Niemiecki dżihad

Niemcy postanowiły potraktować falę uchodźców jako pretekst do zaakcentowania „europejskiego przywództwa” Berlina.

Mutter_Angela_400px.jpg

I. Szantaż Berlina

Wygląda na to, że Niemcy postanowiły obecny kryzys imigracyjny uczynić jeszcze jednym narzędziem wzmacniającym ich europejską dominację. Podczas ostatnich wydarzeń instytucje unijne po raz kolejny okazały się kosztowną fikcją – jeśli oczywiście brać na serio ich deklaratywną, zapisaną w traktatach rolę jako europejskich centrów decyzyjnych. Stały się za to całkiem poręcznym przedłużeniem niemieckiej polityki, rozciągającej dzięki nim swe wpływy na resztę kontynentu. Podobnie było w przypadku greckiego krachu – formalnie „trójkę” negocjatorów z Atenami stanowiły MFW, EBC i KE, faktycznie zaś rozmowy z greckim premierem prowadziła kanclerz Merkel z Donaldem Tuskiem w charakterze przyzwoitki. Nawiasem mówiąc, podobną rolę przyzwoitki (a o tym, co jest przyzwoite, decyduje się w Berlinie) wyznaczono Tuskowi i tym razem, sądząc po tym z jaką determinacją podpisuje się pod kolejnymi postulatami Niemiec w kwestii polityki azylowej.

Tymczasem, zarówno Polska, jak i pozostałe kraje naszego regionu, zostały przez Niemcy postawione przed prostackim szantażem: imigranci, albo odcięcie od unijnej kasy. I wszyscy przyjmują to za naturalne, niektórzy nawet, jak prof. Krzemiński, entuzjastyczne ów ton podchwytują. Jakoś nikomu nie przyjdzie do głowy zapytać jakim prawem Merkel i Schulz wypowiadają się w imieniu całej Europy? Gdzie w traktatach zapisana jest konieczność przyjmowania nielegalnych imigrantów – i to „solidarnego”? Gdzie są zapisy warunkujące otrzymanie europejskich funduszy uległością wobec dyktatu Berlina – w jakiejkolwiek sprawie? Widać wyraźnie, że Niemcy ostentacyjnie już lekceważą formalne struktury unijne i używają ich jedynie do nadawania pozorów „wspólnotowości” i legalizmu własnej polityce. Postanowiły potraktować falę uchodźców jako pretekst do zaakcentowania „europejskiego przywództwa” Berlina – my ustalamy standardy, rozdzielamy uchodźców, decydujemy o pieniądzach na ich utrzymanie, więc reszta Europy dla własnego dobra ma być nam posłuszna, bo inaczej puścimy wszystko na żywioł i zapanuje chaos. Rysuje to fantastyczne możliwości polityczne – od tej pory, jeśli Niemcom będzie zależeć na przeforsowaniu czegokolwiek w Unii wystarczy, że zagrożą wycofaniem się ze „wspólnej polityki imigracyjnej”. Kiedyś można by było powiedzieć o „politycznym blitzkriegu”, dziś ze względu na okoliczności bardziej adekwatne będzie raczej określenie „berliński dżihad”.

W kontekście powyższego można się zastanawiać, czy pozornie samobójcza polityka Niemiec polegająca na wpuszczaniu wszystkich jak leci nie jest przypadkiem przemyślaną strategią w którą wpisana jest celowa nieudolność w ochronie europejskich granic. Coś, co bierzemy za lewackie zidiocenie „starej Europy” może być tak naprawdę elementem szerszego planu. W takim ujęciu przestają dziwić gromy ciskane na Orbana, który chroniąc swój kraj, usiłował przecież jednocześnie uszczelnić jakiś wycinek unijnej granicy.

Niemieckim zagończykiem na europejskiej scenie jest, tradycyjnie już, Martin Schulz grożący użyciem siły przeciw państwom, które nie podporządkują się wspólnotowemu solidaryzmowi pod niemieckie dyktando. Ot, wylazła spod europejskiej pozłotki dobrze znana, arogancka, teutońska świnia. Jest to oczywiście balon próbny – skalkulowana na chłodno prowokacja mająca na celu przetestowanie reakcji adresatów, poczyniona z wdziękiem herr Flicka z Gestapo. Możemy równie wdzięcznie odpowiedzieć, że jeśli Niemcy wciąż będą łamać europejską solidarność wobec Rosji i nie wycofają się z projektu Nord Stream 2, to nasze czołgi w ciągu jednego dnia mogą być w Berlinie, a w ciągu następnych kilku dni – w Brukseli. Tak się bowiem składa, że mamy blisko 250 Leopardów różnych typów plus dodatkowo ok. 390 starszych „Twardych” i T72, które nadawałyby się od biedy na drugi rzut natarcia. Niemcy mają zaś raptem niespełna 240 Leopardów, wprawdzie nowszych, lecz cóż z tego – w 1941 niemieckie „panzery” w porównaniu z czołgami sowieckimi były wręcz zabytkami, a mimo to Wehrmacht dojechał na nich aż pod Moskwę. Niemiecka Bundeswehra pozostaje pod kontrolą pacyfistki Ursuli von der Leyen pod której rządami ciężar troski spoczywa na zapewnieniu żłobków niemieckim żołnierkom, sprzęt się sypie (większość samolotów jest „uziemiona”, karabin G-36 po 90 strzałach nie nadaje się do użytku itp.), koszary popadają w ruinę, zatem i morale może być porównywalne z sołdatami Stalina w czerwcu '41, kiedy to na samą wieść o Niemcach masowo się poddawali, lub pierzchali na wszystkie strony. Więc co – może odpowiemy testem na test? Wspólne manewry państw Grupy Wyszehradzkiej w pobliżu niemieckiej granicy mogłyby być niezłym sprawdzianem…

II. Hidżra

Swoją drogą, ciekawe czy stary Osama planując zamach na Amerykę zdawał sobie sprawę z tego do jakich reperkusji to doprowadzi – i że, summa summarum, będą to konsekwencje korzystne dla świata islamskiego. To wszak zapoczątkowana po 11 września „wojna z terroryzmem” doprowadziła do rozwalenia Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej. Swoje dołożyła również beznadziejnie nieudolna polityka Obamy. Obalono dyktatury będące w tamtejszych warunkach jedynym gwarantem stabilności, na ich gruzach rozpętało się krwawe piekło, powstało Państwo Islamskie, a ludzka fala, umiejętnie motywowana i ukierunkowywana, podążyła w kierunku Europy – na podbój krainy niewiernych. Taki rodzaj podboju ma nawet w islamie swoją nazwę – Hidżra. Jest to inaczej mówiąc inwazja poprzez imigrację i zasiedlanie nowego terytorium, bezkrwawy (na razie) dżihad, a jej tradycja odnosi się do ucieczki Mahometa z Mekki do Medyny w 622 roku.

W tym wszystkim porażające jest ojkofobiczne zacietrzewienie polskojęzycznych mediów. Część z nich uprawia niemiecką propagandę wskutek zależności kapitałowych, część jednak czyni to zupełnie „bezinteresownie”. Kompromitujące i groteskowe jest wyłączenie na stronach internetowych „Wyborczej” możliwości komentowania materiałów dotyczących „uchodźców” – kompromitujące, gdyż obnaża bezmiar faryzejskiej obłudy w kwestii wolności słowa; groteskowe – bo stanowi w moim odczuciu reliktowy odruch, echo dawnej potęgi sekty z ulicy Czerskiej, kiedy to tematy lub poglądy „zamilczane” przez „Wyborczą” automatycznie znikały z przestrzeni publicznej, a wszystkie pozostałe ośrodki medialnego rażenia skwapliwie dostosowywały się do embarga.

Ale nie tylko o to chodzi. Otóż z punktu widzenia nadwiślańskiego lewactwa wspomniana tu „hidżra” jest nadzieją na zmianę oblicza Polski. W napływie imigrantów kulturowa lewica widzi szansę na dekonstrukcję tego, co jest jej najbardziej nienawistne – polskiego narodu rozumianego jako wspólnota monoetniczna i wciąż, mimo procesów sekularyzacyjnych, skłaniająca się w większości ku tradycyjnemu katolicyzmowi. Nie udało się do końca przepoczwarzyć Polaków za pomocą kolb sowieckich karabinów („My sowieckimi kolbami nauczymy ludzi w tym kraju myśleć racjonalnie bez alienacji” ), to może uda się za pomocą muslimów na zasadzie „wszystko jest lepsze od tego endeckiego ciemnogrodu”. Poważnie, oni traktują islamistów jako taktycznych sojuszników i zapewne łudzą się, że będą potrafili jakoś nad nimi zapanować... Oczywiście, po zwycięstwie dżihadu, to właśnie ci postępowi idioci pierwsi pójdą do rozwałki, ale marna to pociecha.

III. Destabilizacja pod niemieckim nadzorem

Przyczółki już są. Działająca u nas Liga Muzułmańska RP powiązana jest z Bractwem Muzułmańskim, meczet na warszawskiej Ochocie finansowany jest m.in. przez kuwejckich wahabitów – nietrudno zatem się domyślić, jakie treści będą tam propagowane. Z pewnością nie będzie to „pokojowa” odmiana islamu, obłaskawiona kulturowo przez stulecia wspólnego pożycia, w rodzaju tej wyznawanej przez polskich Tatarów. Narzucone przez Niemcy kwoty imigracyjne stanowić będą znakomitą pożywkę dla rozwoju islamskiego fundamentalizmu w Polsce, na wzór tego, który już teraz kwitnie w Zachodniej Europie. Można przypuszczać, że destabilizacja społeczna w krajach Europy Środkowo-Wschodniej jest Niemcom na rękę, utrwali bowiem ich dominującą pozycję i ustawi w roli arbitrów pouczających niedorozwinięte dzieci ze „wschodniej Unii” (jak nazywają nowe kraje członkowskie) na okoliczność powinności europejskich, solidarności i tolerancji.

Problem rysuje się poważny, bowiem oczywistym jest, że na dwunastu tysiącach się nie skończy – z każdym rokiem będą przybywali następni, zachęceni obecnym przykładem, a na wszystko nałoży się jeszcze operacja łączenia rodzin, co sprawi, że oficjalne „kwoty” będzie należało pomnożyć co najmniej przez pięć. Dodatkowo należy założyć, że Niemcy dokonają u siebie starannej selekcji, wypychając za granicę element najbardziej niepożądany – w tym radykałów i potencjalnych terrorystów. Możemy zatem spodziewać się zagnieżdżenia u nas islamofaszystowskich komórek. Kolejnym aspektem sprawy jest wymóg stanowiący, że przydzieleni nam „azylanci” nie mogą opuścić granic naszego kraju. Kto ich będzie pilnował? Przecież to fizycznie niewykonalne – no, chyba, że umieści się ich w jakimś „polskim obozie koncentracyjnym” za drutami, lub zgoła „zaczipuje” niczym koty, tak by można było ich namierzyć GPS-em. Może zresztą o to również przy okazji chodzi – najpierw wypróbuje się tę metodę masowej kontroli na imigrantach, potem przyjdzie kolej na resztę...

W każdym razie, niewykonalny warunek stanowić może znakomitą okazję do najrozmaitszych politycznych i ekonomicznych szantaży w przyszłości. Już teraz można przyjąć, że nasi „przydziałowi” imigranci będą starali się wszelkimi sposobami przedostać do Niemiec, lub krajów skandynawskich, bo tylko tamtejszy socjal spełnia ich oczekiwania. Stwarzać to będzie możliwość wywierania na kraje naszego regionu presji, byśmy nie podskakiwali w różnych żywotnych dla nas sprawach – choćby polityki klimatycznej – bo „nie wykazaliśmy się europejską solidarnością”. A niech jeszcze któryś z „naszych” azylantów zdetonuje w Niemczech jakąś bombę...

Teoretycznie, nie jesteśmy całkiem bezbronni, cały ten kryzys można by jakoś dyplomatycznie rozegrać. Powiedzieć: mamy plan przyjęcia jako uchodźców Polaków ze wschodu, szczególnie z toczącej wojnę Ukrainy i na tym się koncentrujemy – w końcu nigdzie nie jest zapisane, że „uchodźcami” mają być wyłącznie Arabowie. Albo: przyjmiemy chrześcijan z Syrii – nikt wszak nie powiedział, że status „uchodźcy” przynależy się jedynie muzułmanom. Lub: zaakceptujemy jednorazową „kwotę” azylantów w zamian za niemiecką zgodę na bazy NATO w Polsce. I tak dalej – możliwości jest wiele, tylko czy rząd Ewy Kopacz zechce z nich skorzystać? Czy może raczej zgodzi się na wszystko licząc choćby na brukselskie apanaże w przyszłości i zostawi imigracyjny pasztet swoim następcom?

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 36 (16-22.09.2015)

Średnia ocena
(głosy: 1)

komentarze

Panie Piotrze!

Nie ze wszystkim się zgadzam, ale brzmi sensownie, co nie znaczy mile.

Pozdrawiam

Myślenie nie boli! (Chyba, że…)


@JM

Sytuacja nie jest miła.

pozdrawiam

Gadający Grzyb


Subskrybuj zawartość