Orban miał do wyboru – albo zgodzić się na dyktat, albo lawirować, więc wybrał to drugie – i póki co, całkiem nieźle mu idzie.
I. Przedmiot i podmiot
Zachowanie naszej klasy polityczno-medialnej podczas niedawnej wizyty Victora Orbana było modelowym potwierdzeniem galopującej wasalizacji i infantylizacji polskiej polityki zagranicznej. Oto premier Ewa Kopacz wraz basującymi jej formacji ośrodkami propagandy urządza spektakl publicznego przeczołgiwania szefa rządu innego państwa, sprowadzający się do napawania własną bezkompromisowością na zasadzie: „ale mu powiedzieliśmy”. Wygląda to dość żałośnie, jeśli zestawimy ze sobą format i dokonania obojga przywódców i szerzej – politykę obozu rządzącego z ostatnich ośmiu lat z tym, co dzieje się na Węgrzech. Z jednej strony mamy poważnego gracza, który w dzisiejszej postpolitycznej nijakości wyrasta na regionalnego męża stanu i którego meandrowanie między Rosją a Zachodem podporządkowane jest bezwzględnie węgierskiej racji stanu, tak jak ją rozumie i definiuje. Wszelkie ruchy podejmowane przez Orbana ukierunkowane są na odzyskanie przez Węgry podmiotowości wewnętrznej i zewnętrznej, tak by formalna suwerenność w jak największym stopniu wypełniona była realną treścią. Z drugiej mamy przedstawicielkę kasty zarządzającej kondominium, nieudolną następczynię człowieka, który jawnie zrezygnował z prowadzenia jakiejkolwiek samodzielnej polityki na rzecz „płynięcia z głównym nurtem Europy”. W praktyce przełożyło się to na realizację oczekiwań Berlina do czego gotowość otwartym tekstem zgłosił Radosław Sikorski podczas słynnego „hołdu pruskiego” i bierne wypełnianie kolejnych brukselskich dyrektyw, skutkujące spadkiem znaczenia Polski do roli bezwolnego asystenta i przedmiotu międzynarodowych rozgrywek.
Szczególnie groteskowo w kontekście powyższego wygląda pomstowanie na prorosyjski kurs polityki Orbana w ustach ludzi do niedawna nadskakujących Putinowi do granic upodlenia. Otóż różnica między naszym „resetem” za czasów Tuska, a woltą Orbana jest dokładnie taka jak między przedmiotem a podmiotem. My przestawiliśmy wajchę, bo tego oczekiwał od Polski polityczny patron, czyli Niemcy, które chciały mieć porządek w Warszawie i posprzątane na dzielnicy, tak by żadne kwasy nie utrudniały interesów z Rosją. Stąd nasza bierność w sprawie Nord Streamu, kontrakt gazowy Pawlaka w sprawie którego musiała interweniować Komisja Europejska, uznając, że to jednak zbyt wiele dobrego dla Rosji i sabotowanie budowy gazoportu. O hańbie smoleńskiej i parasolu ochronnym nad rosyjskim „śledztwem” szkoda nawet pisać. Podobnie obecny, antyputinowski zwrot Warszawy (zresztą, na poziomie czysto werbalnym) jest wypadkową sporu Berlina z Moskwą o strefy wpływów w regionie, toczonego póki co rękoma Ukraińców. Natomiast Orban zwrócił się w stronę Moskwy jako samodzielny polityk, ponieważ uznał, że w danych warunkach będzie to opłacalne i ugra tą drogą dla swojego kraju wymierne profity. Chodzi tu zarówno o tańszy gaz i budowę elektrowni jądrowej na warunkach korzystniejszych od proponowanych przez Zachód, jak i o możliwość szachowania Berlina groźbą wymknięcia się spod geopolitycznej kurateli. Angela Merkel zrozumiała przesłanie, stąd od pewnego czasu obserwujemy złagodzenie dotychczasowych antywęgierskich publicznych połajanek.
II. Berliński telegram
Możliwe też, że cesarzowa taktycznie scedowała przekazywanie wyrazów swego niezadowolenia na podległe byty, takie jak polska administracja zarządzająca i stąd nagły przypływ pryncypializmu Ewy Kopacz zarzucającej węgierskiemu przywódcy rozbijanie „europejskiej solidarności”. To, że owa „solidarność” jest czystą fikcją i każdy za fasadą struktur europejskich stara się wyszarpać najwięcej dla siebie, jest jasne dla każdego przytomnego obserwatora, a tym bardziej dla świadomych uczestników gry. Rozumie to Merkel, pojmuje ten francuzik o nazwisku brzmiącym jak nazwa sera, rozumie i Orban. Czy dostrzega to Kopacz – tu mam daleko idące wątpliwości. W każdym razie, skłaniam się ku tezie, że Ewa Kopacz była tu tylko listonoszem, a jej „reprymenda” to swoisty telegram z Berlina: pani kanclerz jest niezadowolona. Nie dlatego, że Węgry robią interesy z Rosją. Pani kanclerz jest niezadowolona dlatego, że Węgry próbują prowadzić własną politykę nie pytając się Niemiec o pozwolenie.
Na marginesie warto odnotować także medialny cyrk towarzyszący wizycie. Wiadomo, że Orban będzie chłopcem do bicia za wszystko co zrobi, lub czego nie zrobi – teraz padło na jego stanowisko w sprawie Ukrainy. Wprost nie mogą znaleźć słów potępienia te same media z „Wyborczą” na czele, które obwieszczały swojego czasu kres „postjagiellońskich mrzonek”. Przypomnijmy sobie, jak to było jeszcze niedawno? Taki oberredaktor III RP, Adam Michnik, spijał tłuste rosoły w Klubie Wałdajskim serwowane mu hojnie przez Władimira Putina, a w wywiadzie dla „Komsomolskiej Prawdy” mówił m.in. „Oczywiście, część naszego społeczeństwa choruje na rusofobię i ksenofobię. Wolność jest przecież dla wszystkich – dla mądrych, głupich i dla swołoczy. Są idioci, którzy twierdzą, że nie ma niepodległej Polski, ale jest rosyjsko-niemiecki projekt. To ludzie z zoo z bezrozumnym antyrosyjskim kompleksem." W innym miejscu komplementował putinowski reżim jako „liberalny autorytaryzm” w którym panuje wolność słowa, bo w Moskwie sprzedają nawet publikacje przeciwne Putinowi, a on – Michnik – z podróży do Rosji przywozi sobie „50 kilogramów książek”. Tak było jeszcze w 2011 – jak te mądrości etapu się zmieniają... Ale cóż, wtedy „pojednanie” z Rosjanami nakazywała nam „solidarność europejska”, podobnie jak dziś ta sama „solidarność” każe nam pryncypialnie potępiać prorosyjskiego Orbana i wychwalać stanowczość pani premier, która musiała na konferencji odczytywać z kartki treść berlińskiego telegramu, żeby wiedzieć jak to właściwie tegoż Orbana obsztorcowywała.
III. Test samodzielności
Niestety, muszę to napisać, choć zdaję sobie sprawę, że znów zostanę okrzyknięty politycznym szkodnikiem, egzaminu nie zdał również Jarosław Kaczyński odmawiając spotkania z węgierskim przywódcą. Zaznaczam – egzaminu, bo wizyta Orbana była testem na to, czy Polska może potencjalnie wrócić do roli liczącego się państwa, potrafiącego nawiązywać samodzielne relacje z regionalnymi partnerami. To, że rząd Ewy Kopacz zachowa się tak jak się zachował, rujnując perspektywy wzajemnych stosunków pod dyktando niemieckiej cesarzowej, było do przewidzenia. Okazało się jednak, że główna siła opozycyjna, która już jesienią może rządzić państwem, też zapadła na chorobę kunktatorstwa. Oczywiście, domyślam się kalkulacji, jaka za tym stała – nie dawać paliwa wrogim mediom, zwłaszcza w gorącym roku wyborczym. Tyle, że reżimowe media będą walić w PiS i Kaczyńskiego zawsze i za cokolwiek, włącznie z przysłowiowym już „nienawistnym milczeniem” – dokładnie tak, jak w Orbana. Różnica polega na tym, że Orban – także wtedy, gdy był w opozycji – nie przejmował się ostrzałem i robił swoje, aż do zwycięstwa, po którym wrogie mu media sobie poustawiał. Tymczasem, opozycja w Polsce koncentrując się na tym, by nie podłożyć się przekaziorom, w efekcie w znacznym stopniu gra pod ich dyktando sama wiążąc sobie ręce i ograniczając pole manewru . Zresztą, media i tak użyły węgierskiego dementi, jakoby żadne spotkanie z liderem opozycji nie było planowane, do dworowania sobie z Kaczyńskiego. Zatem – gdzie tu korzyść?
Jarosław Kaczyński ryzykował co najwyżej medialną „trzydniówką oburzenia”, jakich było już wiele, niczym więcej. Miał szansę natomiast ugrać kilka rzeczy – choćby pokazać się jako polityk z którym – mimo oczywistych różnic – liczy się jeden z ważniejszych regionalnych przywódców. Po wszystkim mógł zaś oznajmić, że zakomunikował Orbanowi swoje zastrzeżenia wobec jego obecnej linii politycznej. I druga sprawa – była to okazja do zagrania na lęku Polaków przed wojną z Rosją do której, jak straszą media, niechybnie doprowadzi Kaczyński. Spotykając się z Orbanem na rzeczowej rozmowie, prezes PiS wysłałby sygnał, że jest obliczalnym politykiem, a nie kreowanym przez propagandę „podpalaczem”. Spotkanie byłoby także okazją do poszukania jakichś punktów stycznych, jak chociażby wyzwolenie się spod neokolonialnych zależności. Przecież Jarosław Kaczyński za chwilę może być premierem – jak wyobraża sobie układanie stosunków z Węgrami? Będzie je bojkotował? A co ze Słowacją i Czechami – co najmniej równie prorosyjskimi jak Węgry – które dopiero co stworzyły wraz z Austrią „trójkąt sławkowski”?
Poza wszystkim, Victor Orban w relacjach z Rosją nie robi nic, czego nie robiłyby inne europejskie państwa i demonizowanie go, szczególnie w kontekście „solidarności europejskiej” każdorazowo definiowanej wedle bieżących interesów Berlina, zwyczajnie nie ma sensu. Węgry zostały w ramiona Rosji w dużej mierze wepchnięte przez jawnie wrogą politykę europejskich stolic, a Orban gra tak, jak pozwalają mu okoliczności. Miał do wyboru – albo zgodzić się na dyktat, albo lawirować, więc wybrał to drugie – i póki co, całkiem nieźle mu idzie.
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Na podobny temat:
http://blog-n-roll.pl/pl/orban-na-linie#.VO4GRSyNAmw
http://blog-n-roll.pl/en/orban-franciszek-i-jan-pawe%C5%82-ii-jako-byty-wirtualne#.VO4GgSyNAmw
Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 8 (78) 02-08.03.2015