Gdy zbliża się zima, spodziewamy się zwykle mrozu i śniegu. Ostatnimi laty do tych standardowych symptomów zimy zaliczyć możemy także tzw. taniec na rurze. Nie, nie chodzi o żadną modyfikację programów, w których gwiazdy tańczą na lodzie albo udają się śpiewają. Taniec na rurze oznacza gazowy szantaż stosowany przez rosyjskiego monopolistę Gazprom wobec swoich sąsiadów – Ukrainy i Białorusi.
Odcinanie gazu pod rozmaitymi pretekstami, głównie związane z żądaniem płacenia przez odbiorców wyższych cen za dostarczany surowiec, to praktyka kilku ostatnich zim. Pamiętamy, kiedy Rosjanie odcięli dostawy gazu Ukrainie na kilkadziesiąt godzin, w efekcie czego straty poniosły polskie firmy z sektora chemicznego. Gazprom, będący w zasadzie departamentem ministerstwa spraw zagranicznych (a czasem nawet ministerstwem), wymuszał podwyżki za sprzedawany poniżej “europejskiego poziomu cen” gaz, trafiający do dawnych republik radzieckich.
Gazprom sprzedaje gaz w różnej cenie, zależnie od odbiorcy. Europa płaci najwięcej. Byłe republiki radzieckie są uprzywilejowane. Jeśli nie wychylają się za bardzo politycznie, mogą liczyć na korzystne ceny. W samej zaś Rosji gaz jest sprzedawany prawie za darmo. Indywidualni konsumenci mogą korzystać z gazu do woli, a przemysł płaci troszkę więcej, ale także niedużo. Efekty takiej polityki są oczywiste: 60 procent dochodów Gazpromu z eksportu gazu pochodzi Europy, gdzie Gazprom sprzedaje zaledwie czwartą część gazu, a wewnętrzny popyt rośnie dynamicznie, gdyż niskie ceny nie wymuszają oszczędności.
W lutym br, kiedy popełniłem o Gazpromie spory artykuł, kapitalizacja firmy przekraczała 320 miliardów dolarów. Później przekraczała ona kolejne granice, m.in. 350 miliardów dolarów. Szefostwo Gazpromu buńczucznie zapowiadało, że celem spółki jest osiągnięcie kapitalizacji w wysokości 1 biliona dolarów (w momencie szczytowym kapitalizacja największej spółki na świecie, Exxonu, ledwie przekroczyła 500 miliardów dolarów). Według prezesa firmy Alieksieja Millera ceny ropy miały sięgnąć 250 dolarów za baryłkę, a 1000 metrów sześciennych gazu wkrótce miało kosztować nawet 1500 dolarów.
Jakże bolesna musi być więc obecna sytuacja, w której kapitalizacja Gazpromu wynosi ok. 84 miliardy dolarów. Wartość akcji koncernu spadła od początku roku o 76 procent, a zamiast wyprzedzić Exxon na liście największych spółek, Gazprom wypadł poza pierwszą trzydziestkę. Po pięciu latach rekordowych cen gazu ziemnego Gazprom jest zadłużony na prawie 50 miliardów dolarów! Spółka, będąca oczkiem w głowie rządzących na Kremlu czekistów ubiega się o pomoc rządową w wysokości 5,5 miliarda dolarów.
Owszem, inne firmy, także Zachodnie, traciły na wartości. Jednak jest wiele różnic, na niekorzyść Gazpromu. Plusem firmy jest posiadanie złóż gazu o wartości ok. 200 miliardów dolarów. Minusów jest cała masa, pisałem o nich tutaj, więc nie będę się powtarzał. W skrócie: przerost zatrudnienia, brak modernizacji infrastruktury i jej fatalny obecny stan, brak dostatecznych inwestycji w przygotowanie do eksploatacji nowych złóż i wyczerpywanie się tych eksploatowanych od lat, sztuczne zaniżanie cen dla odbiorców krajowych oraz niektórych zagranicznych. I oczywiście sterowanie z Kremla. Wszystko pięknie działało, dopóki nie przyszedł kryzys finansowy.
Gazprom dramatycznie potrzebuje pieniędzy, stąd ponowne postawienie sprawy z Ukrainą na ostrzu noża. Jednak Ukraina jest w jeszcze bardziej dramatycznej sytuacji. Jej PKB kurczy się w błyskawicznym tempie, budżetowi brakuje pieniędzy. Tymczasem problemem jest nie tylko spłata długu, ale podwyżka cen gazu. Energochłonna gospodarka Ukrainy może nie wytrzymać kolejnego ciosu w postaci ponad dwukrotnej podwyżki cen błękitnego paliwa.
Rosjanie nie będą więc mieli litości, ale dwa miliardy (czy miliard – zależy kto liczy) Gazpromu nie zbawią. Firmę, tak jak i całą Rosję, czekają ciężkie czasy. Czasy, na które Gazprom i państwo rosyjskie sobie zapracowały – marnując okres surowcowego boomu na przeżeranie pieniędzy, zamiast inwestować pozyskiwane z łatwością środki.Smutne muszą być święta w siedzibie Gazpromu w Sankt Petersburgu.
Piotr Wołejko