Warto odejść od polityki izolowania Białorusi w oczekiwaniu na „demokratyczny przewrót” i zacząć się wreszcie z „Batką” Aleksandrem dogadywać.
I. Dyplomata wojenny
Do napisania niniejszego tekstu zainspirował mnie felieton Grzegorza Brauna z ostatniego numeru „Polski Niepodległej” pt. „Chińczyki trzymają się mocno”. Autor zwraca w nim uwagę na wymianę ambasadorów USA w Polsce – Stephena Mull'a zastąpi Paul Wayne Jones. Ten drugi, prócz niebagatelnego doświadczenia dyplomatycznego ma również za sobą epizod wojskowy – kurs w Wyższej Szkole Wojennej Marynarki Stanów Zjednoczonych (Naval War College), był także łącznikiem między Departamentem Stanu a Departamentem Obrony. „Możemy więc jasno rozumieć, że jest albo wojskowym delegowanym do dyplomacji, albo dyplomatą akredytowanym przy siłach zbrojnych imperium amerykańskiego” – pisze Braun i dodaje – „Zasadnicze pytanie brzmi więc: czy przyjeżdża do nas sprzątać po poprzedniej wojnie, czy raczej zacząć następną?”. Następnie stawia tezę, że jesienią może nas czekać „nowy »Majdan«, tym razem w Mińsku białoruskim, zorganizowany tam siłami agentury amerykańskiej za przyzwoleniem Kremla, bądź też odwrotnie – oczywiście pod hasłem zaprowadzania tam »demokracji«”. Powodem miałoby być zbyt szerokie otwarcie się Łukaszenki na chińskie inwestycje, co „nie może się podobać ani Moskwie, ani Waszyngtonowi”.
Cóż, Paul Wayne Jones faktycznie ma doświadczenie w działaniu w zapalnych punktach świata. Jak podaje na swoich stronach ambasada USA, w latach 2009-2010 był zastępcą specjalnego przedstawiciela ds. Afganistanu i Pakistanu. Ponadto pełnił m.in. funkcję zastępcy szefa misji w ambasadzie USA w Skopje (lata 1996 – 1999) oraz w Manili na Filipinach (2005 – 2009), a także w Amerykańskim Przedstawicielstwie przy OBWE w Wiedniu (od 2004 do 2005 roku). Prócz tego, pracował m.in. na placówkach w Bośni i Hercegowinie, w Kolumbii i Rosji. Wychodzi więc, iż jest to „dyplomata wojenny”, co zważywszy na sytuację na Ukrainie nie powinno dziwić.
II. Pod parasolem protektora
Czy jednak przybył tu po to, by zająć się montowaniem Majdanu w Mińsku i to już jesienią? Moim zdaniem, nie i to z kilku powodów. Podstawowym bólem głowy w naszym regionie pozostaje wojna rosyjsko-ukraińska i to raczej na tym kierunku będzie działał nowy ambasador, pilnując byśmy w naszym entuzjazmie dla „samostijnej Ukrainy” przypadkiem nie wychłódli – choćby z powodu coraz bardziej ostentacyjnego fetowania przez Kijów banderowskiej spuścizny. Wygrana Andrzeja Dudy i perspektywa objęcia władzy jesienią przez proamerykański PiS była zapewne jednym z impulsów, które skłoniły Waszyngton do przysłania nowego ambasadora. Tu warto zwrócić uwagę na przewijający się czasem w różnych analizach wątek, jakoby postępująca dekompozycja „projektu PO”, była efektem zmian geopolitycznych i powrotu USA do odgrywania czynnej roli w regionie. Być może zatem ekscelencja P. W. Jones będzie miał baczenie, by wybory parlamentarne – również za przyzwoleniem chwilowo skonfliktowanych z Rosją Niemiec – wygrała siła przyjazna Ameryce i wroga Putinowi. Zawsze lepiej mieć u władzy rzeczywistego, „twardego” sojusznika, w miejsce lawiranckiej i koniunkturalnej Platformy.
Przyznam się, że takie meblowanie naszej sceny politycznej przez kolejne potęgi średnio mi się podoba – choćby z tego względu, że w ten sposób każda zmiana układu sił między naszymi „protektorami” będzie wywoływać w Polsce trzęsienie ziemi, detonowane zapewne rękoma służb pozostających na obcym żołdzie. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że PiS jest świadome reguł gry i traktuje amerykańskie wsparcie jedynie jako wygodną trampolinę, nie zaś jako zadzierzgnięcie jakichś nieodwracalnych zobowiązań. Innymi słowy – chciałbym widzieć po jesiennym przesileniu realizację polskiej racji stanu, nie zaś „robienie laski” Amerykanom w Starych Kiejkutach i to na dodatek za frajer, lub za iluzję regionalnej mocarstwowości, ta bowiem winna wypływać z naszej własnej siły i znaczenia, nie zaś z geopolitycznych protez, które z dnia na dzień mogą zostać odebrane, gdy tylko nasi „patroni” z powrotem uznają za korzystne dogadać się z Kremlem.
III. Majdan w Mińsku?
No dobrze, ale co z tą Białorusią? Otóż póki co, w kontekście ukraińskich paroksyzmów, Mińsk stał się ostoją stabilności w regionie i żadnej ze stron nie opłaca się naruszać tego stanu rzeczy – przynajmniej dopóki sytuacja na Ukrainie nie wyklaruje się w jedną bądź w drugą stronę. Dlatego nie sądzę, by doszło do ekscytowania w Mińsku jakichś antyłukaszenkowskich ruchawek. Poza tym, takowe sztucznie wzniecane bunty skazane byłyby na niepowodzenie. Na Białorusi, w przeciwieństwie do Kijowa, nie ma obecnie potencjału rewolucyjnego. Większość Białorusinów autentycznie popiera Łukaszenkę na zasadzie – „Batka” jest jaki jest, ale nie ma wojny, emerytury i wypłaty są na czas, może trochę tu zamordystycznie i siermiężnie, ale w gruncie rzeczy da się żyć. Ewentualny bunt nie znalazłby po prostu społecznej akceptacji i skończyłby się szybciej, niż zaczął. Na Ukrainie było inaczej – bieda, korupcja, oligarchowie, rozgrabianie państwa, przepastne różnice w poziomie życia, bezhołowie, skompromitowana klasa polityczna (zarówno „niebiescy” jak i „pomarańczowi”). Na to wszystko nałożyła się odżywająca tradycja kozacka i banderowska z której wykluwa się współczesny ukraiński patriotyzm, czy wręcz nacjonalizm. Na domiar wszystkiego, Janukowycz odmawiając w ostatniej chwili podpisania umowy stowarzyszeniowej i popychając Ukrainę w stronę rosyjskiej Eurazji odebrał Ukraińcom nadzieję na lepsze, dostatnie życie „jak na Zachodzie”. Rosja Ukraińcom nie imponuje, Europa – owszem. Jak silne są tego typu emocje w postkolonialnych krajach mogliśmy przekonać się również tutaj, w Polsce, gdzie „kompleks Europy” wciąż trzyma się mocno. Dopiero na takim podglebiu autentycznych społecznych frustracji i aspiracji można montować przewrót, co skutecznie wykorzystała skonfliktowana z Janukowyczem część oligarchów przewerbowując się na stronę Niemiec i USA, by zapewnić międzynarodową ochronę dla Majdanu.
Białorusini natomiast, mówiąc językiem banderowców, są w znacznej mierze „schłopiali” – nie mają tradycji niezawisłości, choć ostatnio próbują nawiązywać do spuścizny Wielkiego Księstwa Litewskiego, uznając za „swoich” np. ród Radziwiłłów. Opozycja poza Mińskiem praktycznie nie istnieje, resztę narodu, mimo różnych bolączek zadowala „mała stabilizacja” i poczucie, że co jak co, ale w kraju przynajmniej panuje porządek. Do jakiegoś poważniejszego fermentu mogłaby doprowadzić jedynie katastrofa gospodarcza i nagłe osunięcie się dużych grup społecznych w otchłań nędzy, ale z tym niebezpieczeństwem jak do tej pory Łukaszenka sobie radzi całkiem nieźle. Nawet światowy kryzys nie zachwiał tamtejszą gospodarką na tyle, by stało się to zarzewiem masowego niezadowolenia. Paradoksalnie, Białorusi wyszła tu na dobre izolacja i stosunkowo słabe powiązania z resztą świata.
IV. Dogadać się z „Batką”
Na koniec, trzeba sobie też jasno powiedzieć, że destabilizacja Białorusi absolutnie nie leży w naszym interesie. Choćby dlatego, że stacjonują tam rosyjskie wojska, a Putin Mińska nie odpuści. Mielibyśmy więc wojnę nie gdzieś w Donbasie, czy nad Morzem Azowskim, lecz tuż u naszych granic. Niech Rosja z Ukrainą trwają w korzystnym dla nas klinczu – im dłużej, tym lepiej. Analogiczny scenariusz gdzieś pod Puszczą Białowieską, to stanowczo zbyt duży hazard. Warto natomiast odejść od bezsensownej polityki izolowania Białorusi w oczekiwaniu na „demokratyczny przewrót” i zacząć się wreszcie z „Batką” Aleksandrem dogadywać. Tym bardziej, że samemu Łukaszence nie uśmiecha się totalne uzależnienie od Rosji i co jakiś czas wysyła sygnały w drugą stronę, starając się w miarę możliwości balansować, chociażby wierzgając od czasu do czasu Kremlowi. Białoruś, ku nieskrywanej irytacji Putina, czynnie „reeksportowała” objęte rosyjskim embargiem produkty, co nie byłoby możliwe bez aprobaty Łukaszenki. Kilka miesięcy temu Mińsk odmówił eksportu do Rosji produkowanych na Białorusi paliw, żądając przejścia we wzajemnych rozliczeniach na dolary (układ jest taki, że Rosja dostarcza Białorusi ropę po krajowych cenach, którą ta z kolei przerabia na paliwo eksportowane do Rosji). Rezygnacja Łukaszenki z uczestniczenia w moskiewskich obchodach Dnia Zwycięstwa również ma swoją wymowę. Poza tym, Białorusini są generalnie wobec nas przyjaźni – nie mają antypolskich kompleksów i resentymentów tak żywych obecnie na Litwie, czy Ukrainie.
Najlepszym rozwiązaniem dla nas byłaby zatem Białoruś jako strefa buforowa między wschodem a zachodem – i jak się zdaje, taka perspektywa odpowiadałaby również Łukaszence. O tym warto z dyktatorem rozmawiać, proponując mu konkretne interesy – a wówczas może się okazać, że i polskiej mniejszości pod rządami „Batki” będzie żyło się lepiej niż dotychczas. Z pewnością natomiast nie powinniśmy się pozwolić wmanipulować w żadne awanturnicze próby sterowanej „demokratyzacji” w imię cudzych rozgrywek, bo możemy tym ściągnąć sobie na głowy śmiertelne zagrożenie.
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Zapraszam na „Pod-Grzybki” ———->http://www.warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/1945-pod-grzybki-9
Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 24 (24-30.06.2015)
komentarze
Panie Piotrze!
Tu jestem przekonany, że ma Pan rację.
Pozdrawiam
Myślenie nie boli! (Chyba, że…)
Jerzy Maciejowski -- 05.07.2015 - 06:06@JM
Cieszę się ;)
pozdrawiam
Gadający Grzyb
Gadający Grzyb -- 05.07.2015 - 18:03