Dzień drugi I

Dzień drugi I

Wczoraj poczułem się tak zmęczony, że o piętnastej zrobiłem fajrant swojemu personelowi, czyli Krysi. Troszkę się zdziwiła, że nie mam dla niej żadnych poleceń na jutro.
Ja tam nie byłem zupełnie zdziwiony. I wcale nie zamierzałem zaczynać pracy o siódmej!
– Gdy będę ciebie potrzebował, Krysiu, to zwyczajnie zadzwonię. Mniej więcej, w porze lunchu.
– To co ja mam w tym czasie robić?
Moja asystentka byłe niepomiernie zdziwiona.
– A normalnie, to co w tych godzinach robiłaś?
– Pilnowałam kalendarza szefa i jego korespondencji.
– No to masz co robić. Popilnujesz tego kalendarza, żeby nikt go nie ukradł i tej korespondencji, bo jakaś pewnie przyjdzie, bez względu na Stasiowy wyjazd…
– No, rzeczywiście…
Zjadłem sobie dość późny i samotny obiad w przysługującym mi zajeździe. Firmową kartę przyjęli bez grymasów. Choć byli pewnie nieco zdegustowani, że na kartę win nawet nie spojrzałem i inne alkohole też zignorowałem.
Potem obejrzałem jakieś dwa głupawe horrory pod rząd. To znaczy ten drugi to tak do połowy, bo zasnąłem jak dziecię.
Dziś jest już drugi i całkiem nowy dzień.
Najpierw kawka. Maszynka do tego była z tych kombajnów, załadowanych firmowo kawami różnymi, cukrem, mleczkiem śmietanką i nawet kosteczkami czekolady! Podstawiłem sobie we właściwe miejsce porcelanowa filiżankę i na klawiaturze wybrałem espresso. Tak pisało w plastikowym okienku. Sprawdziłem, czy nie ma gdzieś dziurki z napisem „wrzuć monetę”, ale nie było. „Cukier” był. Mały i duży. Lubię duży.
Ładnie zapachniało prawidłowym początkiem dnia. Warczało i mieliło na świeżo! Bajer! Potem zaczęło leciutko syczeć, parskać i dmuchać strużkami pary. To dopiero były wonie!
Wyciągnąłem się leniwie w fotelu pod oknem, z widokiem na wilgotną szarość jesieni. Płot z siatki oprawionej w ramy z ocynkowanych rur był wysoki na dwa metry. Przed płotem i za nim zrudziałe trawy… Nikt tego nie strzygł? W takim Fetusonie? Gdyby były to choć trochę strzyżone trawniki, to nie byłoby tych kęp wyległych szarych badyli, tylko zieloniutko i wesolutko. Nawet jak krzaki i drzewa są łyse, poczerniałe i ociekające wilgocią. Za płotem widok na szosę i sąsiednią Gminę. Ta sąsiednia Gmina pewnie krzywym okiem patrzy jak taki spory podatek od nieruchomości przechodzi jej kolo nosa dosłownie o splunięcie… Tylko patrzy i zazdrości.
Wypoczęty umysł i ciało są skłonne do podsumowania pierwszych wrażeń.
Stasiu. Właściwie to czegoś tak niespodziewanego można było się po nim spodziewać. Uwielbiał stawiać swoich, hm, partnerów i współpracowników, w niewygodnych i zaskakujących sytuacjach.
– Zanim, Rysiek, komuś dasz do ręki kasę, albo władzę, najpierw sprawdź, czy tym go nie przygnieciesz…
Niby miał rację. Ale po takiej deklaracji, starannie unikałem przyjmowania od niego jakichś propozycji… Ale teraz mnie złowił!
No! To zupełnie coś innego! Coś innego… Hm. Naprawdę?
Coś nie tak. Taki kontrakt i ten luz finansowy, to nie bardzo pasuje do Stasia… I do tego obrazka Fetusonu. „Pracujemy od siódmej….” Ten personel rzeczywiście tak tyra… Może tak być powinno? Krysia… Jakoś to pierwsze wrażenie, ten urok damy, maślane oczy” wedle Stasia, mocno zbladły po wczorajszym. Jak to dzisiaj się mawia: zero chemii. A nawet odnoszę wrażenie, że przez te kilka wczorajszych godzin jakby sztywniała coraz bardziej. Nawet żadne chętki nie przychodziły mi do głowy!
Te rozmowy ze Stasiem przegrałem sobie na swój laptop. Nie lubię jak mi się takie rzeczy pętają gdzieś po cudzym sprzęcie. Służbowa komóreczka, śliczna, pozłocista ale Fetusonowa, a nie Ryśkowa, o! I będzie więcej miejsca do nagrywania.
Drynda niecierpliwie i ze zlością!
– Rysiek…
– Cześć… Chyba nie obudziłem ciebie?
– Cześć… Nie… Coś ty Stasiu, W tym wieku już tak długo nie sypiam, bo sikanie goni…
– A nie… Tu Wiktor… Przez telefon czasem nas mylą…
Będę ci może potrzebny do czegoś przez najbliższe trzy, cztery dni? Wybyć muszę na trochę…
– Na razie wystarczy mi Krysia i ta kupa makulatury na biurku. No i Stasiu czasem zadzwoni, żeby sprawdzić czy się za bardzo nie obijam za jego pieniądze.
– Firmy pieniądze…
Chwilkę trwało zanim dotarła do mnie ta poprawka. Najpierw Michał, a teraz Wiktor. Kasa To Firma. Nic osobistego.
– Jasne, Wiktor… Jeszcze nie przywykłem do tych korporacyjnych niuansów.
– Do szesnastej jeszcze będę, jakby co…
– Nie musisz sobie mną głowy zawracać. Na razie mam zajęcia aż nadto.
Pstyk.
No to mamy pełny luz! Szefów nie ma! No, dopiero od szesnastej…
W każdym razie wypada zrobić na biurku troszkę twórczego bałaganu. Na bloga wrzucić wczorajszy kawałek… Albo trochę na wstrzymanie z blogiem…
Na służbowym kompie otworzyć ten projekt finansowania wdrażania prototypu 16/72xp. Co to za cholera… Wykaz zastrzeżeń patentowych… Mądrze wygląda. Znam się na tym jak świnia na gwiazdach. Po co Stasiu mi takie badziewie zostawił? Przecież wiedział, że to mi na nic. Nawet jak byłem w tym jego pierwszym zakładzie produkcyjnym, lata temu całe, to pokazał mi przez szybki z galerii dla gości i wyższego personelu, jak na dole przy maszynach uwijają się jego fachowcy w błękitnych kombinezonach. I ochraniaczach słuchu. Bo maszyny wizgają, piszczą, wyją przekładniami, plują wiórami stali i brązu, chlapią emulsją. Hałas przez szyby na galerię docierał mocno stłumiony.
– Tu mam tylko produkcję jednostkową prototypów… Na dół nikogo obcego nie wpuszczam. Za dużo tam rzeczy jeszcze nie opatentowanych…
– Mnie wystarczy, że popatrzę sobie przez szybkę. Wiesz, że nie kusiło mnie nigdy, żeby choć rękę wyciągnąć do jakiejś maszynki.
– Pewnie. Stąd też możesz podziwiać jak ci kumpel urósł. Wiesz, że takie przekładnie specjalistyczne jak tutaj, tylko ja jeden produkuję w Europie? A mój konkurent ze Stanów poważnie przymierza się do jakiejś formy współpracy. Jego przekładnie tej samej mocy są dużo droższe i prawie o połowę cięższe!
– O! Takie coś to rozumiem. I od takiej wiedzy to łap sobie nie upapram.
Ale postronnym, w rodzaju mojej Krysi, należy pokazywać merytoryczne zainteresowanie tematem. Dziewczyna przecież karierę w narzędziowni zaczynała. U Stasia.

Średnia ocena
(głosy: 1)

komentarze

Panie Ryszardzie,

daleka jestem od udzielania Panu rad, ale… kurcze, no: jest napisane, a nie: pisze.
No chyba że to część Pańskiego planu
:)


Dorciu,

e tam, pisze jest fajniejsze, ja tak mówię od zawsze:)


Grześ

Mnie śmieszy, jak Bałtroczyk mówi: poszłem.
Po czym dodaje – bo miałem blisko. Jakbym miał daleko, to bym powiedział: poszedłem.
Więc może coś jest i z “pisze”.
:)


Pani Dorciu!

Oczywiście, że „on pisze”, strona czynna. Posługiwanie się stroną bierną jest w polska języka trudny, to pan Grzesia nie umieć. Co innego w niemiecki. Tam błędy robi nie.

Pozdrawiam


Błędy?

Tak to jest jeżeli nie ma kogoś pod ręką jako korektora. Jestem wdzięczny za każdą uwagę, Gdy wydawałem w goneta. net “Życiorysy” i potem “Gołego, to moja korektorka, oprócz zabawy miała jednak kupę roboty.


Panie Jerzy,

ja wiem, że pan ma zawsze rację, ale w literaturze jest cos takiego jak stylizacja i pisanie różnymi stylami/żargonami.
Jak chcę oddać język potoczny, to muszę by być wiarygodny popełniać błędy.
Jak chcę oddać język urzędniczy, to będę pisał o wykonywaniu telefonów itd
jak chcę oddać język młodzieżowy, to będę bluzgał.

Itd itp

A o polszczyźnie to ja trochę wiem, wiem, kiedy robię błędy i zazwyczaj (nie liczę literówek i interpunkcji) robię je świadomie.

Pozdrawiam.


Jeszcze o blędach

Miły Grzesiu. Przyznaję bez bicia. Ja błędy robię nieświadomie. Piszę tak jak gadam na co dzień. Przecinki wstawiam, albo w każde wolne miejsce, albo o nich zapominam. Mam brzydki nawyk nadużywania zaimka “to”. “Się” pakuję w szyk zdania tez niespecjalnie poprawnie. Na maturze z języka polskiego, ustnej, na pytanie za gramatyki odpowiedziałem na trzy, tylko dzięki uprzejmym podpowiedziom mojej nauczycielki rosyjskiego, wygłaszanym konspiracyjnym szeptem. To były czasy! Matura pisemna i ustna z matmy i polskiego, Poza tym jeszcze trzy przedmioty ustne. Historia, wiedza o świecie, chemia…


Subskrybuj zawartość