Dzień czwarty II

Dzień czwarty II
Na obiadokolację wybrałem się piechotą. W końcu, żeby dostać się na druga stronę szosy, nie ma potrzeby wyciągania z garażu takiej krowy jak Mondeo. A po jedzonku też na żadną wycieczkę się nie wybieram. Akurat te parę setek metrów, to wystarczająca aktywność dla lepszego trawienia.. Mózg się dotlenia. Pomysły przychodzą.
Właściwie, to nudy w tym Fetusonie… To co mnie mogłoby zainteresować, to tajne, zapewne, bo Krysia jakoś mnie takimi ścieżkami oprowadza, że widzę nudne mury, z wierzchu i czasem jakiegoś ludzika, łaskawie przedstawianego przez Krysię. Nazwisk i twarzy do kupy, nigdy nie potrafiłem zapamiętać, tak od pierwszego razu. Nawet za dawnych czasów, jak nie dostałem czyjejś wizytówki na dzień dobry, to po dwóch dniach nie wiedziałem, kto zacz i czy na pewno blondyn i z sąsiedniej ulicy… A tu każdy był, albo inżynier projektu, albo specjalista, albo dyrektor czegoś… Panie też.
Na tej imprezie, jak już jakieś relacje integracyjne będą to sobie te twarzyczki i tytuły poukładam. Bo to, co wynalazłem w firmowym albumie i na liście gości, to jakoś jeszcze się miesza… No, nie wszystko. Siwe oczy w zielone kropki. Ta fajna wiercipięta Bronka, duża i czarna Karola… Zdecydowanie, do pań mam lepszą głowę.
No proszę! Już jestem z powrotem. Klucz do furteczki. Teraz klucz do drzwi wejściowych. Jestem na razie jedynym gościem w tym hoteliku, to sam sobie za portiera robię. Pierwsze piętro. Moje drzwi z numerkiem „12”. Nie rozbestwiam się z nadmiernym zużyciem energii i na korytarzu zostawiłem tylko jedną lampkę, żeby nosa nie rozbić na schodach.
Nie lubię zamków wyposażonych we wkładki patentowe pod klamką, bo mają zwyczaj zacinać się na amen, gdy drzwi minimalnie na zawiasach siądą. Te akurat nie siadły. Otwierają się bez oporu, do środeczka. Wyłącznik światła mam po prawej przy samej futrynie…
Zapaliło mi się… Sto tysięcy gwiazd pod czaszką!
I chyba zgasło wszystko na trochę!
Może na trochę dłużej… Trudno wyczuć. Ale jak oczy się otworzy, to tych gwiazd w ilościach hurtowych już nie widać, tylko w półcieniu sufit korytarza i tam gdzie klatka schodowa, ta jedna lampa oszczędnościowa. A dlaczego to Rysiu gapisz się tak na ten sufit korytarza w takiej dziwnej pozycji? Bo leżysz sobie. Nogi masz wprawdzie w swoim apartamencie, ale plecki już na wykładzinie korytarza. Taaa… Lokalizację, Rysiu, masz już z głowy! To teraz meldunki o stratach. Pozycja pozioma… boli coś? Troszkę plecki i lewy łokieć więcej niż troszkę… Główka… Delikatnie w prawo, w lewo… Eee… Z tyłu nawet guza nie ma! Nieźle! To skąd były te wszystkie gwiazdy?! Plastikowe uzębienie? Jest! I działa! Nos…Oooo… Upaprałem się tą krwią osobistą grupy A Rh (+). Nosa złamanego nie mam… To znaczy mam, ale nie teraz. Jak kiedyś złamałem to mi chirurg sporo kawałków ze środka pęsetą powyciągał i obiecał, że od tej pory, to już na pewno nie mam czego łamać. Co nie przeszkadza, że walnięcie byle czym, w ten kawał mięcha wystający wyraźnie przed wszystkim z przodu, rozkwasza go skutecznie i boleśnie. Przez kilka dni będzie jakby większy… Czółko. No róg rośnie… Spory… W lodówce powinny być kostki lodu do napitków. Wstawaj, Rysiu. Ten co ciebie walnął dawno już zwiał… Uuuu… We łbie jakby wszystko się zakołysało! I w uszach dzwoni… Wstawaj, wstawaj… Nie marudź! Nudno ci było!
Gębę z grubsza obmyć i w ścierkę te kosteczki lodu… Telefon do Krysi…
– Cześć, asystentko moja ulubiona. Miałem malutki wypadek… Ktoś dostał się do mojego pokoju, gdy byłem na kolacji. Zaskoczyłem go szybkim powrotem, to walnął mnie na przywitanie drzwiami mojego apartamentu i zwiał… Mam rozkwaszony nochal, i guza jak premiowa renkloda. Poza tym żyję i jeszcze nie wiem czy coś nie zginęło. Ty znasz obyczaje Fetusonu… Zawiadamiamy policję, czy naszą firmową ochronę?
– O Jezu!
– Dobry Pan Be jest wszechwiedzący i takie wypadki widzi sam z siebie. Wzywać go nie ma po co. I tak nie jest zainteresowany. To do kogo zadzwonić? Do Witka?
Chwilka milczenia Krysi wystarczyła.
– Sama zadzwonię do ochrony. Siedź tam i nie ruszaj się… I niczego nie ruszaj!
– Łazienkę i lodówkę musiałem. I troszkę krwi nakapałem między jednym i drugim…
– Z ochrony ktoś przyjdzie za kilka minut, sama ich wezwę. A ja dojadę za jakieś pół godziny… Nie róbcie nic przez ten czas…
Nie miałem najmniejszej ochoty na robienie czegokolwiek. Poza tym jest bardzo niewygodnie robić coś, gdy mokry kłąb szmaty z lodem trzeba trzymać przy czółku i nasadzie nosa. Słabo wtedy widać…
Ale ochrona jest tu szybka! Chyba nawet pięciu minut nie ubyło, jak coś z wizgiem przyhamowało za oknem i tupot czterech bojowych buciorów zadudnił na schodach…
Gdy takich dwóch ninja, z Glockami w dłoni jak wpada taktycznie do pokoju, to trochę deprymujące! Ręce same do góry podskakują i cholerna szmata z lodem leci za oparcie fotela!
– Jak Boga kocham, to nie ja! To mnie!
Sam się zdziwiłem skąd u mnie taki wysoki głosik! To, pewnie przez ten nos. Albo przez te strzelawkę trzymane oburącz i wycelowane najwyraźniej w mój osobisty biust!
Wyloty luf niechętnie opadły…
– Krysia mówiła, żebyśmy na nią zaczekali – teraz byłem na tyle odważny żeby się odezwać. – A ten co mnie tak załatwił, zwiał dobre piętnaście minut temu… Albo nawet trochę więcej, bo film mi się urwał…
– Tu, naokoło to pustkowie… A płot to każdy przeskoczy… Jak auto taki miał na szosie, to dawno go nie ma…
Jeden się odezwał, ale nie wiem który, bo obaj tak samo na czarno i w kominiarkach.
Pomyślałem sobie że ochrona takich ważności i tajności firmy to powinna choć udawać jakieś zdolności operacyjne…
– Przecież po ciemku latać po tej pustce nie będziecie… Widziałem że macie tu monitoring. Może coś wam się nagrało?
– To dryndnij do Kazika, niech sprawdzi czy któraś kamera coś złapała – dalej nie wiedziałem który to powiedział bo zamienili się pozycjami.
– I nie łaźcie tak wszędzie , panowie, bo nie wiem jeszcze czy coś nie zginęło i czy jakichś śladów gość nie zostawił…
– Śladów?
Zdziwił się chyba ten drugi… A może tylko mnie tak się we łbie mieniło? Bo tacy sami?
Wizg następnego autka hamującego ostro za oknem. Pewnie Krysia się sprężyła… No pewnie. Jej szpileczkowe tuptanie na schodach to nie buciory rangersów.
– Żyjesz?! Nic ci nie jest?!
Aż tak ją obeszło? Lubi mnie troszkę? Ale nie rozczochrana wcale i makijaż całkowicie w porządku. Strój też nienaganny! Choć nie jest to urzędowa garsoneczka… Spod eleganckiego amarantowego płaszczyka z czarnymi ozdóbkami wygląda takaż mała czarna… Gdzieś Krysia uprawiała wieczorne życie towarzyskie…
– Żyję i jest mi, co widać – wyszczególniłem w odpowiedzi. – To co robimy? Dzwonimy na policję?
– Jeszcze nie… Zginęło ci coś?
– Na oko, z tego co na biurku, to nic. Laptop mój jest. Firmowy komp i te inne też. Z tego śmietnika użyczonego przez Stasia też nie widać, żeby co ubyło.
– A w komputerach?
– A to sama sprawdź.
Krysia podeszła do biurka krzesełko sobie przysunęła i odpaliła maszynkę firmową… Windows ładuje się chwilkę…
– Kawy bym się napił – jeden z ninja się odezwał widać znudzony czynnościami śledczymi.
– To sobie zrób – zaproponowałem łaskawie. Jako nieco poszkodowany, gospodarz może być mniej gościnny. Wolałem popatrzeć sobie na wysiłki Krysi. Za plecami moja cud maszynka zachrobotała mieleniem, zapachniała kawką i zaczęła parskać…
– Wy nie chcecie?
Ninja był uprzejmy się dopytać.
– Mnie od kawy dzisiaj to już w brzuchu bulga – to był chyba ten drugi ninja…
Odmachnąłem ręką za siebie… Ależ ta Krysia się męczy…
– Jeżeli, ty dziewczyno, nie potrafisz z marszu wejść do służbowego komputera, to ktoś obcy też tego nie potrafił. Który raz wyskoczył ci komunikat: „Brak uprawnień”? Taka jedna małoletnia młodzież nauczyła mnie tej sztuki i nawet zapisała na karteluszku co i jak. To wszystko co moje tak robię. A poza tym to, co ważniejsze kopiuję sobie i chowam…
Jakiś charkot za plecami się odezwał, potem jakby kto worek z kartoflami na podłogę zwalił… I porcelana firmowa się rozbrzękła… zanim zdołałem się odwrócić, usłyszałem jeszcze bardzo brzydkie słowo, prawie wywrzeszczane, przez ninję… Odwróciłem się wreszcie i we łbie mnie znowu załupało. I miało od czego! Jeden ninja leżał na pleckach, z rękami rozrzuconymi… Na paluszku prawej reki wisiało mu jeszcze białe uszko z kawalątkiem firmowej filiżanki. Najwyraźniej już sztywniał. Drugi przy nim kucał i powtarzał półgłosem to samo brzydkie słówko.
Krysia za moimi pleckami, wreszcie dala spokój kompowi bo znowu odezwała się pobożnie.
– O, Jezu!
– Chyba jednak zadzwonisz po policję, Krysia… I lepiej więcej rzeczy tu nie dotykać, bo takie to się źle kończy… I do Witka i Stasia tez wypada dryndnąć…

Średnia ocena
(głosy: 2)

komentarze

Panie Ryszardzie!

Coś się dzieje. Fajnie!

Pozdrawiam


Subskrybuj zawartość