Planeta Gretchen

Kiedyś... nie tak dawno… Już po ...
Napisałam:

 “Śmierć, dumnie i bezpardonowo przechadza się korytarzami, nie kryjąc się ze swoją obecnością. Spaceruje powolutku ze spokojnym uśmiechem na twarzy. Czuje się jak w domu, którego pewnie nie miała przedtem. Wie, że ci to tam siedzą ją czują – widzi to w ich oczach. A każdy tam siedzi i błaga “tylko nie ja…”
Stali bywalcy są trochę bardziej pewni swego, obok nich idzie nadzieja, ale ci co pierwszy raz, rozpoznawalni są od razu. Ściśnięte twarze, oczy pełne łez, niedowierzanie, rozpacz.
Zauważyłam dzisiaj, że staram się nie patrzeć wprost, bo we mnie przechodzącej nie odnajdą odpowiedzi, a patrzą jakby chcieli znaleźć...
Prawie nikt nie jest sam. Bliscy nie wiedzą co zrobić czy powiedzieć, bo nie wiadomo czy jest coś do powiedzenia. Czy to już mówić, czy zaczekać jeszcze?
Bezwzględna, panująca równość wszystkich. I ta przerażająca, poraniona, dominująca kobiecość.
Pamiętam jak siedziałam tam oparta o ścianę, z tymi samymi pytaniami, z powstrzymywanymi łzami, wypłakiwanymi dopiero przynajmniej za zakrętem…
Teraz potrafię się tam uśmiechnąć i za każdym razem myślę, że jak ktoś zobaczy ten mój uśmiech to mu wiary przybędzie od tego. Bo jeżeli można w takim miejscu się uśmiechnąć to może…
Nie znoszę tego szpitala…”

Żeby było po , musi być przed , i musi być w trakcie .

Pamiętam, wolałabym nie.
Przed był koniec wszystkiego, wszystkiego co do tej pory znałam, z czym się spierałam, co było bliskie i dalekie.
Przed mój świat był nienaruszony, a zupełnie nie potrafiłam tego dostrzec. Ludzki wzrok jest ograniczony.

Przed było pożegnanie, przekazanie najważniejszych spraw i rzeczy. Choć właściwie rzeczy, bo spraw… może mniej…

W trakcie było straszliwe cierpienie, łzy, bezsilność, nadzieja tląca się siłą mojej woli. Ona ginąca na moich oczach. Siedząca na korytarzu, bez swojej twarzy, bez tego ognika w oczach, który był pierwszym co zobaczyłam.

Kobiety w mojej rodzinie zawsze były nadludzko silne, ale wobec tego nie ma ludzkiej siły. Nie ma?
Dała radę, wbrew sobie i pewnie dla mnie.

Czas… Nieuchwytne, niesłyszalne tik-tak…

Dziesięć tików-taków od mojego domu.

Szłam tam zawsze ściśnięta od środka przerażeniem. Kolejne badania, kolejne badania, kolejne badania.
Początek leczenia.

Dziesięć tików-taków i znów tam jestem. Dzielna i niezłomna. Pokrzykuję na nią czasem, żeby nie to, albo żeby tamto.
Ukrywam swoje zagubienie i strach, zimny, okropny strach.

To był wrzesień, cztery lata temu. Lekarze patrzyli na mnie tak, jakby chcieli powiedzieć, że świąt już nie będzie. Albo to moja wyobraźnia.

Wracałam do domu i widziałam, nagle bardzo wyraźnie, słoiki z grzybami, które zbierała w lesie i dla mnie marynowała. Bałam się, że coś się stanie i te słoiki tylko mi zostaną. Z grzybami zbieranymi jej rękami.
Głupie słoiki i jakieś grzyby zamarynowane.
Wciąż je mam. Chyba nigdy ich nie otworzę.
Bo one są symbolem czasu kiedy świat był inaczej ułożony.

A potem okazało się, że… Że co prawda nic już nie będzie takie jak przedtem, ale wszystko ułożyło się na nowo. I trwało.
Od badania, do badania. W coraz dłuższych odstępach, bo wszystko było pod kontrolą.

Do kolejnego września. Czwartego z kolei.

Bum.
Tak właśnie w życiu bywa.
Bum i gubisz spokój, gubisz siebie, gubisz jakiekolwiek rozeznanie.
Bum i znowu jesteś małą dziewczynką, która chce tylko…

Zbierasz siły, lecz nie tak sobie chodzisz i zbierasz – masz je mieć nagle, w jednej chwili.
Jeśli nawet wszystko inne wokół się wali, to masz sobie dać radę. Natychmiast. Najwyższy stopień gotowości.
Bezlitosny kop w twarz i wybierasz gdzie jesteś.
Możesz się modlić, możesz zaklinać, błagać, płakać, czołgać się.
Bez nadziei, że masz na cokolwiek wpływ.

Jestem ja i ona, jeszcze bardziej przerażona. Płacze.

Wiem, że to tylko mój mikrowszechświat, ale przecież dla mnie najważniejszy.

Po czterech latach wracamy do tego szpitala, na te korytarze… Już nie pierwszaczki , już wiemy gdzie iść, i czego się spodziewać. No tak mniej więcej, bo nigdy nic nie jest takie samo.

Dzisiaj znowu, bez cienia wątpliwości odczytuję po twarzach ludzi kto jest pierwszy raz, kto w trakcie, a kto po.
Ile jeszcze razy uderzy mnie ta straszliwa dysproporcja między kobietami, a mężczyznami?
Jest ich tak niewielu, że są jeszcze bardziej zagubieni…
Tak samo cierpiący ustępują im miejsca na fotelach i krzesłach starając się zachować jakiś ślad normalności w koszmarze strachu i niepewności.

Jeśli ktoś chciałby zobaczyć jak wygląda ból i strach, to tam one są wszechobecne.

Ścieżka jest taka: badanie krwi, oczekiwanie na przyjęcie przez lekarza, wizyta u lekarza, który decyduje o przejściu na drugie piętro, drugie piętro – wenflon, kroplówka, czas.

Tik-tak.

Kropla za kroplą.

Ładne, odnowione wnętrza sal, z wygodnymi leżankami. Każda ma pilota regulującego wysokość tego, co sobie zamarzysz. Wyżej głowa? Niżej? Nogi?
Można dostać koc.
Dzwonek do pielęgniarek, gdy kończy się kroplówka.
Nowocześnie i miło.
Łagodne, uśmiechnięte, niosące dobro i nadzieję twarze pielęgniarek i jednego pielęgniarza. Rozmowy, śmiechy, anegdoty, mymiana informacji.
Koszmar normalnieje.

Po trzech tygodniach poruszam się jak po swoim terytorium. Znowu.

Jestem tu pięćdziesiąty drugi raz

Najepsze peruki są u

Nie chce mi się dzisiaj rozmawiać

Ktoś wymiotuje, ktoś śpi, ktoś je.

Zanoszę cotygodniową kanapkę, starając się jak nie wiem co, żeby była inna niż poprzednia. Siadamy we dwie na tym prawie łóżku i rozmawiamy.
Kabelek wisi, coś tam ścieka, a my rozmawiamy właściwie o najważniejszych sprawach, o bzdurach, o tym i tamtym.
Pijemy herbatę.

Jedni wychodzą, inni wchodzą.

Słońce zagląda przez okna. Nawet dzisiaj.

Każdy chce przechytrzyć śmierć. Łzy są tam, na dole. Na górze jest zupełnie inny świat.

Oddział chemioterapii dziennej to luksus, co łatwo zauważyć idąc przez fragment regularnego oddziału szpitalnego. Te twarze są jeszcze inne. Patrzą, jakby z zazdrością, na tych szczęściarzy, którzy najdalej po kilku godzinach wrócą do domu.
Wszystko na tym świecie jest tak względne…

Ja też to czuję, jak szczęście. Bo nie muszę jej odwiedzać przy łóżku, bo tam nie zostaje, nie śpi, nie jest sama. Wciąż może się martwić o to, co robi pies podczas jej nieobecności.

I wciąż wygląda jak ona. Jeszcze…

Spędzimy tam wiele, wiele czasu. Tak gdzieś do wiosny. Będzie się wiele zmieniało.
Sporo z tego jest nieuniknione, być może jakaś część nas ominie.

Zawaliło się wszystko w ciągu kilku rozstrzelonych chwil. Jednocześnie.

Momentami odnajduję upragnioną ciszę, żeby móc iść, żeby być obecną w swoim życiu, w pracy, we własnym niespokojnym oddechu.

Siedzę pośród tego pogorzeliska i dzisiaj już wiem, wiem bardzo dobrze, że najważniejsze rzeczy przetrwają każdy pożar, każdy huragan i każdą katastrofę. Tylko najważniejsze.
I tylko te najprawdziwiej prawdziwe, do najgłębszej komórki duszy.

Reszta się nie liczy.

Średnia ocena
(głosy: 5)

komentarze

Little Angel pewnie wiedziałby co powiedzieć..

Życie zawsze zwycięża, zawsze, bez względu na to ile ścieżek mroku przyjdzie nam przewędrować...


re: Planeta Gretchen

Poruszające bardzo. Przywołuje we mnie wspomnienia sprzed wielu lat, nadal nie zatarte upływającym czasem. Jakże wszystko to jest mi znane.
Oby w Waszym przypadku los był łaskawszy, czego życzę z całego serca. Trzeba mieć nadzieję do końca.
Pozdrawiam ciepło.


Milczę

i myślami jestem blisko, jeśli dobre myśli mogą jakoś pomóc, to mam ich trochę.

Pozdrowienia.


Kiedy idę

Wawelską wymiotuję ze strachu.
Miałem 20 lat a mój Koleżka 23.
Nosiłem mu knigi do czytania aż powiedział żebym więcej nie przychodził apotem (było) na Banacha…..
Tfu..


Mnie stać tylko na (kolejną) dedykację muzyczną



Peter Murphy – Cascade

We have no image
We’re just called the good friends
We call the madmen back
As they fly to the ant hills
We never know, we never know
We sleep in satin nights
Throwing energy like bluebirds
In twilight

We call to stillness
As we kiss the water king’s hand
We hear the one same name
As the darker the land gets
We never know, we never know
We’re fueling for the light
Cascading like the rain
In twilight

Waiting for you, you look so close, we walk
a thousand stairs
Aching for your hand, our love a distant
voice, we have no image – we are light

We are not asking
No favors from the dead
We wash with moonlit hands
On the shores of our island
We never know, we never know
We sleep in satin nights
Throwing energy in silver curves
In twilight

Trzymaj się Dziewczyno.


Sergiusz

Uczciwie mówiąc to ja już wiem niewiele. Jeszcze może ze dwie, trzy sprawy są dla mnie jasne, ale reszta jest zakryta bardziej niż kiedykolwiek chyba…

W sumie dwie, trzy sprawy to całkiem sporo, jak na taki dziwny świat.

Nagle mnie zatrzymało, nagle coś mnie uderzyło prosto i mocno. I dobrze, bo po coś.

Szukam na tych ścieżkach, które są dostępne.


Eno

Będzie, co ma być, bo przecież nic innego być nie może.

Jak wszystko się spali do cna zupełnego, to coś się z tego wyłoni.

Kiedyś.

Na razie małe kroczki, na razie cisza, na razie zatrzymanie i wsłuchiwanie się w cokolwiek. W cokolwiek.


Grzesiu

To jest najważniejsze.


Igła

Wiem… wiem…

Mnie ściska coś i trzyma za gardło. Bardzo mocno.

Nie mam miejsca na strach.

Nie mogę się bać.


Foxxie

Dziękuję.

Trzymam się czego się da.


Nic szczególnego nie zrobię poza tym, że

myślę czuwając albo czuwam myśląc o… Wiesz przecież.


Magia

Myślałam o tym wiele razy od naszej ostatniej rozmowy, i masz rację, wiem.

Za to co wiem, bardzo Ci dziękuję.

To jest szczególne, wierz mi. Mam bardzo dużo szczęścia, że są obok ludzie, którzy rozumieją sprawy tak podstawowe, ludzie potrafiący jednym słowem, zdaniem, gestem dać znak.

Ta druga strona… ci wszyscy, którzy w sposób oczywisty mogliby… o ile by chcieli…
Pewnie nie mogą, nie chcą, nie potrafią...

Jak przekleństwo. To jest jak przekleństwo.


Szanowna Gretchen

Niekiedy jest tak, że nie rozumiem, że muszę coś przeczytać raz jeszcze, albo i więcej.
W tym przypadku jest podobnie.
Choć wiem, choć czuję, to jednak nie rozumiem.

W moim życiu już kilka razy nie rozumiałem.
Bo to trudne jest zrozumieć kiedy idziesz i potykasz się o groby bliskich…
Pytasz: dlaczego on/ona/ono
I nikt ci nie potrafi dać odpowiedzi.

Ważne, aby w tych chwilach towarzyszyła nam – Pani szczególnie – świadomość, że jest jeszcze tych kilka osób w tym wielkim niepoukładanym świecie, które są blisko Pani, blisko myślami
Jestem – Marek
______________________________
I wszystko jest już oczywiste


Panie Marku

W tym wielkim niepoukładanym świecie…

Dziękuję.


Ech,

jak miałam depresję, to ojciec mi chciał za okno wyrzucać Obłęd Krzysztonia i Oddział chorych na raka Sołżenicyna… A mnie to jakoś poprawiało nastrój.

Życie jest ogólnie pojebane.


Pino

Tak bym tego może nie ujęła, ale ogólnie jest co najmniej zaskakujące.

:)


Subskrybuj zawartość