Keramo nie widział co go może czekać po drugiej stronie ulicy. Obawiał się i nie bardzo chciał przejść na druga stronę, ale tak jak u małego dziecka ciekawość zwycięża strach, tak w istocie zadziało się u niego. Przeszedł przez ruchliwą ulicę i nawet nie został potrącony. Fakt jest faktem, klaksonów było co nie miara, albowiem gdy tak przechodził walczył ze swoimi myślami – a może jednak zawrócić? W odpowiedzi na jego niezdecydowanie kierowcy dawali sobie upust naciskając na klaksony i jeden po drugim wołali – dokąd ku…a leziesz baranie…
A on lazł jak lazł.. Czy jednak jak ten baran skoro zdecydowania w nim nie było aż tak wystarczająco jak u barana, który lezie przed siebie na ślepo nie bacząc na nic i na nikogo? Może i szedł tak dziwacznie nieco – krok do przodu i dwa prawie w tył. No, ale w końcu zdołał się przedostać.
Kiedy znalazł się po tamtej stronie rozejrzał się raz jeszcze i spostrzegł, że strona, z której przeszedł, wygląda zupełnie inaczej niż mógł sobie to wyobrazić. W sumie, prawdę mówiąc nie miał żadnego wyobrażenia; to które jemu się kojarzyło, to były tylko fantazje jakieś bliżej nieokreślone fantasmagorie. W rzeczywistości opuszczona strona, teraz z tej perspektywy, nie była aż mało ciekawa jak to sobie dawno temu wmówił. Popatrzył z uwagą raz jeszcze na różnice – owszem były spore a nawet wielkie, ale… Machnął ręką i przestał porównywać. Czego szukało tej stronie ulicy jeszcze nie wiedział, ale jakaś przemożna ciekawość nakazała to sprawdzić.
No to jestem, rzekł sam do siebie niemałym zadowoleniem. Odszukał kamienicę, w której znajdowało się mieszkanie do wynajęcia. Nacisnął na domofon. Z głębi srebrnej podniszczonej skrzynki domofonu rozległ się przepalony papierosowym dymem głos.
- Słucham
- Dzień doby, nazywam się… – nie dokończył, kiedy głos nakazał wjeść.
Elektromagnes zamka odskoczył z łoskotem. Nacisnął klamkę i wszedł do środka szerokiej klatki schodowej.
Nie było tu ani brudno ani czysto, ot tak byle jak – zwyczajnie jak wszędzie w takich budowlach z tamtego czasu, kiedy kamienicznikarzami byli ludzie majętni, dbający o funkcjonalność i estetykę wielo-mieszkaniowych kamienic. Większość z nich była przeznaczona dla lepszej klienteli. Ta, do której właśnie wszedł Karamo, do nich się zaliczała.
Dawną świetność kamienicy zdołał ugryźć ząb czasu, dzieła dokończyła częstotliwość zmieniających się wielodzietnych lokatorów.
Gdzieś zniknęły mosiężne okucia szerokich wygodnych schodów. Zniknęły dekory ze ścian przy złączeniach z powałą. Potężne drzwi wejściowe też zostały oszpecone złodziejskimi łapami – poznikały oryginale okucia, po których zostały tylko ślady dawnych, zapewne ciekawych emblematów.
- Taka socjalistyczna demolka dokonana przez szabrowników. Ciekawe gdzie trafiły skradzione stąd trofea, czyje mieszkania i domy ozdabiają ukradzione oryginały? Czy nowym właścicielem jest zwyczajny hydraulik, czy nadzwyczajny lekarz, a może pan sędzia lub jakiś prokurator? – pomyślał w duchu i zaczął iść na górę.
Wejście po stopniach na drugie piętro nie sprawiło żadnych trudności. Dwuzabiegowe schody o wygodnym profilu łagodnych podstopni w rzeczywistości gubiły gdzieś wysokość, którą musiał pokonać wchodzący. Niewyczuwalna była ponadstandardowa wysokość pokonywanych pięter. Na półpiętrach wygodne przestrzenne okna wyglądają na szeroki dziedziniec.
Trzepak, piaskownice, sporo zieleni, w której ukryte stoją śmietniki na egzystencjonalną resztkę ludzkiego bytu. Wydeptane na ukos prowadzą ścieżki, ułożone niczym biały proszek na blacie stołu plastykową do bankomatu kartą.
Jeśli znasz pin kod masz prawo wejścia , możesz zażyć, jeśli go nie znasz – nie masz prawa do życia.
Odchodzisz w cierpieniach, wsparty kacem moralnym. PGR – Egzystencjonalny Bunt z Ekstazą Wyrafinowania
Mosiężna tabliczka z nazwiskiem, najpewniej wytrawiona kwasem solnym, pod wskazanym numerem mieszkania, informacyjnie podawała że mieszka tutaj małżeństwo. Jakiś on i ona. Nie zdążył nacisnąć dzwonka, kiedy drzwi się roztwarły na oścież.
- Pan wejdzie – rozpoznał głos swego rozmówcy ze srebrnej skrzynki przy drzwiach wejściowych.
- Dzień dobry – rzekł na przywitanie.
- Dobry, dobry – tamten rzucił jakby od niechcenia.
- Jestem..
- Wiem kim pan jest. Niech wejdzie – dodał bezosobowo – tutaj są klucze od drzwi na klatkę i od mieszkania. Pokażę teraz co i jak i gdzie.
Obejście mieszkania trwało zaledwie chwilę.
- Tutaj jest pokój, tu kuchnia, a tam łazienka. Wszystko działa włącznie z lodówką. Tylko akurat telewizor się zepsuł, ale jak sobie życzy dam do naprawy.
- Nie trzeba, nie oglądam telewizji.
- No tak, bo tam i tak nic nie ma, same pierdoły pokazują – usłyszał w odpowiedzi.
Keramo wszedł do pokoju. Rozejrzał się raz jeszcze, tym razem uczynił to dokładniej. Spędzi tutaj jakiś czas dopóki jego sprawy się nie wyjaśnią.
Na meblościance przypominającej kolor zmatowiałej sosny stały: misy, dzbanki, podstawki, kieliszki większe i mniejsze, popielniczki i półmiski –wszystko z modnego w tamtej dekadzie kryształu. Na szwedzkiej ławie leżała biała koronkowa serweta, na niej stał wazon ze sztucznymi różami. Ten widok, podobnie jak wiszące obrazki ślubnych fotografii – najpewniej właściciel – najbardziej go rozdrażnił. Podszedł do ławy i zdjął wazon z różami, rozejrzał się go ukryć przed własnym wzrokiem. W końcu zdecydował się postawić ten martwy eksponat za wersalką. Wersalka, miejsce do spania, była solidna, prawie nieużywana. Pokój widny, uzbrojony w dwa duże okna, które wyglądały na północną stronę. Podszedł do tego po prawej i otworzył je na oścież. Wyjrzał na zewnątrz.
Dom otoczony zewsząd innymi równie wielkim kamienicami, jak ta w której teraz przebywał. Mimo to nie czuł ciasnoty. Szerokie ulice z równego dużego, najpewniej jeszcze przedwojennego kamienia stwarzały poczucie przestrzeni, co pozwalało na swobodny przepływ jego myśli. Lubił odgłos kroków spieszących dokądś przechodniów. Lubił szum kół samochodów toczących się po wyszlifowanym przez czas bruku. Och! – gdyby te mogły przemówić… napisałby zapewne najciekawszą powieść pod Słońcem. Odegnał od siebie marzenia, gdyż kalejdoskop historycznych i społecznych zmian sam cisnął się przed oczy, a teraz nie miał na szczególnie czasu. Później dam wyobraźni wolne, teraz mam co innego do roboty – zganił sam siebie w duchu.
Nie lubił ciasnoty, ta zawsze napawała go przygnębieniem. Nie lubił też wszechogarniającej pustki i martwej ciszy. Za to lubił gwar wielkomiejskiej ulicy. Różnorodny szum odgłosów był dla jego uszu muzyką, wyrafinowanym deserem dla duszy; lubił go nade wszystko. Właśnie pośród takiego zgiełku, od którego inni uciekali za granicę hałasu, aby się uwolnić choć na chwilę, on czuł ukojenie: zatapiał się we własnych myślach, obserwował na żywo seans życia jaki obserwował: bycie i niebycie, życie i udawanie życia, trwanie – narodziny i pogrzeby.
Podczas takich obserwacji wydawało się jemu, że jest jak ta stara, dawna kamienica u zbiegu ruchliwych ulic, która patrzy na to co się dzieje swoimi oknami rozwartymi z ciekawości na oścież oknami. Lub dla odmiany stawał się wiekowym drzewem – świadkiem wszystkich zdarzeń w okolicy, któremu wszelki nowiny przynoszą rozśpiewane ptaki.
Cofnął głowę w głąb pokoju, wtedy dopiero poczuł wszechobecny swąd papierosowego dymu! Rzucił raz jeszcze okiem na pokój – odnalazł klucz dla ilości popielniczek. To jest mieszkanie uzależnionych od cichej siwej śmierci ludzi. Nienawidził smrodu nikotyny. Dopiero teraz zorientował się, że wpadł w pułapkę: stał się ofiarą nałogu innych – będzie biernym palaczem. Odrzucił, na ten przynajmniej moment, mało optymistyczną wizję powolnego umierania w niewidzialnej, silnie trującej substancji , efektu końcowego palaczy – wyziewu kancerogennej trucizny.
Wyszedł z pokoju. Postanowił rozejrzeć się po tej stronie ulicy. Zszedł na dół i z zaciekawianiem przyglądał się mijanym budynkom. Kiedy obszedł spory kwartał ulicy znalazł się na wewnętrznym podwórzu, którego fragmenty widział z okna klatki schodowej.
Słońce chyliło się ku zachodowi, a mimo to – a może właśnie dlatego – wielki kwadrat podwórek tętnił wewnętrznym życiem. Radosne głosy beztrosko bawiących się dzieci mieszały się z podniesionymi głosami dorosłych, którzy racząc się piwem i winem marki wino rozmawiali w geście szerokim gestykulując przy tym rękoma. Chwilami przypominali aktorów sztuki o życiu w drugim obiegu. Na ten swoisty język mowy i ciała nakładał się bełkot na pół poległych w boju głów słabych: ci zapewne mają za sobą już trzecią zmianę. Obudzą się za czas jakiś, aby rozpocząć na nowo, pijaczków nocną rozmowę…
Keramo wypatrzył pustą ławkę lekko stojącą na uboczu otuloną rozłożystym krzewem akacji. Usiadł na niej i przyglądał się ludziom: jakby nie patrzeć to teraz jego nowi sąsiedzi. Nikt, nawet na chwilę nie spojrzał w jego kierunku. Czuł się komfortowo, niezauważany sam mógł obserwować innych. Jednak na ten moment najbardziej zainteresował go czarny kocur przechadzający się z wdziękiem po dachu śmietnika. Postanowił nadać mu imię – Kot Milek. Nie wiadomo czemu, ale poczuł wewnętrzną niewidzialną więź między tajemniczym stworzeniem a nim samym. Wiedział, że nie raz jeszcze zapewne się spotkają.
Kot Milek musiał mieć swoje lata i niejedną stoczoną miał za sobą walkę. Świadczyły o tym podgryzione uszy, niewielkie ubytki ciała zabliźnionej bez sierści skóry i sporej wielkości, ledwo widoczna szrama na tyle głowy: to musiała być walka na śmierć i życie. Widać przetrwał. Ciekawe jak długo lizał się z ran? Kot mimo widocznych śladów życiowych przejść nie stracił nic z kocurzego wdzięku, wręcz przeciwnie, były jego wizytówką, miały wartość orderów przyniesionych z wojen. Ile ich stoczył, trudno powiedzieć. Milek z dostojnością kroczył po dachu, był niepomny na pomiaukiwania młodych kotek. Widać nie psoty mu w głowie, lub głowę zajętą miał zgoła czymś innym…
Keramo dziedzińcem wrócił do mieszkania. Na oścież otworzył obydwa okna. Z przepastnej kieszeni podróżnej torby wydobył odświeżacz o zapachu morskiego powietrza, podłączył do gniazdka i sprawdził czy działa, to samo uczynił z drugim z zapachem górskiej sosny. Po chwili w powietrzu wyczuwalna była mieszanina świeżości dwóch różnych klimatów. Na chwilę zapomniał o trwałym istnieniu nikotynowego zabójcy, który niewidoczny czyhał wszędzie: na firanach, zasłonach, serwecie na stole, obiciach foteli i wersalki oraz w dywanie. Niewidoczny wróg wgryzł się w łuszczącą farbę wapiennego tynku.
Usiadł wygodnie w fotelu i zamknął oczy. Miał zamiar zasnąć, wtedy usłyszał dźwięk telefonu. Wstał z fotela i podszedł do okna spojrzał na ekran, to dzwonili z drugiej strony ulicy.
- Słucham – odrzekł głosem spokojnym, ale stanowczym
- ..
- Tak jakoś, nie narzekam. Muszę się tutaj jakoś ułożyć, ale raczej nie będzie łatwo.
- ..
- Dobrze, jak tylko się urządzę dam znać. Wpierw jednak rozejrzę się za innym lokum, tutaj nie dam rady za długo pożyć. Ni ko ty na –w jego głosie wyczuwalna była nutka rozgoryczenia.
- ..
- Tak, palą i to jak jasna cholera, chyba jakieś tandetne papierochy.. Smród wdziera się do mnie każdą porą mojej skóry.
- ..
- Wiem, umowa była inna. Jeśli nic innego tutaj nie znajdę wracam na tamtą stronę ulicy.
- ..
- W zasadzie to ja już żałuję, ale… – zawiesił głos – Dobrze zadzwonię później, hej.
Wziął gorący prysznic. I położył się spać. Noc była ciężka i pomimo zmęczenia, które odczuwał nie mógł zasnąć . Przewracał się z boku na bok.
Rano zmęczony, jeszcze bardziej niż wieczorem, kiedy kładł się spać, podszedł do okna. Patrzył na drugą stronę ulicy. Wtedy na balkonie zauważył ten czerwono-czarny wiatrak…
Poranna kawa pita w nowym miejscu nie miała smaku jak wcześniej. Na wszelki wypadek spojrzał na opakowanie – Jakobs, więc wszystko się zgadza. Tylko dlaczego nie może uchwycić jej smaku? Wyszedł z mieszkania; po drodze minął wczorajszego rozmówcę –właściciela, który z papierosem w ustach zaczepił ochoczo:
- Dzień dobry, jak się panu spało?
- Dobrze.
Pierwszy raz w życiu, nie wiadomo czemu, skłamał w tak błahej sprawie. Czuł wewnętrzną złość do siebie, podobną do rozmówcy i chyba osoby, która poleciła mieszkanie po tej stronie ulicy. Już lepiej było poczekać jeszcze z tą przeprawą do czasu aż po tamtej stronie ulicy wszystko zostanie uporządkowane, pomyślał w duchu i wyszedł z mieszkania. Na klatce poczuł powiew świeżego powietrza. Wyszedł na ulicę w piersiach poczuł ulgę. Znowu czuł się wolny.
Przez kolejnych kilkanaście dni wmawiał sobie, że z tym dymem nie jest aż tak tragicznie, ale wiedział, że się oszukuje jak nigdy wcześniej. Osobie, która poleciła lokum kilka razy wspominał o trudach, których dłużej nie zniesie jego wrażliwy na nikotynowy swąd organizm, ale tamta bagatelizowała sprawę, akcentując, że powinien być wdzięczny, nie marudzić i przyzwyczaić się jak najszybciej. Zatem widząc, że odwoływanie się do ułomności własnego organizmu nie ma najmniejszego sensu, zamilkł i tematu więcej nie drążył.
Jednak od tamtej rozmowy już codziennie przyglądał się ulicy po drugiej stronie. Czuł, że czeka go powrotna przeprawa. Wiedział, że decyzje podejmie nagle i nikogo – jak zwykle – o niej nie uprzedzi. Codziennie też w wielką uwagą przyglądał się swojemu nowo poznanemu przyjacielowi, Kotu Milkowi.
Karamo był przekonany, że i kot wkrótce opuści ten teren, nie bacząc na zalotne pomiaukiwania kotek. Czekał aż to on pierwszy stąd odejdzie. W głębi duszy nie lubił rozstań, tych wszystkich pożegnań, udawanych czy nie łez, całej tej ceremonii.
Wychodzi z założenia, że lepiej się witać niż żegnać.
Następnego dnia wieczorem nie spostrzegł już Kota Milka. Kilka razy obszedł wewnętrzny teren dziedzińca, aby się upewnić, czy kocur przypadkiem gdzieś się ukrył przed ostrymi promieniami słońca, lub, o co go nie podejrzewał, nie wdał się w jakiś przypadkowy romans. Ale nie było żadnego śladu po jego ulubieńcu. Już wiedział. Wrócił do mieszkania, w pokoju zrobił dawny porządek, na ławie postawił na powrót wazon ze sztucznymi różami. Następnego dnia rano, nie wdając się w żadną dyskusję z właścicielem-palaczem, poinformował go o swojej decyzji powrotu. Raz jeszcze obszedł ulicę po tej stronie, zajrzał na dziedziniec podwórek, rozglądał się uważnie jakby chciał najwięcej szczegółów zapamiętać – Kota nie było.
Przeprawa na druga stronę ulicy wcale nie była łatwa. Można rzec, że była trudniejsza niż mogłoby się wydawać. Kiedy już tam się przedostał pierwszy widok jak zauważył, to był Kot Milek. Wtedy też poczuł sporą ulgę, że stary wiarus dalej chodzi własnymi ścieżkami…
Położył się spać późno. Wstał wcześnie. To była pierwsza spokojna noc. Czuł się wypoczęty. Kawa, ta sama co zawsze, odzyskała swój osobliwy smak. W powietrzu unosiła się delikatna woń konwalii zmieszana z zapachem bzu. Wazony byłe pełne bukietów majowych kwiatów.
komentarze
Panie Marku!
Aż miło się zanurzyć w te podwórka. No i ten kot! A kawa, to podobno powinna być od Meinla. Pan Lorenzo coś na ten temat powinien wiedzieć, chyba że CK Austrii nie pamięta…
Pozdrawiam
Jerzy Maciejowski -- 21.05.2008 - 21:00Panie Jerzy
uwielbiam dobrą kawę, dobrą muzykę – ostatnio słucham jazzu,
lubię dobrą poezję, podziwiać piękne widoki
lubię też słuchać mądrych ludzi jak i co mają do powiedzenia
Zapytam Sz. Lorenzo co z tą kawą :)
Pozdrawiam
PS
MarekPl -- 22.05.2008 - 08:03nie lubię samotności.
samotniczość – owszem, czasem się w nią zanurzam
Szanowni Panowie Marek i Jerzy
Chwila, moment. Dopiero mnie pies obudzil. Najpierw muszę uzupelnić braki nikotyny w organiżmie.
Pozdrawiam rozespany po wczorajszym finale
Lorenzo -- 22.05.2008 - 08:10Oj niedobrze Panie Lorenzo
z tym zabijaniem się po cichu. Zresztą tam wyżej wspominam coś o nikotynie…
Finał, no taki sobie.
Pozdrawiam
MarekPl -- 22.05.2008 - 08:18PS
Piję zielonego jakobsa – pierwsza kawa dziś :))
A co, mam się zabijać glośno, Panie Marku?
Zreszta wszystko, co nam smakuje, jest ponoć dla nas szkodliwe. A ja na mnicha się nie nadaję.
A zielony jacobs świeżo mielony to jest to.
Pozdrawiam wesolo
Lorenzo -- 22.05.2008 - 09:38Wesoło też odpowiiadam Panie Lorenzo
Przynajmniej wiem, że w doborze kawy odpowiednio wybrałem
serdecznie pozdrawiam
MarekPl -- 22.05.2008 - 09:57Nie mnie
Żyć prosto,
jak aleja w parku
i brzoza
biała jak twoje włosy.
Trzymać cię mocno
za rękę
pomimo smużki dymu,
której nie lubię.
Gdy mnie mocniej pokochasz,
[email protected] -- 25.05.2008 - 17:27rzucisz palenie,
nie mnie.
Szanowny Widzu!
Ładny wiersz.
Pozdrawiam
Jerzy Maciejowski -- 25.05.2008 - 23:50Szanowny Panie Jerzy
Miło mi, że podobal się Panu mój wiersz.
[email protected] -- 26.05.2008 - 06:23Wnikliwie czytam Pana komentarze, są trafne, a uwagi w nich cenne.
Pozdrawiam serdecznie.