Grecja jak Islandia?

W „eurozonie” nie można ot tak sobie zbankrutować, pozostawiając głównych macherów ze stosem dłużnej makulatury.

kryzys_w_Grecji_400px.jpg

„Wierzyciele przystawili Grecji pistolet do piersi” – utrzymane w tym tonie komentarze obiegły niedawno media, kiedy to ważyły się losy spłaty kolejnej raty greckich zobowiązań wobec Międzynarodowego Funduszu Walutowego i uzależnione od tego uruchomienie następnej transzy pomocowej. Wierzyciele z MFW i krajów strefy euro żądają dalszych cięć budżetowych i „reform” sprowadzających się de facto do wyprzedaży greckiego majątku narodowego i zwiększonego fiskalizmu. Ogółem Grecja ma w czerwcu spłacić do MFW ok. 1,55 mld euro, transza pomocowa wynieść ma 7,2 mld euro – inaczej Grecja zbankrutuje. Tymczasem Grecja już jest bankrutem, tylko nikt nie chce tego głośno powiedzieć w obawie przed polityczno-gospodarczymi perturbacjami. Nie ma co się oszukiwać – te wszystkie „transze pomocowe” są jedynie galwanizowaniem zdechłej żaby – jedną ręką dajemy, drugą zabieramy, zaś grecki budżet jest jedynie przepompownią pieniędzy. Grecki dług publiczny wynosi ponad 320 mld euro, co stanowi 175% tamtejszego PKB. W samym 2015 Grecja musi zwrócić 20 mld. Ogółem w latach 2010 – 2014 do Grecji trafiło 240 mld euro kredytów pomocowych, które Grecja musi zwrócić – z czego 30 mld należy do MFW, 53 mld do krajów strefy Euro, zaś 141 mld do Europejskiego Funduszu Stabilności Finansowej, do tego dochodzi jeszcze „Greek Loan Facility” z wcześniejszej fazy kryzysu, na którą to linię kredytową złożyły się kraje eurogrupy.

Trzeba jasno powiedzieć – grecki dług jest nie do spłacenia i jeśli nic się nie zmieni, kraj ten stanie się wiecznym „chorym człowiekiem Europy”, wstrząsanym rozlicznymi ekonomiczno-społecznymi paroksyzmami. Zabójcza na dłuższą metę jest również polityka narzucana przez MFW, zawsze wg jednego wzoru – zwiększone podatki i cięcie wydatków we wszelkich możliwych obszarach, co w efekcie prowadzi do zamrożenia gospodarki. Przypomnijmy, że MFW podobnych „reform” oczekiwał od Węgier, te zaś poszły odmienną drogą, dziękując Funduszowi za współpracę. Dziś ten sam MFW nie może się nachwalić, jak orbanowskie Węgry wychodzą z kryzysu.

Owszem, Grecji nikt nie kazał zadłużać się ponad miarę, czy organizować olimpiady w 2004, należy jednak zwrócić uwagę na okoliczności. Po pierwsze – motywowane politycznie przyjęcie tego kraju do strefy euro, które nie powinno mieć miejsca (np. Goldman Sachs pomagał Grecji maskować zadłużenie swapami walutowymi). Po drugie – unijne fundusze, przedstawiane jako dobrodziejstwo, wymuszają na rządach partycypowanie w kosztach, co napędza spiralę zadłużenia. Po trzecie – euro silniejsze od drachmy stało się hamulcowym eksportu, przyczyniło się zaś do zwiększania importu, np. z Niemiec, który zresztą kredytowany był hojnie przez niemieckie instytucje finansowe w ramach poszerzania rynków zbytu.

W kontekście powyższego warto przypomnieć casus Islandii sprzed kilku lat. Po uderzeniu kryzysu finansowego w 2008 tamtejszy rząd początkowo starał się „ratować” banki – podobnie jak czyniły to inne kraje – i żebrał gdzie się da o pożyczki, by w końcu pod społeczną presją (nowe wybory, referendum przeciw „ustawie kompensacyjnej”), odmówić spłacania bankowych długów z publicznych pieniędzy. Banki zostały objęte wpierw zarządem komisarycznym (Kaupthing Bank, Glitnir Bank i Landsbank), a następnie… przekazano bankrutów wierzycielom, wraz z bólem głowy. Pomoc publiczną skierowano do zwykłych ludzi – pod postacią np. zwrotu bankowych depozytów, czy umorzenia długów hipotecznych powyżej 110% wartości nieruchomości. Do tego w 2010 islandzki Sąd Najwyższy uznał kredyty indeksowane w obcych walutach za nielegalne. Ostatecznie, po reformach, pożyczce w wysokości 6 mld dolarów, Islandia wyszła na prostą zbijając deficyt z 13,5% do 2% PKB, bezrobocie do 5% i notując kilkuprocentowy wzrost gospodarczy.

Czy powyższy wariant możliwy jest w Grecji? Są istotne różnice – Islandia ma własną walutę, którą może zdewaluować, nie jest członkiem UE, zaś jej problemy wynikały z prywatnego długu banków (choć rząd Wlk. Brytanii, której instytucje finansowe „umoczyły” w islandzkich bankach, naciskał na jego „upublicznienie”). Wierzycielami Grecji są obecnie państwa, bowiem kraje strefy euro dokonały swoistej „nacjonalizacji” wierzytelności przejmując je od swych instytucji finansowych. Według brytyjskiego think tanku Open Europe 60% greckiego długu należy do państw strefy euro, 10% do MFW, 6% do Europejskiego Banku Centralnego, 3% do greckich banków, 1% do banków zagranicznych. Jedynym ratunkiem więc pozostaje oficjalne ogłoszenie bankructwa, powrót do drachmy i jej dewaluacja – czyli słynny „grexit”. To jest jednak czarny sen Niemiec, bojących się reakcji łańcuchowej obejmującej całe południe Europy, więc starają się do takowego scenariusza nie dopuścić wszelkimi sposobami. Wychodzi więc na to, że w „eurozonie” nie można ot tak sobie zbankrutować, pozostawiając głównych macherów ze stosem dłużnej makulatury. Trawestując znane rosyjskie powiedzonko – tutaj jest euro za wejście i dwa za wyjście.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://podgrzybem.blogspot.com/2012/02/o-greckich-kozojebcach-i-bankructwie-w.html

http://podgrzybem.blogspot.com/2014/03/a-tymczasem-na-islandii.html

 

Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 24 (12-18.06.2015)

Średnia ocena
(głosy: 1)

komentarze

Panie Piotrze!

Ładne. (Pański tekst, a nie sytuacja Grecji.)

Pozdrawiam

Myślenie nie boli! (Chyba, że…)


@JM

Dzięki :)

pozdrawiam

Gadający Grzyb


Subskrybuj zawartość