele, co zaowocowało, co prawda przerwaniem edukacji po maturze, ale za to pod względem wiedzy antykoncepcyjnej była chyba najlepiej wyedukowaną i zabezpieczoną kobietą nie tylko w Golinville.

- Na dzieci przyjdzie czas a na razie musisz być moją prawą ręką w biznesie, powtarzała do znudzenia mama, podsuwając córce coraz nowe i skuteczniejsze środki zapobiegawcze. Od początku wiedziała, że córka zaczęła sypiać z Grzegorzem i czasem przymykała nawet oczy na fakt, że chłopak zostawał na noc. Po ślubie młodzi mieli zamieszkać w przybudówce u Grzegorza, z czym nie-stara przecież bizneswoman wiązała swoje nieco może zbyt śmiałe plany na zaspokojenie własnych apetytów seksualnych.
Magda zaś nie dość, że pod nadzorem ginekologa cały czas brała pigułki antykoncepcyjne, to miała dostarczone przez mamusię pigułki „ dzień po „ na wszelki wypadek a nie warto nawet dodawać, że Grzegorz, poza jednym przypadkiem( byli trochę pijani ) nigdy nie pozwoliła się mu posiąść bez prezerwatywy.
Po całym tym wstępie łatwo można się domyślić, że jej płacz na cmentarzu spowodowany był tym, że dziewczyna była ciężarna. Oczywiście ojcem nie był Grzegorz i miała problem jak przy tych całych zabezpieczeniach przekonać go, że jakimś cudem to on jest sprawcą. Czas uciekał a przez ten rodzinny dramat sytuacja jeszcze się pogorszyła. Raz, co prawda udało jej się zaciągnąć go do łóżka, ale za nic nie chciał się kochać bez prezerwatywy, ponieważ jak twierdził tak się do tego przyzwyczaił, że seks bez kondoma doprowadziłby go do natychmiastowego wytrysku . Nie mogła mocniej nalegać tym bardziej, że Grzegorz jeszcze głupio zażartował ,że teraz gdyby zaszła to byłby pewien, że nie z nim i mógłby z czystym sumieniem kopnąć ją w tyłek.
Był to żart , ale w jej sytuacji nie doceniła tego a podczas stosunku na wszelkie sposoby starała się sprawić mu ból. W końcu udało jej się to tak dobrze, że wyszedł z niej gwałtownie z mocno za-chwianą erekcją i stał nad nią z tą pomarszczoną , osuniętą do połowy prezerwatywą , czerwony na twarzy ze złości i bezradny wobec jej nowej agresywności. W tym momencie Magda straciła do niego prawie cały zapał. To jego ciało jasnego blondyna, mimo silnej muskulatury wydało jej się w tej chwili mimo czerwonawej opalenizny białe jak płótno prześcieradła.

Kilkanaście dni wcześniej poszła do Grzegorza, ale nie wrócił jeszcze z pracy. Zantrus zaprosił ją na kawę i jak się zdawało przez grzeczność podtrzymywał rozmowę. Był jak zwykle miły i zabawny, poważnie traktując obowiązki gospodarza pod nieobecność żony. Podczas gdy on parzył kawę za-dzwonił Grzegorz , że wróci dopiero wieczorem , a że to ona podniosła słuchawkę umówił się z nią na wieczór. Nie wypadałoby wyszła przed wypiciem kawy a i anyżkowe ciasteczka wyglądały bardzo apetycznie.
Wedle jej kryteriów Zantrus był starcem, ze swoimi trzydziestoma sześcioma latami i jak się zdawało nie był w jej „ typie „ Drażnił ją za to zupełnie aseksualny sposób, w jaki na nią patrzył. Wie-działa jak wygląda w sukience, która mogłaby spokojnie uchodzić za halkę w czasach, gdy halki były w powszechnym użyciu . Zaczęła się trochę popisywać, ale nie robiło to na Zantrusie większego wrażenia. Nie pomagało filmowe odrzucanie w tył włosów, podnoszenie ramion w geście fałszywego rozluźnienia by uwypuklić spore piersi oraz fakt, że nie są uwięzione w staniku , ani nawet gładze-nie się po udach , gdy założyła nogę na nogę i haleczka zjechała bardzo nisko. Potem znowu poprawiała haleczkę i podnosiła ramiona. Tak bardzo się starała, że rozmowa stała się tylko dodatkiem do tej dziwacznej gimnastyki.
Dopiła kawę i wstając odwróciła się, by podnieść z podłogi torebkę postawioną koło fotela. Zaatakował bez słowa z tak zaskakującą siłą, że nie zdążyła zaprotestować. Przeniósł ją nad ławą, która ich dzieliła, w powietrzu zdzierając z niej majtki i po sekundzie, gdy nadal nie była zdolna wyra-zić najmniejszego protestu leżała już z twarzą w długowłosym dywanie a on wszedł w jej chwilo-wo bezwładne ciało i wykonawszy kilkadziesiąt gwałtownych, krótkich i bardzo szybkich ruchów trysnął w nią z taką siłą, że poczuła się całkowicie wypełniona. Wówczas odwrócił jej nadal bez-wolne ciało i wszedł w nią ponownie. Patrzyła na niego i początkowo czuła jakby to nie dotyczyło jej. Widziała swoje stopy w czerwonych szpilkach oparte na jego nagich ramionach a cały obraz falował w takt jego długich, powolnych ruchów. Za każdym razem wychodził z niej prawie całko-wicie i wracał z powolną determinacją.
Nie czuła bólu, gniewu ani tym bardziej pożądania czy rozkoszy. Za jego plecami było otwarte okno i światło słoneczne oświetlało jego sylwetkę, tworząc wokół rozedrganą aureolę. Cały ten akt seksualnej przemocy odbywał się w całkowitej ciszy. Nie słychać było przyspieszonych oddechów
a jedynymi dźwiękami, jakie rejestrowała były mlaszczące dźwięki tych jednostajnych ruchów. Ze zdziwieniem stwierdziła, że jej ciało, zupełnie niezależnie od jej woli reaguje wyrzutem miednicy za każdym razem, gdy wracał w nią, że obejmuje tego pochylonego nad nią w dziwacznym przysiadzie samca dogami, że niby ostrogami, korkami butów pogania go do szybszego działania.

Ona nie dość, że niczego nie czuła to zrobiła się tak senna, że z trudem powstrzymywała się przed zaśnięciem. Co chwilę opadały jej powieki i w końcu spojrzała w bok na róg kredensu, by w wy-polerowanych ciemnobrunatnych drzwiczkach ujrzeć swoje nagie ciało, dziwacznie wygięte w łuk na pustym kremowo żółtym dywanie. Początkowo sądziła, że jest sama, ale po chwili dostrzegła nad sobą i wokół siebie cień, coś w rodzaju mgły. Chciała odwrócić się by spojrzeć na, Zantrusa ale powieki opadły jej w tym momencie ostatecznie i zasnęła.
Gdy odzyskała świadomość siedziała na fotelu, tak jak podczas rozmowy z Zantrusem a krzątała się koło niej pani Krysia.

- Jezu jak się wystraszyliśmy przez to twoje omdlenie. Dobrze, że akurat wróciłam, bo ten mój diabełek zaraz chciał dzwonić po pogotowie. A to zwykłe omdlenie. Taki upał. Mówił, że wyszedł na chwilę do kuchni a kiedy wrócił myślał, że zasnęłaś albo się wygłupiasz.

Magda przeprosiła i na nieco chwiejnych nogach poszła do łazienki. Nie wiedziała teraz, co sądzić i przychylała się chętnie do wniosku, że naprawdę były to tylko majaki, związane z utrata przytomności, ale gdy starannie zamknęła za sobą drzwi zdjęła ze ściany owalne lustro i rozebrała się do naga szukając śladów przemocy. Nie czuła w sobie ani na skórze śladów spermy a poza lekkim zaczerwienieniem pośladków, mimo starannych oględzin nie znalazła nic szczególnego. Fakt, że była nieco podniecona i osłabiona mogło być skutkiem tego zemdlenia i erotycznych majaków. Obmyła twarz i poprawiła włosy, a potem jeszcze raz dokładnie przyjrzała się swemu nagiemu ciału z nie-jaką dumą i nawet z czułością poklepała się po tyłku. Swoją drogą nie byłoby źle by pan nauczy-ciel ją zerżnął na jawie, tak by miała z tego coś więcej niż mdłości.
Czuła się jednak niezbyt dobrze i poprosiła Krysię, żeby, gdy Grzegorz wróci odwołała w jej imieniu wieczorną randkę. Na prośbę Zantrusa by poszła do lekarza machnęła ręką i przez chwilę ich spojrzenia się spotkały, ale w jego wzroku tyle było troski i powagi, że zrobiło jej się głupio za tą erotyczną gimnastykę, którą starała się go zwabić.
Po powrocie do domu wzięła prysznic i przez chwilę oglądała z mamą telewizję a potem poszła na górę i położyła do łóżka. Słuchała muzyki i w końcu jej myśli wróciły do tego dziwnego snu. Za-częła przypominać sobie jak wyglądał Zantrus, gdy pochylał się nad nią i porównywać go z Grzegorzem.

Podniecała ją myśl, że mogłaby mieć ich obydwu i już miała zadzwonić po Grzegorza, ale postanowiła dać sobie spokój i pobawić się sama z pomocą wibratora ( oczywiście prezent od ma-musi). Nie zdążyła nawet go włączyć, zadowalając się wodzeniem jego gładkiej końcówki po rozchylonych wargach

... cdn

Średnia ocena
(głosy: 0)

komentarze

Hi hi

Jacek, nie myślałam, że coś takiego napisałeś.
Ło matko!!!


Jacku

dotarłem do śmierci rodziców Krysi. Za chwilę doczytam dalej, ale wpierw zrobię sobie kawę – dziś dopiero druga…
Jesteś jak morze; wciągasz i ciągle wyrzucasz coś nowego na brzeg. Lubię takie klimaty. Ten roboczy kawałek posiada wiele informacji o samym Autorze
No i ten fajny urywek o wzórzu “ł” zarosniętym niesamowitą tarniną :))
Fajnie.
Marek


Panie Marku

Data ostatniej modyfikacji 20.04.2002
Nawet nie pamiętałem tego. Szukałem “OiP” a tu patrzę takie coś.
Niech sobie będzie. Leży na brzegu i schnie. Mewy krzyczą.
A ja herbatę piję i sobie myślę, że czas coś napisać dla tego Odysa.


Na mnie też krzyczą

mewki, że ich nie zaczepiam
a byłem w Nowym Porcie kilka razy ostatnio
Czy ja aby grzeczny jestem?
Ta od niechcenia do aptekiwszedłem – viagrę poproszę
A miła pani aptekarka na to – nitroglicerynę też podać?
Na wszelki wypadek wziąłem
Nigdy nie wiadomo co pierwsze stanie
Marek


Subskrybuj zawartość