Polskiego rolnika czeka degradacja z pozycji samodzielnego gospodarza do wywłaszczonego, najemnego wyrobnika.
I. Wielka Depresja
Dziś na samym początku chciałbym przypomnieć klasyczną powieść Johna Steinbecka „Grona gniewu” – a dlaczego, o tym za chwilę. Otóż mamy w niej opisany świat najemnych robotników rolnych w Stanach Zjednoczonych doby Wielkiego Kryzysu. Warto odnotować, że autor bazował w znacznej mierze na własnych obserwacjach, w tym metodzie zwanej w socjologii „obserwacją uczestniczącą” – przez dłuższy czas podróżował i pracował razem z robotnikami, żył z nimi w specjalnych obozach – słowem, dzielił większość ich doświadczeń. Opisanych w książce najemników łączy pochodzenie – niemal wszyscy są zdeklasowanymi farmerami, którzy na skutek fatalnego splotu okoliczności utracili swe gospodarstwa. Mechanizm był zawsze ten sam. Farmy funkcjonowały na bankowych kredytach – a więc jakby z permanentnym wyrokiem wiszącym nad głowami. Wystarczyło wahnięcie koniunktury, by dług zaciągnięty na poczet przyszłych plonów zmienił się w morderczą pętlę. I takie tąpnięcie nadeszło właśnie w latach 30-tych XX wieku. Najpierw wybuchł Wielki Kryzys, zaś wkrótce potem nastąpił okres tzw. „Dust Bowl” – w latach 1931 – 1938 susza połączona z nadmierną eksploatacją gleb wywołała klęskę żywiołową na obszarach Wielkich Równin. Na porządku dziennym były potężne burze pyłowe wskutek których areały uprawne na masową skalę traciły wierzchnie, żyzne warstwy gruntów – ziemia była po prostu „wywiewana” w gigantycznych tumanach pyłu, w efekcie czego wyjałowieniu uległy setki milionów hektarów. Krótko mówiąc – kataklizm. Ta klęska połączona z Wielką Depresją spowodowała obniżenie wartości produkcji rolnej w USA o 60%.
Jak łatwo się domyślić, zadłużone farmy zostały przejęte wraz z domami i wszystkim co miało jakąkolwiek wartość przez banki, a farmerzy z dnia na dzień stali się bezdomnymi wyrzutkami, uwożąc resztki ocalonego dobytku na zdezelowanych pick-upach. Rozpoczęła się gigantyczna wędrówka ludów. Dotychczasowi samodzielni rolnicy wywłaszczeni i pozbawieni źródeł egzystencji ruszyli, jak to się kiedyś u nas mówiło – „na bandos”, głównie do Kalifornii, pracować przy zbiorach brzoskwiń i pomarańczy. Powieść Steinbecka wyjątkowo naturalistycznie opisuje to ludzkie pandemonium, ogrom nędzy, upodlenia, głodu, chorób, śmierci – ze wszystkimi konsekwencjami. Praca w półniewolniczych warunkach, obozy dla uchodźców niewiele różniące się od konc-łagrów, rozpad więzi, konflikty z prawem, pogarda ze strony miejscowych okazywana „oklakom” – jak nazywano przybyszów od nazwy stanu Oklahoma najsilniej dotkniętego przez tragedię, których szybko zaczęto przyrównywać do zwierząt – „bo przecież” – argumentowano – „ludzie nie byliby zdolni do wegetowania w takich warunkach”. Wygranymi okazywały się jedynie, jak zwykle zresztą, banki, przejmując ogromne tereny za stosunkowo niewielkie kwoty niespłaconych kredytów.
II. W pętli długów
Wspomnienie tej lektury nasunęło mi się w związku z niedawnymi rolniczymi protestami, pod pewnymi względami bowiem sytuacja polskich chłopów przypomina położenie amerykańskich farmerów z przedednia wielkiego krachu. Może nie grozi nam katastrofa ekologiczna, która dobiła ich odpowiedników z USA, lecz zapaść finansowa związana z rynkowymi zawirowaniami jest jak najbardziej realna. Jeśli wsłuchamy się w to co mówili zwykli uczestnicy demonstracji, to nawet biorąc poprawkę na tradycyjną skłonność do narzekania spod znaku „ciężkiej doli chłopa”, można wychwycić nader niepokojące tendencje. Przede wszystkim, polski sektor rolniczy uzależniony jest od kredytów. Kredyty zaciągane są na maszyny, nawozy, środki ochrony roślin, zabudowania gospodarcze – czyli na niemal wszystko co niezbędne do prowadzenia normalnego gospodarstwa.
Warto w tym momencie wspomnieć o szyderstwach reżimowej propagandy, pokpiwającej, że ci rolnicy chyba nie są tacy biedni, skoro stać ich na ciągniki Lamborghini za kilkaset tysięcy. Spróbujmy więc rozsupłać pewien splot współzależności. Otóż producent kalkuluje ceny tak, by były one dostosowane do unijnych dopłat. Skoro UE dopłaca rolnikowi do inwestycji w sprzęt tyle a tyle, to ustawiamy ceny tak, by dopłata trafiła do producenta wraz z kredytem zaciągniętym na resztę wartości maszyny. Na podobnej zasadzie firmy pogrzebowe dostosowują cenę usługi do aktualnej wysokości zasiłku pogrzebowego wypłacanego przez ZUS. Mamy zatem efekt przepompowywania pieniądza – kieszeń rolnika jest jedynie nieistotnym przystankiem. Eurofundusze wraz z zaciągniętymi kredytami trafiają koniec końców do zagranicznego producenta – w tym przypadku włoskiego. Z podobnym zjawiskiem mieliśmy do czynienia, gdy ruszyły eurofundusze na zakup nowoczesnych sortowni owoców. Tak się składa, że producentem oraz dostarczycielem owych sortowni były firmy niemieckie. Zatem Niemcy, jako płatnik netto napędzały w ten sposób rynek zbytu dla swego przemysłu – pieniądze tak czy inaczej wracały do niemieckiej gospodarki, u nas były tylko przez chwilę. Polski rolnik, sadownik zostaje wprawdzie z maszynami, ale też i z kredytem do spłacenia, zaciągniętym na resztę inwestycji. Tak więc środki europejskie i kredyty stanowią wzajemnie napędzający się mechanizm – nie tylko w rolnictwie zresztą.
Z powyższego obrazu wynika, że polskie rolnictwo funkcjonuje w nieustannej pętli długów. Wystarczy kryzys w którymś z sektorów, spadek cen, nieurodzaj, lub przeciwnie – nadpodaż i nagle okazuje się, że na podwórku melduje się komornik zajmujący wszystko jak leci – nawet sprzęt pożyczony od sąsiada, co mogliśmy ostatnio zaobserwować na przykładzie pechowego rolnika spod Mławy. Powtórzmy – przy takiej skali uzależnienia od banków, nad polską wsią krąży nieustanne widmo bankructwa, a prowadzenie działalności rolnej przypomina ciągłą walkę o przetrwanie – z dnia na dzień, z sezonu na sezon.
III. Grona gniewu 2016?
Do czego może to doprowadzić nas w najbliższych latach? Trzeba pamiętać, że polskie rolnictwo jest cierniem w oku europejskich potentatów – produkuje tanio, efektywnie, zdrowo, potrafi wykazywać się elastycznością, zatem w interesie konkurencji leży obezwładnienie go, docelowo zaś – wygaszenie, lub przejęcie, tak jak innych gałęzi naszej gospodarki. Mieliśmy już do czynienia z zamordowaniem polskiej branży cukrowniczej przed przystąpieniem do UE, co dla Niemiec było interesem kluczowym na tyle, że rękoma polskich służb odurzono broniącego polskiego cukrownictwa Gabriela Janowskiego, skutecznie ośmieszając temat w oczach opinii publicznej. Z kolei na początku lat dziewięćdziesiątych najbardziej przedsiębiorczych rolników wpędzono w pułapkę kredytową polegającą na wprowadzeniu zmiennej stopy procentowej, co poskutkowało falą bankructw. W tej sytuacji i tak należy pogratulować polskiej wsi odporności na ciosy.
Jednocześnie jest coś, na co zachodnie koncerny ostrzą sobie zęby – to ziemia. W chwili obecnej wykupywana jest metodą „na słupa”, lecz z perspektywy strategicznych celów gospodarczych jest to metoda niewydajna, detaliczna i amatorska. Jednak sytuacja wkrótce ulegnie diametralnej zmianie za sprawą uwolnienia obrotu gruntami rolnymi od 1 maja 2016 roku, kiedy skończy się okres ochronny i zagraniczne podmioty będą mogły przejmować ziemię już „na legalu”. I tu właśnie z punktu widzenia interesów koncernów spożywczych i banków nieocenione może stać się owo permanentne zadłużenie polskiego rolnictwa. Wystarczy kilka sztucznie indukowanych kryzysów, by rozpętać na polskiej wsi spiralę upadłości, przy której obecne trudności związane z rosyjskim embargiem okażą się małym piwem. Tak się bowiem składa, że instytucje finansowe traktują płody rolne jako lokatę kapitału i mogą niemal dowolnie manipulować cenami bądź to „zamrażając” obrót i grając na zwyżkę, bądź przeciwnie – uwalniając swe „aktywa” zasypywać rynek i powodować kryzys nadpodaży. Jeśli ktoś zastanawia się, dlaczego np. ceny pszenicy skaczą na światowych giełdach pozornie bez żadnej racjonalnej przyczyny, właśnie ma odpowiedź. W konsekwencji polskie gospodarstwa rolne, które utracą wypłacalność czeka fala przejęć przez banki, bądź wykupywania wraz z długami przez wielkie podmioty z branży spożywczej – czyli dokładnie tak, jak w przywołanych na wstępie „Gronach gniewu”, z tą drobną różnicą, że tam ziemię przejmowały mimo wszystko banki amerykańskie i grunty pozostawały wciąż w amerykańskim stanie posiadania, a tu trafią w ręce obcych. Czyli to, czego nie udało się dokonać Bismarckowi, carowi i komunistom, może powieść się dzisiejszym spekulantom, zaś polskiego rolnika czeka degradacja z pozycji samodzielnego gospodarza do wywłaszczonego, najemnego wyrobnika.
A rząd? No cóż, Bułgaria, Litwa, Słowacja i Węgry starają się zabezpieczyć, za co Komisja Europejska już grozi im paluszkiem, jednak patrząc na postawę gabinetu Ewy Kopacz w kwestii frankowiczów i nadskakiwanie bankowemu lobby, trudno mieć wątpliwości po czyjej stanie stronie i jaka czeka nas przyszłość, jeśli w tym roku nie pogonimy tej sprzedajnej bandy do wszystkich diabłów.
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 14 (13.04-19.04.2015)
komentarze
Panie Piotrze!
Kto siedzi na miłościwie panującej na okładce tej gazety?
Pozdrawiam
Myślenie nie boli! (Chyba, że…)
Jerzy Maciejowski -- 22.04.2015 - 15:35@JM
Misiek Kamiński.
pozdrawiam
Gadający Grzyb
Gadający Grzyb -- 23.04.2015 - 20:13Panie Piotrze!
Dziękuję za informację.
Pozdrawiam
Myślenie nie boli! (Chyba, że…)
Jerzy Maciejowski -- 25.04.2015 - 17:46