Opuścić Eurokołchoz!

Eurokołchoz niech się dławi własnym tłuszczem i gnije rozdrapywany przez hordy muzułmańskich najeźdźców. BEZ NAS.

Europejski_kalifat.jpeg

I. Grupa, której nie było

Twór międzynarodowy o nazwie Grupa Wyszehradzka został zaprojektowany jako byt wirtualny – stworzony do robienia dobrego wrażenia na użytek maluczkich, wspólnych fotografii – lecz, nie daj Boże, do ustalania jakichś regionalnych strategii. Do czego służą takie wirtualne byty? Otóż, są one kanałami transmisyjnymi. Geopolityczne „byty wyższe” za pomocą różnych „grup wyszehradzkich” komunikują się z bytami niższymi i zgłaszają im swe zapotrzebowania. A to na wykup zasobów interioru, to znów na siłę roboczą... oraz podbechtują aspiracje. Aspiracji nie należy lekceważyć – to dzięki nim klasa polityczna była tak zdeterminowana, by dołączyć do „lepszego świata”, w czym miała poparcie społecznej, również aspirującej, większości. Przypomnijmy sobie chociażby tęskne westchnienia zarejestrowane u „Sowy i Przyjaciół”, by trafić do Brukseli i zostać wreszcie „dużym misiem” oraz zostawić za sobą „ten cały syf” i „folklor”. Społeczna większość została oszukana, klasa polityczna się wyżywiła… ale to temat na osobną pogadankę. W każdym razie, bodaj jedynym konkretem, jaki urodził się w wyniku funkcjonowania Grupy Wyszehradzkiej było zawarte w 1992 roku Środkowoeuropejskie Porozumienie o Wolnym Handlu (CEFTA). Aspiracja została zinstytucjonalizowana na poziomie międzypaństwowym, jako wstępny krok do Unii, oraz poręczne narzędzie samodysplinowania się. Tak, niewątpliwie w mechanizmie integracyjnym, konstruowanym ponad naszymi głowami, Grupa Wyszehradzka bywała przydatnym instrumentem.

Po wejściu do struktur euroatlantyckich aspiracyjne spoiwo przestało istnieć i każdy skupił się na zabieganiu w brukselskich korytarzach o własne, partykularne interesy. Zresztą, Polska, Czechy, Słowacja oraz Węgry i tak często radykalnie różniły się między sobą w politycznych kierunkach, choćby wobec Rosji, choć wszystkie pospołu były intensywnie kolonizowane politycznie i gospodarczo zarówno ze wschodu jak i z zachodu, co Węgry omal nie doprowadziło do bankructwa. Z biegiem lat okazało się, że wszystkie państwa Grupy zaczynają jakoś tak coraz ciaśniej orbitować wokół już nawet nie tyle Brukseli, co Berlina. O czym więc miano dyskutować, a zwłaszcza – decydować, skoro wskutek „integracji” pogłębiającej się nieuchronnie niczym dół cmentarny i wzrastających wpływów Niemiec wracających w nowych warunkach do projektu Mitteleuropy, zostawiono w naszej gestii co najwyżej jakieś trzeciorzędne sprawy?

Swoją rolę odegrały tu również kolonialne, lokalne elity poszczególnych państw, nie zainteresowane zdefiniowaniem wspólnego obszaru interesów, których warto by bronić pod szyldem Grupy. Nawet w kwestii Traktatu Lizbońskiego dogadywali się między sobą co najwyżej Lech Kaczyński z Vaclavem Klausem, przy bierności Słowacji i Węgier, za to pod potężnym polityczno-medialnym ostrzałem zarówno zewnętrznym, jak i wewnętrznym. Nie byliśmy w stanie namówić partnerów z pozostałych stolic do aktywnego lobbowania na rzecz Ukrainy czy Gruzji i redukowania wpływów rosyjskich, co wiązało się z wejściem na kurs kolizyjny z Kremlem trzymającym rękę na gazowym kurku. Być może traktowano to jako awanturniczą dywersję inspirowaną przez Stany Zjednoczone (pamiętajmy, że w naszej sympatii do USA byliśmy wyjątkiem). Nieobecność przedstawicieli Czech, Słowacji i Węgier w Tbilisi w 2008 była wymowna. My z kolei zbyliśmy milczeniem propozycję regionalnego sojuszu złożoną jesienią 2010 roku w Warszawie przez Viktora Orbana podczas jego pierwszej zagranicznej podróży – rząd Tuska od lat był już wtedy na niemieckim kursie, uzupełnionym przez dopiero co wybranego Komorowskiego o gwarancję respektowania interesów rosyjskich i nie w głowie były mu jakieś tam Węgry… i tak to się turlało.

II. Aborcja sojuszu

Grupa Wyszehradzka była więc forum dekoracyjnym, pozbawionym jakiejkolwiek mocy sprawczej i co najważniejsze – woli, by wypełnić je jakąkolwiek realną treścią. Aż nagle wybuchł kryzys imigracyjny w trakcie którego Berlin zerwał z ostatnimi pozorami i pokazał jasno kto w tej całej Unii rządzi, kogo i kiedy obowiązują traktaty; instytucje unijne ostentacyjnie wręcz ujawniły się jako polityczne narzędzie Niemiec służące tresowaniu Europy w ramach „solidarności”, pojawiły się – niespotykane dotąd – groźby użycia siły, obcięcia funduszy strukturalnych itd. I wtedy stał się cud – Grupa Wyszehradzka zmartwychwstała i przemówiła jednym głosem. Głosem tym przemawiała również Ewa Kopacz, bo inaczej w danym momencie nie wypadało, wyczekując jednocześnie na wytyczne z brukselskiej kwatery Tuska. A potem, gdy instrukcje już nadeszły – bez żenady zdradziła swych sojuszników.

Ewa Kopacz na rozkaz Donalda Tuska, będącego z kolei pasem transmisyjnym Angeli Merkel, złożyła Grupę Wyszehradzką do grobu, zanim ta zdążyła się tak naprawdę odrodzić. Abortowała ją po prostu. Była to zdrada w najczystszej postaci – i gdyby to była chociaż zdrada w interesie Polski, można by taki ruch zrozumieć. Polityka międzynarodowa nie zna pojęcia honoru, czy przyjaźni – to kategorie z dziedziny prywatnej, międzyludzkiej, zupełnie nieadekwatne do relacji między państwami. Kategorią adekwatną do poruszania się po arenie międzynarodowej jest pojęcie interesu. I właśnie w obliczu dyktatu Berlina w sprawie imigranckich „kwot” nasze interesy w ramach Grupy Wyszehradzkiej były zbieżne jak nigdy. Mamy więc przeniewierstwo dubeltowe – nie tylko względem koalicjantów, lecz przede wszystkim wobec polskiego interesu narodowego. A wystąpienie przeciw interesom własnego kraju kwalifikuje się jako zdradę stanu.

Ten wspólny opór przeciwko niemieckiej hegemonii do którego pretekst dał problem imigracji mógł się stać zarzewiem bardziej trwałego sojuszu. Z czterema kluczowymi krajami Europy Środkowej Niemcy nie dałyby sobie tak łatwo rady. Przy wszystkich różnicach, była szansa na wypracowanie modelu współdziałania w ramach Unii – przynajmniej w jakichś kluczowych dla wszystkich obszarach. Takim czynnikiem spajającym mogła się stać obawa przed niemiecką dominacją. Tymczasem, dzięki rejteradzie Polski, kanclerz Merkel wykorzystała swą supremację, przeforsowując bardzo niebezpieczny dla słabszych krajów precedens – obarczania ich konsekwencjami niemieckiej polityki, przy zachowaniu całkowitej swobody Berlina, czego świeży dowód otrzymaliśmy w postaci umowy na gazociąg Nord Stream 2. Jak słusznie zauważono przy tej okazji – europejska solidarność leży dziś na dnie Bałtyku. My zaś – bo w stolicach regionu zostało to odczytane nie jako posunięcie pani Ewy Kopacz, lecz jako działanie polskiego państwa – wyrzuciliśmy rodzący się sojusz do kosza. Skutki tego co zaszło będą do nas wracały w najróżniejszych sytuacjach jeszcze przez długie lata. Podkreślam – w opisie tej sytuacji nie chodzi o czcze emocje, lecz o sprzeniewierzenie się przez nominalnie polski rząd najbardziej żywotnym interesom naszego kraju.

III. Opuścić eurokołchoz!

Odbudować ledwie co zarysowującą się wspólnotę regionalną będzie, po ciosie jaki na zlecenie Niemiec zadała jej Ewa Kopacz, niezwykle trudno. Jest to jednak konieczne z podstawowego względu: będziemy musieli wkrótce opuścić Unię Europejską i dobrze byłoby, gdybyśmy uczynili to w większym gronie krajów. Realnie funkcjonująca Grupa Wyszehradzka byłaby bardzo dobrym narzędziem takiego „exitu”. Celem Polski i szerzej – naszej części Europy – w najbliższych latach powinno być opracowanie strategii wyjścia ze struktur UE i przeniesienie się do EFTA (Europejskie Stowarzyszenie Wolnego Handlu – obecnie należą do niego Norwegia, Islandia, Liechtenstein i Szwajcaria), które wraz z UE tworzy Europejski Obszar Gospodarczy. Zachowalibyśmy wówczas korzyści związane z wymianą handlową z krajami Europy, a pozbylibyśmy się biurokratyczno-politycznej „czapy” Brukseli i – zwłaszcza – Berlina. Zamiast obijać się niczym pijany między trójkątem Berlin-Moskwa-Waszyngton, winniśmy stanąć na własnych nogach i nawiązać możliwie ścisłą współpracę ze Skandynawią, która również ma powoli dosyć europejskich dobrodziejstw i hegemonii Niemiec.

Co tak naprawdę trzyma nas w UE? Poza wymianą handlową (której w ramach EOG nie stracimy) dwie sprawy: strefa Schengen i unijne fundusze. Dla tych dwóch korzyści pozwalamy się kolonizować międzynarodowym koncernom, patrzymy biernie na wyprowadzanie z Polski miliardów dolarów rocznie, prowadzimy politykę wasalną wobec Niemiec z pogwałceniem własnych interesów i wdrażamy miliardy prawnych kretynizmów produkowanych przez brukselską administrację. Lecz teraz Schengen rozpada się na naszych oczach – strefę rozwaliły Niemcy swą idiotyczną polityką (najpierw otwierając granice dla „uchodźców”, by potem na gwałtu-rety owe granice zamykać). Europejskie fundusze natomiast skończą się w 2020 wraz z wygaśnięciem obecnej perspektywy finansowej Unii. I właśnie po 2020 roku winniśmy Brukseli podziękować za współpracę. A eurokołchoz niech się dławi własnym tłuszczem i gnije rozdrapywany przez hordy muzułmańskich najeźdźców. BEZ NAS.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

EFTA – alternatywa dla Polski?”

„Projekt „Międzymorze” – strategiczny cel Polski”

Zapraszam na „Pod-Grzybki” ———-> http://www.warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/2545-pod-grzybki

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 38 (30.09-06.10.2015)

Średnia ocena
(głosy: 0)
Subskrybuj zawartość