TW „Bolek” jako duchowy ojciec Tomasza Lisa

Trwaj chwilo, jesteś piękna!” – zakrzyknął Lis. I wtedy Mefistofeles pofatygował się po jego nędzną d…, jak napisał Goethe.

Lech_Wa____sa_vs_Boles__aw_Wa____sa.jpg

I. Miliony zwykłych bohaterów

Sytuacja była taka: przychodzi nawiedzona wariatka do IPN-u i oferuje teczki „Bolesława” Wałęsy – czy jakoś tak. Patrzyłem na tę hecę, z narastającym wewnętrznym chichotem. Taki spektakularny koniec matrixu III RP – któż by się spodziewał? No, ale dobrze, com się pośmiał, tom się pośmiał (mam nadzieję, że Państwo również, obserwując te wszystkie paniczne kontredanse odtańcowywane przez Obóz Beneficjentów i Utrwalaczy III RP), teraz będzie już poważniej.

Przy okazji upublicznienia teczek Wałęsy podniosły się głosy, że lepiej byłoby rzecz całą wyciszyć, bo brukanie legendy „Solidarności” godzi w naszą pamięć, mit narodowy i szkodzi wizerunkowi Polski za granicą – czyli polskiej racji stanu. Cóż, w 1980 roku miałem cztery lata, zatem na „Solidarność” patrzę – siłą rzeczy – z perspektywy kolejnego pokolenia. I w moim oglądzie narodowym dziedzictwem jest „Solidarność” jako taka – wielki ruch społeczny, te miliony szarych, anonimowych obywateli, którzy wtedy wstali z kolan, doprowadzając do powszechnego przebudzenia. Właśnie to dla mnie jest wartością i symbolem, a nie jedno czy drugie nazwisko, choćby najgłośniejsze. Dlatego ze spokojem reaguję, gdy wychodzi na jaw, że któryś z pierwszoplanowych działaczy okazał się esbeckim konfidentem – czy to Wałęsa, czy inny „iksiński”.

Ktoś powie, że Wałęsa jednak pozostaje dla świata ikoną i uosobieniem ówczesnego zrywu. Klasyczny kompleks Telimeny: „Co świat powie na to?”. Odpowiem: w takim razie trzeba odkłamać fałszywy mit. Najwyższa na to pora. Propagujmy w świecie legendę „Solidarności” jako wielkiego narodowego zrywu milionów „everymanów”, którzy potrafili powiedzieć „nie” i co więcej – oddolnie, w warunkach opresyjnego państwa, zorganizować samorządne struktury na terenie całego kraju na tyle skutecznie, że do ich pacyfikacji potrzeba było stanu wojennego i nagiej przemocy, bo metodami agenturalnymi mimo wszystko nie sposób było całej „Solidarności” przechwycić i unieszkodliwić. Zamiast herosa indywidualnego, wykreujmy herosa zbiorowego. To będzie legenda prawdziwa i oddająca sprawiedliwość członkom „Solidarności” – nie zaś Lech Wałęsa, co to przeskoczył przez płot i sam, „tymi ręcamy” „obalył komune”, a inni co najwyżej mu „pomagali”.

Ja wiem, działa tu potężna siła osobistych wspomnień i – co tu ukrywać – interesów tamtego pokolenia. Jedni nie chcą by niszczono im świetliste obrazy młodości, inni zaś obawiają się o własną pozycję, którą zbudowali na dawnych zasługach. Nie pamiętam już kto ze środowiska „Wyborczej” to powiedział, ale ręczę, że wypowiedź – sformułowana charakterystycznym językiem „salonu”, gdy jego przedstawiciele rozmawiają szczerze i między sobą – jest autentyczna: „jeśli pozwolimy, by sr…li na pomnik Lechowi, to będą sr…li też na nasze”. Tak więc, warto zadać sobie pytanie, czy w imię dobrego samopoczucia wąskiego grona osób mamy się odwracać od prawdy? Czy – z podobnej beczki – ujawnienie faktu współpracy prof. Witolda Kieżuna z SB w jakikolwiek sposób deprecjonuje tysiące powstańców warszawskich? Umniejsza ich bohaterstwo, poświęcenie, patriotyzm? Oczywiście, że nie. Tak samo ujawnienie konfidentów w szeregach „S” nie umniejsza zasług milionów jej członków i historycznej roli WZZ-NSZZ. To nie „Solidarność” jest zhańbiona, lecz ci, którzy teraz nią wywijają w obronie własnych, zakłamanych biografii i społecznej pozycji, jaką dzięki odpowiednio wyczyszczonym życiorysom osiągnęli.

Co gorsza, dali swym zakłamaniem zły przykład młodym. Takim, jak aspirujący dziennikarz, Tomasz Lis – dziś w pierwszym szeregu obrońców „Bolka”.

II. Frustracje jurgieltnika III RP

Kto wie, gdyby władcy III RP byli bardziej dalekowzroczni i nie spanikowali na etapie afery Rywina, to może pozwoliliby startować w wyborach prezydenckich Tomaszowi Lisowi (pseudo „Co z tą Polską?”), miast odcinać go metodą zwolnienia z TVN-u od medialnego tlenu. Byłby Kwaśniewskim na sterydach, a ludzie kochaliby go. Podlizywałby się każdemu, kto wedle jego mniemania zapewniłby mu trwanie na cokole – swój, obcy, nieważne. Równocześnie gnoiłby każdego potencjalnego rywala – i kto wie, czy w tej praktyce nie prześcignąłby Tuska z Ostachowiczem. Polska zaś gniłaby jako stopniowo zatapiana Atlantyda – taki kataklizm rozłożony na raty. Zielona wyspa znaczona postępującymi wykwitami glonów. Wszystko to trwałoby o wiele lat dłużej, my zaś miotalibyśmy się w tej gęstniejącej zupie. Jednak nie pozwolili mu – i stawiam, że on wciąż czuje za to urazę. Stąd jego groteskowa nadaktywność i popisy karykaturalnego lizusostwa przeplatane spazmami nienawiści. Mógł być KIMŚ w oczach, mówiąc jego słowami: „tych biednych ludzi”, którzy „nie są tak głupi jak się wydaje – są jeszcze głupsi”. Chciał, krótko mówiąc, być bogiem dla pogardzanej przez niego tłuszczy – choćby miała to być deifikacja z cudzego nadania. Stał się nikim, bo redaktorzenie choćby i jednemu z czołowych tygodników połączone z programem w prime timie (a teraz nawet nie to, bo Onet – umówmy się – jest jedynie namiastką), dalece go nie zaspokaja. Dziś ma swoją kasę i swoje długi. Z bożyszcza stał się podrzędnym demonem, jakich całe tabuny zaludniają czeluście medialnych piekieł. A podrzędny demon musi się zaspokoić podrzędnymi duszyczkami do złowienia. No i wykonywać polecenia demonów wyższych.

Owszem, „Rinigier Axel Springer” o nim nie zapomniał – musiał dać znać, że troszczy się o swoich – bo w innym przypadku któżby chciał się związać z nim na dobre i na złe? Medialna emanacja europejskiego mocarstwa ma swoje powinności wobec jurgieltników – dopóki są użyteczni, oczywiście. A on, póki co jeszcze jest użyteczny, choć jego ambicjonalne frustracje stają się coraz bardziej groteskowe i zapewne władca piekielnego kręgu w którym przebywa obecnie Lis, wkrótce będzie musiał zdyscyplinować podległego sobie demona.

III. Droga do zatracenia

Ale czemuż w ogóle się nad Tomaszem Lisem tak rozwodzę? Bowiem jego życiowa ścieżka jest nieświadomą parodią drogi owych autorytetów z czasów pierwszej „Solidarności”, którzy rozmowy w Magdalence i okrągły stół potraktowali jako finał, po którym zostaje już tylko rzeźbienie pomników. Po tej cezurze jesteśmy cali na biało – że tak zrekonstruuję ich podejście. Tu dygresja: Kaczyńscy traktowali Magdalenkę i „stół” jako taktyczny etap na drodze do obalenia komuny. To stąd się biorą dzisiejsze fundamentalne podziały – i dlatego skłócili się z Wałęsą, gdy ten pozostając na pasku swych uwikłań poczuł się ich radykalizmem osobiście zagrożony. Wystarczyło, że stangret Wachowski na polecenie skrytego w powozie jaśnie pana ściągnął lejce – i wałach „Bolek” podążał w wyznaczonym kierunku.

Lis z tego wszystkiego – tych wszystkich herosów „Solidarności” spijających śmietankę swych biografii, tych komuchów zrobionych z dnia na dzień współojcami demokracji – zrozumiał jedno: trzeba się załapać na koniunkturę. Bo kto się na koniunkturę nie załapie, ten frajer – jak ta Walentynowicz, jak ci Gwiazdowie, Wyszkowski i tak dalej… biedujący gdzieś, wyszydzani… I łapał się skutecznie – pamiętny obrazek z „Nocnej zmiany”, gdy tuż po przejściu Wachowskiego ulizany młokos z cwaniackim uśmieszkiem powiada do Moniki Olejnik i Barbary Górskiej: „Trzeba było krzyknąć, panie prezydencie, Polska z panem!”. Cały on. Gdy trzeba było, to wpisał się w społeczne emocje doby „afery Rywina” doraźnym manifestem „Co z tą Polską?”. Ależ on był wtedy niemal „nasz”... Prawda, jaki zręczny? Potem poszedł po linii Tuska – i znów wygrał! Stracił prawicową publikę, lecz za to zyskał tabuny lemingów za sprawą niezapomnianej decyzji Andrzeja Urbańskiego („Wiecie, Tomek ma kredyt, bo kupił dom w Konstancinie…”). Aż uwierzył, że niosąca go hossa będzie wieczna. „Trwaj chwilo, jesteś piękna!” – zakrzyknął Lis. I wtedy Mefistofeles pofatygował się po jego nędzną d…, jak napisał Goethe.

Wszelkie symptomy wskazujące na odwrócenie passy starał się zagłuszać coraz bardziej natarczywym hejtem. Odpychał myśl o nadchodzącej dekoniunkturze polityczno-opiniotwórczo-finansowej i brnął coraz głębiej. Całkiem jak michnikowszczyna sarkająca na „gówniarzy”. Po prostu się starzał (piąty krzyżyk na karku). Nos już nie ten. Lis z czasów afery Rywina błyskawicznie przestawiłby się – najdalej po skandalicznych wyborach samorządowych 2014 – na zajadłą krytykę PO i gładko wszedłby w narrację obozu opozycyjnego. Miał ważny kontrakt w TVP z zaporową kwotą odszkodowania, mógłby zrobić w międzyczasie poruszający rachunek sumienia na licznych łamach – i dziś byłby w tej samej TVP, w której był. O co zakład? No, ale cóż – ego, postępy wieku nie sprzyjające zmianom plus wiara, że porządek III RP będzie wiekuisty, zrobiły swoje. Koniec końców, Tomasz Lis wyląduje gdzieś w okolicach spierniczałych, salonowych dziadków – niegdysiejszych herosów „Solidarności” i innych „ludzi honoru” w których kariery tak się zapatrzył, wierząc przy tym we własny fart i cwaniactwo. Niczym Wałęsa.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Zapraszam na „Pod-Grzybki” ———-> http://warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/3480-pod-grzybki

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 09 (02-08.03.2016)

Średnia ocena
(głosy: 1)

komentarze

Panie Piotrze!

Analizowanie problemów Tomcia, to strata czasu…

Pozdrawiam

Myślenie nie boli! (Chyba, że…)


@JM

Tu chodzi raczej o pewien archetypiczny dla III RP typ kariery. Tomasz Lis posłużył tu jedynie za przykład.

pozdrawiam

Gadający Grzyb


Panie Piotrze!

OK. Nie załapałem, że to taka alegoria.

Pozdrawiam

Myślenie nie boli! (Chyba, że…)


Subskrybuj zawartość