David Boaz w książce “Liberterianizm” zwrócił uwagę na mnogość relacji, w jakie zachodzi człowiek. I napisał takie zdanie: jedna osoba może być żoną, matką, córką, siostrą, kuzynką, pracownikiem w jednej firmie, właścicielem innej firmie, posiadaczem w jeszcze innej firmie, emerytką wynajmującą mieskzanie, administratorem bloku, aktywistką Małej Ligi (baseballowej), członkiem żeńskiej drużyny harcerskiej, członkiem Kościoła prezbiteriańskiego, lokalnym przedstawicielem Partii Demokratycznej, członkiem stowarzyszenia zawodowego, klubu brydżowego, klubu miłośników Jane Austen, członkiem grupy feministycznej, sąsiedzkiej grupy patrolowej i innych stowarzyszeń.
Gdyby pisał to u nas, to zostałyby mu tylko relacje rodzinne, zawodowe i bycie wynajmnującym mieszkanie. Aktywność społeczna jest u nas na żałośnie niskim poziomie, a to spadek po komuniźmie, gdy określenie “aktywista” kojarzyło się jak się kojarzyło i najuczciwiej było nie robić nic związanego ze sferą publiczną. Tymczasem w takich Stanach partie polityczne to emanacja ruchów oddolnych. Jasne, że pani opisana przez Boaza nie zostaje senatorem, ani gubernatorem. Ale to właśnie ona w remizie, czy w szkole organizuje zebranie lokalnych przedstawicieli Partii, dyskutują kto ich zdaniem nadaje się na kandydata do parlamenty stanowego, wyniki takich zebrań idą do sztabów hrabstwa, stamtąd do stanu. W efekcie politycy nie biorą się z nikąd, tylko w wyniku konkretnych przemyśleń społeczeństwa.
U nas biorą się właśnie z nikąd. Zgraja pętaków, którzy są posłami, bo 30 lat temu leżeli na styropianie, albo z nadania Partii byli sekretarzami gminnymi. I przy wszystkich dzielących urazach łączy ich jedno: zadowolenie z takiego stanu rzeczy. Skoro tak, to po co jakieś programy polityczne, projekty rozwiązań tych, czy innych problemów. Wiedzą co dobre dla obywatela i nie przyjdzie im do głów, by się wyłączności na tą wiedzę pozbyć, bo to nie w ich interesie. Okazaliby się niepotrzebni. A nic konkretnego przecież nie potrafią.
Kiedyś było inaczej. W II RP, przy autorytarnym systemie i społeczeństwie, w którym 1/3 stanowili analfabeci, połowa dorosłych ludzi gdzieś należała. Akcja za, Akcja przeciw, Liga na rzecz tamtego, Liga przeciw tamtemu, stowarzyszenie trzeźwości, Koło Przyjaciół tamtych, Uniwersytet Robotniczy, Stowarzyszenie wspierania kogoś lub czegoś, itd. I z tego rodzili się liderzy, którzy szli do polityki, którzy mieli coś w jakiejś sprawie do zaproponowania. Komunizm to wytępił, a nie da się odrodzić dekretem, To wymaga czasu, więcej niż dwudziestu lat, więcej niż pokolenia. W końcu aktywność ludzi żyjących w II RP nie zaczęła się 11 listopada 1918 roku, tylko była kontynuacją rodzącego się (często w wielkich bólach) od czasów napoleońskich społeczeństwa obywatelskiego, tyle, że funkcjonujących w warunkach zaborczych.
problemem jest brak politycznych korzeni
David Boaz w książce “Liberterianizm” zwrócił uwagę na mnogość relacji, w jakie zachodzi człowiek. I napisał takie zdanie: jedna osoba może być żoną, matką, córką, siostrą, kuzynką, pracownikiem w jednej firmie, właścicielem innej firmie, posiadaczem w jeszcze innej firmie, emerytką wynajmującą mieskzanie, administratorem bloku, aktywistką Małej Ligi (baseballowej), członkiem żeńskiej drużyny harcerskiej, członkiem Kościoła prezbiteriańskiego, lokalnym przedstawicielem Partii Demokratycznej, członkiem stowarzyszenia zawodowego, klubu brydżowego, klubu miłośników Jane Austen, członkiem grupy feministycznej, sąsiedzkiej grupy patrolowej i innych stowarzyszeń.
Gdyby pisał to u nas, to zostałyby mu tylko relacje rodzinne, zawodowe i bycie wynajmnującym mieszkanie. Aktywność społeczna jest u nas na żałośnie niskim poziomie, a to spadek po komuniźmie, gdy określenie “aktywista” kojarzyło się jak się kojarzyło i najuczciwiej było nie robić nic związanego ze sferą publiczną. Tymczasem w takich Stanach partie polityczne to emanacja ruchów oddolnych. Jasne, że pani opisana przez Boaza nie zostaje senatorem, ani gubernatorem. Ale to właśnie ona w remizie, czy w szkole organizuje zebranie lokalnych przedstawicieli Partii, dyskutują kto ich zdaniem nadaje się na kandydata do parlamenty stanowego, wyniki takich zebrań idą do sztabów hrabstwa, stamtąd do stanu. W efekcie politycy nie biorą się z nikąd, tylko w wyniku konkretnych przemyśleń społeczeństwa.
U nas biorą się właśnie z nikąd. Zgraja pętaków, którzy są posłami, bo 30 lat temu leżeli na styropianie, albo z nadania Partii byli sekretarzami gminnymi. I przy wszystkich dzielących urazach łączy ich jedno: zadowolenie z takiego stanu rzeczy. Skoro tak, to po co jakieś programy polityczne, projekty rozwiązań tych, czy innych problemów. Wiedzą co dobre dla obywatela i nie przyjdzie im do głów, by się wyłączności na tą wiedzę pozbyć, bo to nie w ich interesie. Okazaliby się niepotrzebni. A nic konkretnego przecież nie potrafią.
Kiedyś było inaczej. W II RP, przy autorytarnym systemie i społeczeństwie, w którym 1/3 stanowili analfabeci, połowa dorosłych ludzi gdzieś należała. Akcja za, Akcja przeciw, Liga na rzecz tamtego, Liga przeciw tamtemu, stowarzyszenie trzeźwości, Koło Przyjaciół tamtych, Uniwersytet Robotniczy, Stowarzyszenie wspierania kogoś lub czegoś, itd. I z tego rodzili się liderzy, którzy szli do polityki, którzy mieli coś w jakiejś sprawie do zaproponowania. Komunizm to wytępił, a nie da się odrodzić dekretem, To wymaga czasu, więcej niż dwudziestu lat, więcej niż pokolenia. W końcu aktywność ludzi żyjących w II RP nie zaczęła się 11 listopada 1918 roku, tylko była kontynuacją rodzącego się (często w wielkich bólach) od czasów napoleońskich społeczeństwa obywatelskiego, tyle, że funkcjonujących w warunkach zaborczych.
Pozdrawiam
TNM -- 29.08.2008 - 10:44