W ramach prezentacji prac nagrodzonych w konkursie “Mój 13 grudnia” zapraszamy do lektury tekstu Piotra Wiesława Jakubiaka.
Pierwszy dzień wojny
Koniec przyszedł w grudniu. Było już wiadomo, że zostało nam tylko kilka dni, a jednak ludzie planowali na przyszłość tak, jakby „nasz był wiek”. W Warszawie miał się rozpocząć Pierwszy Kongres Kultury Polskiej. Pojechałem tam 12 grudnia, głównie po to, żeby zakupić książki i metalowe znaczki związkowe w Regionie Mazowsze. Przy okazji pobrałem nieco naszej produkcji wydawniczej: biuletyny zakładowe i regionalne i śpiewnik patriotyczny, żeby je sprzedać w Warszawie. Rzeczywiście udało mi się sprzedać kilka egzemplarzy biuletynu i śpiewnika, które obecnie muszą być jednymi z najrzadszych wydawnictw Solidarności, jeżeli ktokolwiek je zachował.
Zakupiłem też dwie wielkie paki książek dla Regionu, oczywiście za swoje pieniądze, bo innymi nie dysponowałem. Książki wydawnictw niezależnych były w każdym razie dobrą lokatą kapitału, towarem bardzo poszukiwanym na prowincji. Ludzie byli spragnieni wolnego słowa, którego nie czytali nieomal od czasów okupacji niemieckiej. Główną pozycją mojego zakupu była książeczka Krystyny Kersten o Piłsudskim. Wziąłem kilkaset egzemplarzy (była to małego rozmiaru książeczka) i 200 metalowych znaczków Solidarności. Jak na skrzydłach, ucieszony z pięknego zakupu, odtransportowałem paczki na moją kwaterę do Michała na Żoliborz. Zdążyłem jeszcze do Pałacu Kultury, gdzie miał się zaczynać Zjazd, ale „cywile” byli jacyś zgaszeni. Niepewność jutra wisiała w powietrzu. Mimo to sprzedałem jeszcze kilka biuletynów Ziemi Sandomierskiej i kupiłem jakieś egzotyczne wydawnictwa ze Śląska.
13 grudnia 1981 roku wielu ludziom kojarzy się tylko z wyłączeniem telefonów, radia i telewizji i z widokiem żołnierzy w polowych mundurach, grzejących się przy piecykach na rogach ulic. Jednym z celów tego osławionego wyłączenia telefonów mogła być chęć nastawienia ludzi przeciwko Solidarności: widzicie, jakie was spotykają utrudnienia, to wina Solidarności. I rzeczywiście: ci którzy siedzieli w domach, nie odczuli innych niedogodności. Gorzej z tymi, którzy w środku nocy byli zabrani z domów, skuci kajdanami, pobici, wywiezieni w nieznane.
Ja 13 grudnia jeszcze o tym nie wiedziałem. Nie wiedziałem ani o aresztowaniu kolegów, ani o „cierpieniach” ludności i wojska. Była niedziela rano, więc poszedłem na spotkanie filatelistyczne, które odbywało się w szkole na Grzybowskiej. Wstępowałem tam zawsze przy okazji pobytu w Warszawie. Zaczynało się chyba o 8, ale byłem tam dużo wcześniej, zgodnie z moim zwyczajem. Jednak nikt nie przychodził. Oprócz mnie był tylko jeden filatelista. Dopiero 20 minut po 8 zjawił się jeszcze jeden i powiada: – No, dzisiaj chyba nic z tego nie będzie. – Dlaczego? – pytam. – No, nie wie pan? Wojna. Rosjanie weszli. Cała Solidarność aresztowana… – No, nie cała. Ja jeszcze jestem – pokazałem swój znaczek na marynarce pod rozpiętym skafandrem.
Tak czy inaczej, nikt więcej się nie zjawił. Wyglądało na to, że rzeczywiście przyszło najgorsze. Wiadomości obu panów były bałamutne, właściwie żadne. Ja jednak intuicyjnie wyczuwałem, jaka jest sytuacja. Po prostu wojenna. Rozmawiając o wszystkim i o niczym odczekaliśmy jeszcze z kwadrans, po czym postanowiliśmy się rozejść. Ja oczywiście cały czas myślałem, jak powinienem dalej postępować, żeby uratować moje książki. A być może i siebie samego. Myśli były rzeczywiście tego rodzaju, wpadały z jednej skrajności w drugą. Ukrycie się nie wchodziło w rachubę z dwu powodów: po pierwsze nie miałem przygotowanej kryjówki, po drugie nie chciałem zostawić żony bez żadnej wiadomości o moim losie. Chciałem wrócić do Sandomierza, żeby zobaczyć ją i syna, obojętne, co będzie potem.
Wędrowałem przez puste, zaśnieżone ulice i układałem dalsze plany: jeżeli wracać, to oczywiście zabrać ze sobą książki. Miałem dwie drogi do wyboru: pociągiem lub autobusem. Wyobraźnia podsuwała mi scenariusze rewizji w pociągu i ta opcja wydała mi się gorsza. Myślałem, że kontrolowanie autobusów będzie dla nieprzyjaciela dużo trudniejsze, po prostu z powodu konieczności zaangażowania dużo większych sił. Wybrałem więc autobus, chociaż było to bardziej męczące i nigdy przeze mnie nie stosowane. Jednak ten fakt wydawał się dodatkowym plusem: jeżeli – załóżmy – znają moje zwyczaje, to będą czekali na Dworcu Wschodnim, a nie na dworcu autobusowym. Jeżeli oczywiście polują na mnie. Ale dlaczego mieliby akurat na mnie, skoro mają 10 milionów ofiar do złapania. To wydawało się dość logiczne. Tylko autobus. Po dwu godzinach dotargałem paczki na dworzec autobusowy. Chwilami wydawało mi się to normalną rzeczą, chwilami wyobrażałem sobie, że jestem bohaterem, który lada chwila zostanie zatrzymany i aresztowany. Wysiłek fizyczny dominował jednak nad wszelkimi myślami. Po prostu robiłem, to co trzeba i męczyłem się jak głupi. W oddali zauważyłem jakiś transporter opancerzony, ale ogólnie był spokój. To nastrajało mnie dobrze. Dopiero na dworcu autobusowym zobaczyłem pierwsze patrole wojskowe. Starałem się nie rzucać się w oczy. Wsadziłem paczki pod ławkę i siedziałem sobie spokojnie w jakimś kącie. Podobnie postępiłem potem w autobusie: paczki umieściłem pod siedzeniem i dość zadowolony jechałem do domu.
Jednak w tym autobusie przeżyłem chyba najbardziej tragiczną chwilę w życiu. Kierowca włączył radio i rozległo się przemówienie jaruzelskiego, od początku do końca, łącznie z hymnem. I nikt nie zareagował. Cały autobus ludzi słuchał w milczeniu, jakby każdy udawał, że nie słyszy. I to właśnie wydało mi się najgorsze. Nie wiem, czego oczekiwałem. Po prostu myślałem, że coś się stanie. Jakiś żart, przekleństwo, początek dyskusji może… Może ktoś krzyknie „Wyłącz to pan!”? Nie stało się nic. Ja też milczałem. Też udawałem kamień czy strusia. W ten sposób z kraju ludzi wolnych staliśmy się w tej jednej chwili krajem „w stanie wojennym”.
Przy kolejnych rocznicach stanu wojennego wracałem myślą do tygo dnia. I dopiero w 25 rocznicę, kiedy rozmawiałem o tym samym wydarzeniu z dość przypadkowymi ludźmi, pomyślałem sobie, że może przynajmniej kilku z pasażerów autobusu było w podobnej sytuacji, jak ja: nie mogli reagować, bo już byli w konspiracji, mieli na głowie sprawy ważniejsze, konkretne zadania do wykonania. Nie mogli demonstrować.
Konspiracja jest przeciwieństwem demonstracji. Oba te sposoby reagowania na stan wojenny były z pewnością czynnym oporem i zdążały do tego samego celu, a jednak oba wykluczały się wzajemnie. Jedni kontynuowali pracę w podziemiu, do którego przeszli z marszu, jak ja. Inni zaczęli jawnie demonstrować, jak wielu młodych ludzi, poprzednio nie zaangażowanych w pracę niepodległościową.
Te dwa style działania reprezentują zapewne dwa różne typy osobowości: jednym odpowiada spontaniczne i bezkompromisowe działanie, demonstracja. Inni instynktownie ukrywają się, kombinują, oszukują, „milczkiem pełzając łudzą despotę”, planują na dłuższą metę. Generał Jan Henryk Dąbrowski podpisał w chwili upadku Powstania Kościuszkowskiego „zobowiązanie niesłużenia przeciw Rosji”. Było to 18 listopada 1794 r. Już w następnym roku Dąbrowski brał udział w konspiracji warszawskiej, po czym wyjechał do Francji, aby stworzyć Legiony. Podobnie musiał postępować Piłsudski, urodzony konspirator. Może właśnie przede wszystkim był on mickiewiczowskim Wallenrodem, kiedy myśląc o Polsce traktował Galicję jako jej serce i początek. Galicję, która była krajem koronnym monarchii austro-węgierskiej. Komendant był wtedy formalnie sojusznikiem Austrii i bez wahania obiecywał jej nie raz lojalność, wiedząc, że będzie musiał Austo-Węgry zlikwidować, „żeby Polska była Polską”...
W Radomiu wysiadłem z autobusu i tam po raz pierwszy zobaczyłem obwieszczenia o stanie wojennym rozklejone na ścianach czy płotach (potem dowiedziałem się, że były drukowane w Moskwie). Pomyślałem, że może trzeba je zerwać i oczywiście nie zrobiłem tego, żeby nie zwracać na siebie uwagi, żeby uratować książki. Miałem jeszcze kilka godzin na obmyślanie, co z nimi zrobić. Jeżeli ubecy czekają na mnie w domu, to oczywiście nie mogę ich tam zanieść. Jedyne wyjście, to ukryć je gdzieś po drodze. „Przemówienie” i obserwacja po drodze dały mi jakieś podstawowe wyobrażenie o tym, co dzieje się w kraju. Rosjanie nie weszli. Nikt z nikim nie walczy. Ludzie Solidarności są aresztowani. To nic nowego. Rewizje, przesłuchania, aresztowania, nawet pobicia i skrytobójcze morderstwa – to było już przedtem. Jednak teraz warunki będą trudniejsze. Trzeba być bardziej ostrożnym. Gdzie, do kogo iść? Wszyscy koledzy i cała rodzina są oczywiście wykluczeni. Nie mogę narażać mojego skarbu poprzez kontakt z osobami, które ubecja zna.
Rozwiązanie nasunęło się samo. Dosłownie kilka domów od stacji autobusowej w Sandomierzu mieszkała starsza pani, która nie była w żaden sposób związana z Solidarnością. Przejrzałem w myśli inne ewentualne możliwości i okazały się równe zeru. Tak więc zostaje pani Dąbrowska.
Była żoną lekarza, który w czasie drugiej wojny należał do AK, sprawował jakąś funkcję w Inspektoracie Zamość. Rozumiało się samo przez się, że ona również należała. Obecnie doktor nie angażował się w politykę, a może tylko był bardzo ostrożny i nic o tym nie wiedziałem. Pani Dąbrowska była przewodniczącą naszego kółka filatelistów i z tego powodu już kilka lat wcześniej zacząłem ją odwiedzać. Potem wstępowałem na kawę, ponieważ była osobą inteligentną i kulturalną i mieszkała naprzeciwko szkoły, w której uczyłem. Było to więc dla mnie wygodne, wpadałem w czasie dużej przerwy. Ustalił się zwyczaj kawy u pani doktorowej, na której zwykle była też jedna czy dwie starsze panie. W czasie Solidarności tematem rozmów było często moje działanie, przynosiłem biuletyny: najpierw Mazowsza i regionalne, potem mój własny. Jeżeli ubecy studiowali moje zwyczaje, to na pewno znali dobrze ten dom, ale wydawało mi się, że nie mam innego wyjścia.
Teraz zapukałem do jej drzwi przy końcu pierwszego dnia wojny. Był już późny wieczór, naokoło ciemno i spokojnie. Wydawała się nieco przestraszona, ale spokojnie wysłuchała mojej instrukcji i przyjęła paczki z książkami. Obiecała je przechować i wydać tylko osobie, która poda właściwe hasło.
Rozpoczął się dla mnie stan wojenny. Szedłem do domu z duszą na ramieniu, prawie pewny, że czekają tam na mnie. A jeżeli nie, to przyjdą następnego dnia. Idąc rozważałem jeszcze możliwości ukrycia się, ale nie były one realistyczne. Nie miałem przygotowanej kryjówki, w której mógłbym spędzić zimę. A zresztą, w jakim celu? Zachowanie życia nie mogło być takim celem. Prowadzenie walki zbrojnej nie było możliwe, bo nie mieliśmy broni. Moja sytuacja była dokładnie taka, jak całej Solidarności: musieliśmy poddać się losowi i potem działać w zależności od rozwoju wydarzeń.
W domu czekała tylko żona i syn. Opowiedziałem pokrótce moje przygody, nie wdając się w szczegóły, bo wiedziałem, że mieszkanie jest na podsłuchu. Grażyna spakowała mi potrzebne w więzieniu rzeczy, wziąłem kąpiel i przygotowałem ciepły kożuch (ciągle mając w pamięci Syberię). Niestety, ubecja nie zjawiła się. Okazało się, że następnego dnia (poniedziałek) również nie przyszli.